wtorek, 4 listopada 2014

DOŚWIADCZANIE BOŻEJ OBECNOŚCI

Brat Lawrance



Wyznania i listy
Mikołaja Hermana z Lotaryngii



Pełna prostoty mądrość człowieka,
który stale odczuwał obecność Bożą


Modlitwa pielgrzyma:

Panie naczyń kuchennych

i wszystkich innych rzeczy...
uświęć mnie,
gdy podaję posiłki
i zmywam naczynia!

W ten sposób brat Lawrance potrafił zamienić najpospolitsze miejsce i najzwyklejsze zajęcie w żarliwy hymn na chwałę Bogu.

Oto wypowiedzi i listy tego prostego, lecz pełnego uniesienia, pracowitego zakonnika, które pomogą nam zobaczyć, jak dusza szukająca Bożej obecności może znaleźć Boga w każdej chwili i w każdych warunkach.


PRZEDMOWA
Sława i wielkość to wartości względne, które często – zależnie od sytuacji i nastawienia umysłu – okazać się mogą ułudą i pułapką. Napoleon był dla jednych postacią sławną, dla drugich – osławioną [człowiekiem złej reputacji]. Natomiast Jezus, chociaż został ukrzyżowany u kresu swego życia, w miarę upływu lat nabiera wielkości. Być może największymi ludźmi są ci, którzy nigdy nie pragnęli wielkości, a uosabiali cnoty nazwane wielkimi przez potomnych. Jednym z nich był brat Lawrance, znany potomnym głównie dzięki tej książeczce, ulubieniec następnych pokoleń nie dlatego, że był królem, zwycięskim wodzem lub bogaczem, ale dlatego, że będąc myśli Chrystusowej żył tak intensywnie w Bożej obecności.

Wartość tej książki polega na jej chrześcijańskiej pokorze i prostocie. Brat Lawrance nie był zarozumiałym uczonym. Teologiczne i doktrynalne debaty nudziły go, jeśli w ogóle zwracał na nie uwagę. Jego jedynym pragnieniem była społeczność z Bogiem. Z większym upodobaniem wielbił Boga w kuchni niż w katedrze. W obecności innych potrafił modlić się tak:

Panie naczyń kuchennych
i wszystkich innych rzeczy,
uświęć mnie,
gdy podaję posiłki
i zmywam naczynia!

Mógł też powiedzieć: „Czas pracy nie różni się dla mnie od czasu modlitwy. W hałasie i brzęku naczyń kuchennych, gdy kilka osób na raz domaga się różnych rzeczy, odczuwam Boga z równie wielkim spokojem, jak gdybym klęczał przed Najświętszym Sakramentem”.
Poza tym, że pracował w klasztornej kuchni, niewiele wiadomo o kolejach jego losu. Urodził się we francuskiej Lotaryngii jako Mikołaj (Nicholas) Herman. Był człowiekiem prostym i niewykształconym.. Służył krótko jako lokaj i żołnierz, ale smagany rózgą Bożą i sumieniem – został powołany, by stać się pracowitym zakonnikiem wśród karmelitów bosych w Paryżu w 1666 roku. Na zawsze pozostał w pamięci potomnych pod zakonnym imieniem: „Brat Lawrance”. Nawrócił się jako osiemnastolatek, gdy pewnego zimowego dnia ujrzał uschłe i bezlistne drzewo sterczące posępnie spod śniegu. Ten widok głęboko go poruszył i obudził w nim myśl o zmianie, jaką przyniesie wiosna. Od tego momentu wzrastał i umacniał się w poznaniu, miłości i łasce Bożej, starając się stale, jak to określał, „chodzić w Jego obecności”.
[ Jego przeżycia – jego osobista wędrówka od Morza Czerwonego do Jordanu – nie zawierały błądzenia po pustyni ani surowej zimy duszy lub ducha. ]
Był człowiekiem pełnym poświęcenia, wiódł swe życie tak, jak gdyby był pielgrzymem maszerującym ze śpiewem na ustach, szczęśliwym zarówno wtedy, gdy służył współbraciom w klasztornej kuchni, jak i wtedy, gdy służył Bogu podczas czuwania w modlitwie i pokucie. Umarł mając osiemdziesiąt cztery lata, pełen miłości i syty dni, otoczony szacunkiem wszystkich, którzy go znali, a jego imię było dla nich niczym „rozlany kosztowny olejek”.

Ta książeczka, obrazująca jego umysł i serce, powstała na podstawie notatek kilku rozmów z nim oraz pisanych przez niego listów, które zebrał kardynał Wielebny Joseph de Beaufort, późniejszy kardynał Noailles. To on udzielił „Listom” rekomendacji, gdy po raz pierwszy zostały opublikowane. Świat przyjął je z radością. Nikt nie wie, ile miały wydań ani ile milionów ludzi czytało te słowa. Nie budzi to zdziwienia, ponieważ zawierają one mądrość, którą wyrazić mogły tylko usta natchnione przez Pana oraz głoszące prawdę, wiarę i miłość, za którymi od wieków tęskniły ludzkie serca.

Publikujemy to niezwykłe świadectwo człowieka, który chodził z Chrystusem mającym wszak upodobanie do przebywania wśród pokornych. Świadectwo kogoś, kto oglądał Bożą chwałę jaśniejącą na co dzień. Gdziekolwiek się znalazł, była tam również Światłość. Gdziekolwiek stąpał, tam była święta ziemia. Pokazał nam, w jaki sposób dusza szukająca Boga może – w każdej chwili i w każdych okolicznościach – znaleźć Go i doświadczać Jego obecności.

Świadectwo takiego życia nie pójdzie w zapomnienie, dopóki żyć będą ludzie, którzy poświęcają cały swój czas na poszukiwanie tej pewności i tej mądrości, jaka była udziałem pewnego pokornego zakonnika z Paryża.
Wydawcy
[Przedmowa z wydania amerykańskiego]

WYZNANIA

Proste świadectwo

Pierwszy raz spotkałem brata Lawrance trzeciego sierpnia 1666 roku. Powiedział mi wówczas: Bóg okazał mi szczególną łaskę podczas mego nawrócenia, a stał o się to, gdy miałem osiemnaście lat.
Było to zimą. Patrząc na bezlistne drzewo i myśląc o tym, że niedługo liście znowu pojawią się na jego gałęziach, potem zaś ukażą się kwiaty i owoce, doświadczyłem tak niezwykłego objawienia opatrzności i mocy Bożej, że raz na zawsze wryło się ono w moją duszę. Ten obraz całkowicie uwolnił mnie od świata i zapalił taką miłość do Boga, że później nie potrafiłem już powiedzieć, czy ta miłość rozwinęła się jeszcze w ciągu następnych ponad czterdziestu lat mego życia.
Służyłem wówczas jako lokaj u M. Fieuberta, skarbnika, a byłem bardzo niezręczny i przewracałem wszystko dokoła.
Pragnąłem, wstąpić do klasztoru, mniemając, że będę mógł odpokutować swoją niezdarność i popełnione błędy, i w ten sposób zdołam poświęcić Bogu swe życie, rezygnując ze wszystkich przyjemności świata. Bóg jednak sprawił niespodzianie, że stan zakonny dawał mi zadowolenie.
Powinniśmy umacniać się w poczuciu Bożej obecności przez nieustanne rozmawianie z Nim. Jest zdrożną rzeczą, gdy przerywamy rozmowę z Nim, poświęcając uwagę drobiazgom i głupstwom.
Powinniśmy mieć wielkie wyobrażenie o Bogu i karmić nimi swoją duszę. A to sprawi, że gdy oddamy Mu siebie, doznamy wielkiej radości.
Powinniśmy obudzić, to znaczy ożywić naszą wiarę. To smutne, że mamy jej tak mało. Zamiast uważać wiarę za sposób postępowania, ludzie zadawalają się powierzchownymi przejawami pobożności, które z dnia na dzień ulegają zmianie. Chodzenie drogą wiary ożywia Kościół i jest w stanie doprowadzić nas do wyższego poziomu doskonałości.
Powinniśmy poddać się Bogu zarówno w sprawach doczesnych, jak i duchowych, oraz szukać zadowolenia jakie płynie tylko i wyłącznie z wypełniania Jego woli – zarówno wtedy, gdy prowadzi nas On przez cierpienia, jak i gdy zsyła nam pociechę, ponieważ dusza, , która prawdziwie się Mu poddała, mierzy wszystko jednakową miarą. Powinniśmy dochowywać Mu wierności w tych momentach, gdy w modlitwie pojawia się poczucie znużenia, nieczułość lub rozdrażnienie, przez które Bóg poddaje próbie miłość, jaką do Niego żywimy. Wtedy mamy najlepszą okazję, by składać Mu należyty hołd i ofiarę ze swego życia, gdyż jedynie poddanie Mu się może w istotny sposób posunąć do przodu nasz duchowy rozwój.
Jeśli chodzi o nędzę i grzechy, o których codziennie słyszy się w świecie, nie powinno nas to zaskakiwać. Przeciwnie, dziwne jest raczej to, że nie ma ich więcej, biorąc pod uwagę skłonność grzeszników do zła. Modlę się za nich, lecz skoro wiem, że Bóg może naprawić wyrządzone przez nich krzywdy, jeśli taka będzie Jego wola, nie rozpaczam z tego powodu.
Aby osiągnąć tak zupełne poddanie się, jakiego Bóg od nas wymaga, powinniśmy baczyć na wszystkie namiętności, zarówno w duchowych sprawach, jak i te pospolitej natury. W sprawach namiętności Bóg udzieli światła tym, którzy prawdziwie pragną Mu służyć. Jeśli pragniesz szczerze służyć Bogu, to możesz przychodzić do mnie, kiedy tylko zechcesz, bez obawy, że sprawisz mi kłopot. A jeśli nie, to nie powinieneś mnie więcej odwiedzać.


Chwila, która odmieniła wszystko

Brat Lawrance zawsze kierował się miłością pozbawioną egoistycznych pobudek. A gdy postanowił, że miłość Boża stanie się celem wszystkich jego poczynań, dawało mu to wiele zadowolenia. Sprawiało mu przyjemność, gdy mógł podnieść słomkę z ziemi z miłości do Boga, pragnąc tylko Jego i niczego więcej, nawet Jego darów.
Przez długi czas trapiło go przekonanie, że zostanie potępiony. Nikt z ludzi nie mógł go od tego odwieść. Tak oto wspominał tę sprawę:
Postanowiłem wstąpić do klasztoru jedynie z miłości do Boga i usiłowałem czynić wszystko tylko dla Niego. Cokolwiek stanie się ze mną – czy zginę, czy będę zbawiony – zawsze będę czynić wszystko tylko z miłości do Boga. Przynajmniej zyskam to dobro, że aż do śmierci czyniłem wszystko, co w mojej mocy, aby Go miłować.
Takimi myślami trapiłem się przez cztery lata i bardzo wówczas cierpiałem. W końcu jednak zrozumiałem, że to strapienie wynikało z braku wiary i od tej pory zacząłem żyć w doskonałej wolności i nieustannej radości. Dotąd stawiałem swoje grzechy między sobą a Bogiem, aby Go przekonać, że nie zasługuję na Jego łaski, a mimo to Bóg wciąż nie przestawał udzielać mi ich w obfitości.
Aby wykształcić w sobie nawyk nieustannego rozmawiania z Bogiem i zwracania się do Niego we wszystkich sprawach, musimy zacząć przychodzić do Niego z pewną regularnością. I jeśli okażemy odrobinę pilności, odkryjemy, że Jego miłość pobudza nas do tego od wewnątrz i że nie sprawia nam to żadnych trudności.
Po przyjemnych dniach, którymi Bóg mnie obdarzył, oczekiwałem, iż przyjdzie kolej na go ból i cierpienie. Lecz nie martwiłem się tym, wiedząc dobrze, że sam nie mogę nic zrobić, a Bóg nie omieszka udzielić mi siły, abym mógł je znieść.
Kiedy nadarzała się okazja do ćwiczenia jakiejś cnoty, zwracałem się do Boga, mówiąc: Panie, nie będę mógł tego zrobić, jeśli Ty nie dasz mi zdolności. A wtedy otrzymywałem więcej siły, niż potrzebowałem.
Kiedy zaniedbałem coś, co należało do mych obowiązków, wyznawałem swój błąd, mówiąc Bogu: Nigdy nie będę mógł postąpić inaczej, jeśli pozostawisz mnie samemu sobie. To Ty sam musisz chronić mnie przed upadkiem i naprawić to, co nie jest doskonałe. Potem już nie trapiłem się tym więcej.
Powinniśmy rozmawiać z Bogiem w najczystszej prostocie, zwracając się do Niego szczerze i otwarcie, i prosząc Go o pomoc w naszych problemach, gdy tylko się pojawiają. Sam często doświadczałem tego, że Bóg nigdy nie odmawia.
Pewnego razu posłano mnie do Burgundii, abym zakupił zapas wina dla całego klasztoru, co było dla mnie bardzo uciążliwym zadaniem, ponieważ nie miałem zdolności do interesów. Poza tym kulałem i nie mogłem poruszać się swobodnie po łodzi, stale więc potykałem się o beczki i przewracałem. Jednakże nie trapiłem się ani tym, ani zakupem wina. Powiedziałem Bogu, że Jemu powierzam tę sprawę. Potem zaś okazało się, iż wszystko zostało należycie załatwione. Kiedy indziej znowu wysłano mnie do Owernii w celu załatwienia takiej samej sprawy. Nie wiem, jak to się stało, ale i tym razem udało mi się zrobić wszystko należycie.
Podobnie było z zajęciami kuchennymi, do których z natury żywiłem wielką niechęć. Przyzwyczaiwszy się robić wszystko z miłości do Boga, modlić się przy każdej sposobności i dzięki Jego łasce wykonywać dobrze swoją pracę – przekonałem się, że wszystko przychodziło mi łatwo przez piętnaście lat, które tam przepracowałem.
Jestem bardzo rad ze stanowiska, które teraz zajmuję. Ale w każdej chwili gotów jestem je zostawić tak, jak poprzednie, ponieważ zawsze, w każdej sytuacji, przyjemność sprawia mi robienie małych rzeczy z miłości do Boga.
Czas przeznaczony na modlitwę nie różni się dla mnie od innych pór dnia. Odkładam na bok swoje zajęcia i oddaję się modlitwie, zgodnie z zaleceniem mego przełożonego, ale nie pragnę odrywać się od zajęć ani nie proszę o to, ponieważ nawet najintensywniejsza praca nie odrywa mnie od Boga.
Wiem, że moją powinnością jest miłować Boga zawsze i we wszystkim. Gdy staram się tak postępować, nie potrzebuję rad spowiednika. Natomiast z całych sił pragnę, aby udzielił mi rozgrzeszenia. Pilnie baczę na swoje upadki, ale nie popadam w zniechęcenie. Wyznaję je Bogu, ale nie sprzeczam się z Nim, próbując się usprawiedliwiać. A kiedy już to zrobię, od nowa w spokoju okazuję Mu jak zwykle miłość i cześć.
Gdy umysł czymś się trapi, nie radzę się nikogo, lecz wiedząc na podstawie światła wiary, iż znajduję się w Bożej obecności, poprzestaję na tym, że wszystko, co robię, kieruję ku Niemu, tzn. czynię wszystko z pragnieniem, aby się Jemu podobać, cokolwiek by z tego wynikło.
Próżne myśli niweczą wszystko. Cała bieda się zaczyna od nich. Powinniśmy więc odpędzać je od siebie, gdy tylko uświadomimy sobie ich natrętną obecność w jakiejś konkretnej sprawie lub w sprawie naszego zbawienia, i powracać do społeczności z Bogiem.
Na początku, po swoim nawróceniu, często marnowałem przeznaczony na modlitwę czas na okiełznanie rozproszonych myśli i na ponowne uleganie im. Nigdy nie mogłem w pełni zapanować nad czasem poświęconym na modlitwę, jak to niektórzy robią. Wprawdzie udawało mi się najpierw medytować przez pewien czas, ale potem w jakiś niezrozumiały sposób oddalałem się od przedmiotu mych rozmyślań.
Wszelkie umartwianie ciała i inne ćwiczenia również są bezużyteczne, chyba że pomagają w osiągnięciu jedności z Bogiem przez miłość. Dobrze to przemyślałem i stwierdziłem, że najkrótszą drogą dotarcia wprost do Niego jest ciągłe ćwiczenie się w miłości i robienie wszystkiego ze względu na Niego.
Powinniśmy poznać wielką różnicę między czynami wynikającymi z rozumu a czynami wynikającymi z woli. Pierwsze mają względnie małą wartość, a drugie – zasadniczą. Naszym pierwszym i najważniejszym zadaniem jest miłować Boga i rozkoszować się w Nim.
Wszelkiego rodzaju umartwianie się, jeśli pozbawione jest miłości do Boga, nie może zmazać żadnego grzechu. Powinniśmy bez obawy oczekiwać przebaczenia grzechów dzięki krwi Jezusa Chrystusa, starając się jedynie miłować Go całym sercem. Wydaje się, iż największych łask Bóg udzielił największym grzesznikom, co jest widocznym świadectwem Jego miłosierdzia.
Największe cierpienia ani przyjemności tego świata nie mogą równać się z tym, czego doświadczyłem w sferze ducha. A więc nie dbam o nic i nie boję się niczego, pragnąc i prosząc Boga tylko o jedno, a mianowicie aby Go nie obrazić.
Mam czyste i spokojne sumienie, ponieważ – jak już powiedziałem – jeśli zaniedbuję swoje obowiązki, od razu przyznaje się do tego. [, mówiąc: Robię to z przyzwyczajenia. Nigdy nie będę mógł postąpić inaczej, jeśli będę zdany tylko na siebie.] Jeśli nie upadam, dziękuję Bogu, gdyż jestem świadom, że to On udziela mi sił.


Nowe spojrzenie na Niego

Fundamentem mego duchowego życia było wysokie mniemanie o Bogu i hołd składany Mu w wierze. Odkąd to pojąłem, nie miałem już większej troski ponad to, by konsekwentnie odrzucać każdą inną myśl oprócz tej jednej: abym wszystko, co robię, mógł robić z miłości do Boga. Kiedy czasami przez dłuższą chwilę nie myślałem o Bogu, nie popadałem w zaniepokojenie z tego powodu, lecz – wyznawszy Bogu swoją marność – wracałem do Niego z jeszcze większym zaufaniem, ponieważ odkrywałem swoją nędzę, jeśli tylko zapominałem o Nim.
Zaufanie, jakim darzymy Boga, oddaje Mu cześć i zapewnia nam wielkie łaski.
Jest rzeczą niemożliwą nie tylko, aby Bóg mógł zawieść, lecz także aby pozwolił zbyt długo cierpieć duszy, która jest całkowicie na Niego zdana i zdecydowana znieść wszystko ze względu na Niego.
Często doświadczałem bliskiego wsparcia Bożej łaski przy wszelkich okolicznościach. To doświadczenie sprawiło, że kiedy miałem coś do zrobienia, nie myślałem o tym zawczasu. Lecz gdy nadchodził właściwy moment, znajdywałem w Bogu, jak w przejrzystym lustrze, wszelkie potrzebne zdolności. Ostatnio stale tak postępowałem, nie zamartwiając się niczym z góry. Dawniej natomiast zazwyczaj doświadczałem takich zmartwień w rozmaitych swoich sprawach.
Gdy codzienne zajęcia zaczynały odrywać mnie od myśli o Bogu, świeże przypomnienie pochodzące od Niego napełniało mą duszę i tak mnie rozpalało i unosiło, że trudno mi się było opanować.
Bardziej doświadczałem jedności z Bogiem podczas wykonywania rozmaitych zajęć, niż gdy je odkładałem, by poświęcić Panu czas w samotności.
Odtąd spodziewałem się wielkiego cierpienia ciała i umysłu. Najgorsze, czego się obawiałem i co mogłoby mnie spotkać, to utrata poczucia Bożej obecności, którym cieszyłem się już tak długo. Ale Bóg w dobroci swojej zapewnił mnie, że nigdy mnie nie porzuci i że udzieli mi siły, abym zdołał znieść wszelkie zło, które On dopuści. I dlatego nie bałem się niczego. Nie miałem możności poradzić się nikogo w sprawie swego stanu. A kiedy próbowałem to zrobić, odchodziłem jeszcze bardziej zagubiony. W miarę jak uświadamiałem sobie swoją gotowość do złożenia życia z miłości do Boga, nie czułem się zagrożony. Takie całkowite poddanie się Bogu było pewną drogą do nieba, drogą, na której zawsze miałem dość światła, aby móc nią kroczyć.
Na początku duchowego życia powinniśmy wiernie wykonywać nasze obowiązki i zapierać się siebie. Potem staje się to niezwykłą przyjemnością. W trudnościach mamy uciekać się jedynie do Jezusa Chrystusa i Jego prosić o łaskę. Gdy ją mamy, wówczas wszystko przychodzi łatwo.
Wielu nie robi postępów w chrześcijańskim życiu, ponieważ trzyma się odprawiania pokuty i innych pobożnych praktyk, a jednocześnie zaniedbuje miłość do Boga, która jest głównym celem człowieka. Znajduje to wyraz w ich uczynkach i jest powodem, dlaczego widać tak mało trwałych cnót.
Nie potrzeba ani biegłości, ani wykształcenia, aby dotrzeć do Boga, lecz jedynie serca przepełnionego mocnym zdecydowaniem, aby nie zajmować się niczym innym oprócz Niego i aby żyć tylko dla Niego. Aby tylko Jego miłować.


Najlepsza metoda

Rozmawialiśmy często i z wielką szczerością o sposobie przychodzenia do Boga.
Problem sprowadza się do odrzucenia z głębi serca wszystkich odczuć, które prowadzą nas do Boga. Możemy nabrać nawyku nieustannego rozmawiania z Nim z całkowitą swobodą i prostotą. Potrzebujemy jedynie poznać, jak Bóg jest bliski i obecny przy nas i że możemy zwracać się do Niego w każdej chwili. Możemy prosić Go o pomoc, by poznać Jego wolę w sprawach wątpliwych i by należycie wykonać wszystko, czego On od nas oczekuje, powierzając Mu wszystko, zanim przystąpimy do pracy, i dziękując Mu, gdy wykonamy swoje zadanie.
W rozmowie z Bogiem powinniśmy być również nieustannie zajęci oddawaniem Mu chwały, adoracją i okazywaniem Mu miłości za Jego nieskończoną dobroć i doskonałość.
Nie poddając się zniechęceniu z powodu naszych grzechów, powinniśmy modlić się o Jego łaskę z całkowitym zaufaniem, polegając na niezmierzonych zasługach Pana Jezusa Chrystusa. Bóg nas nigdy nie zawiedzie i udzieli swej łaski każdemu naszemu działaniu. Zawsze tak to odczuwałem i nigdy się nie zawiodłem, jeśli tylko myślami nie odbiegłem od obecności Bożej lub jeśli nie zapomniałem poprosić Go o pomoc.
Bóg zawsze posyła nam światło w naszych wątpliwościach, jeśli tylko nie mamy innego pragnienia prócz tego, aby się Jemu podobać.
Nasze uświęcenie nie zależy od zmiany naszych uczynków, lecz od robienia dla Boga tego wszystkiego, co na co dzień robimy dla siebie. Wielki żal budzi to, jak wielu ludzi myli cel ze środkiem prowadzącym do jego osiągnięcia, z przyzwyczajenia trzymając się uczynków wykonywanych bardzo niedoskonale z powodu ludzkich ograniczeń lub z egoistycznych względów.
Najlepszą metodą przychodzenia do Boga, jaką odkryłem, jest wykonywanie codziennych zajęć bez zwracania uwagi na to, by przypodobać się ludziom,1 a za to – na ile jesteśmy do tego zdolni – wyłącznie z miłości do Boga.
Wielce łudzące jest myślenie, że czas modlitwy powinien różnić się od innych chwil naszego życia. Naszym świętym obowiązkiem jest trwać blisko Boga zarówno pracując w czasie na pracę przeznaczonym, jak i modląc się, gdy przypada pora modlitwy.
Modlitwa polega po prostu na doznawaniu obecności Bożej. Dusza jest wówczas nieczuła na wszystko z wyjątkiem Jego miłości. Kiedy zaś mija pora modlitwy, nie odczuwam żadnej różnicy, ponieważ ciągle przebywam w Bożej obecności, chwaląc i błogosławiąc Go z całej siły tak, że przechodzę przez życie nieustannie się radując. Mam jednak nadzieję, że Bóg doświadczy mnie cierpieniem, gdy stanę się mocniejszy.
Powinniśmy raz na zawsze, z całego serca, całkowicie zaufać Bogu i zupełnie poddać się Jemu, mając pewność, że On nas nie zawiedzie.
Nie powinniśmy ustawać w czynieniu małych rzeczy z miłości do Boga, On bowiem zwraca uwagę nie na wielkość uczynku, lecz na miłość, z jaką jest on wykonywany. Nie powinniśmy się dziwić, jeśli z początku nasze starania nie będą często uwieńczone powodzeniem. Kiedyś wreszcie wykształcimy w sobie ów nawyk, który w naturalny sposób przejawi się w uczynkach, bez wysiłku z naszej strony, przynosząc nam niezwykłe zadowolenie.
Istota pobożności polega na wierze, nadziei i miłości. Jeśli je żywimy, jednoczymy się z wolą Bożą. Wszystkie inne rzeczy są mało ważne i należy je traktować zaledwie jako środki prowadzące do celu. Powinny zostać wchłonięte przez wiarę i miłość.
Wszystko jest możliwe dla tego, kto wierzy. Wszystko jest lżejsze dla tego, kto żywi nadzieję. I wszystko jest prostsze dla tego, kto miłuje, a jeszcze łatwiejsze dla tego, kto wytrwa w tych trzech cnotach.
Celem, jaki powinien nam przyświecać w tym życiu, jest to, abyśmy stawali się coraz doskonalsi i byli czcicielami Boga, tak jak pragniemy nimi być przez całą wieczność.
Rozpoczynając duchowe życie powinniśmy zastanowić się nad sobą i zgłębić nasz stan aż do dna. A wtedy odkryjemy, że jesteśmy godni pogardy i nie zasługujemy na miano chrześcijan. Ulegamy wszelkiego rodzaju słabościom i niezliczoną ilość razy upadamy, a to nas trapi i powoduje ciągłą zmienność w naszym zdrowiu, nastroju, wewnętrznej i zewnętrznej postawie. Jednym słowem jesteśmy ludźmi, których Bóg chce upokorzyć za pomocą wielu cierpień i trudności, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Nie powinniśmy się więc dziwić, że spotykają nas kłopoty, pokuszenia, przeciwności i wrogość ze strony ludzi. Przeciwnie, powinniśmy się temu wszystkiemu poddać i znosić to tak długo, jak się to Bogu spodoba, ku własnemu pożytkowi.
Im większa jest doskonałość, do której dąży człowiek, tym bardziej będzie on uzależniony od Bożej łaski. 2
Jeden z mnichów, przed którym byłem zobowiązany szczerze się otworzyć, należący do tego samego klasztoru, zapytał mnie, w jaki sposób osiągnąłem to codzienne poczucie obecności Bożej. Odpowiedziałem, że od chwili wstąpienia do zakonu obrałem Boga za cel wszystkich swoich myśli i pragnień; cel, do którego należy dążyć i który trzeba osiągnąć.
Na początku nowicjatu godziny przeznaczone na modlitwę spędzałem rozmyślając o Bogu, aby przekonać umysł i wywrzeć głębokie wrażenie na sercu, że On istnieje. Osiągałem to wzbudzając w sobie raczej żar uczuć i poddając się światłu płynącemu z wiary, niż przez wysublimowane rozumowanie i nieznużone medytacje. Dzięki tej prostej i niezawodnej metodzie ćwiczyłem się w poznawaniu i miłowaniu Boga. Postanowiłem też ze wszystkich sił starać się żyć w nieustannym poczuciu obecności Bożej i – jeśli to możliwe – nigdy więcej o Nim nie zapomnieć.
Gdy w modlitwie napełniłem swój umysł wielkimi uczuciami do nieskończonej Istoty, wracałem do wyznaczonej mi pracy w klasztornej kuchni. Najpierw obmyślałem starannie swoje zajęcia: co, kiedy i jak należy zrobić, a resztę czasu, zarówno przed, jak i po pracy, poświęcałem na modlitwę.
Kiedy rozpoczynałem jakąś pracę, zwracałem się do Boga z synowskim zaufaniem: O mój Boże, ponieważ jesteś ze mną, a ja muszę zgodnie z Twoim przykazaniem myśleć o tych materialnych sprawach, proszę Cię, abyś udzielił mi łaski, bym trwał w Twojej obecności. Udziel mi swojej pomocy, przyjmij wszystkie moje uczynki i zawładnij wszystkimi moimi uczuciami.
W trakcie pracy nieustannie prowadziłem przyjazną rozmowę ze Stwórcą, prosząc Go o łaskę i składając Mu w ofierze wszystkie swoje czynności.
Gdy kończyłem pracę, sprawdzałem, jak wywiązałem się ze swoich obowiązków. Jeśli stwierdzałem, że wykonałem je należycie, składałem dzięki Bogu. Jeśli było inaczej, prosiłem o przebaczenie i bez zwłoki znowu kierowałem swoje myśli ku Panu, nadal ćwicząc się w przebywania w Jego obecności, jak gdybym wcale go [] nie przerywał. Wstając po upadkach i odnawiając często wyznanie wiary i miłości, doszedłem do stanu, w którym jest mi równie trudno przestać myśleć o Bogu, jak na początku trudno mi było do myślenia o Nim przyzwyczaić.
Gdy brat Lawrance odkrył, jakie korzyści płyną z chodzenia w obecności Bożej, naturalną koleją losu [] zaczął gorliwie zalecać to samo innym. Jego osobisty przykład stał się przy tym silniejszą pobudką niż uzasadnienia, jakie mógł przedstawić. Już sam widok jego twarzy przynosił zbudowanie, ponieważ rzucająca się w oczy pobożność, łagodna i pełna pokoju, nie mogła nie wywrzeć wrażenia na patrzących. I znać było, że w chwilach największego pośpiechu, wśród zajęć kuchennych, wciąż zachowywał skupienie i otwartość na świat duchowy. Nigdy nie śpieszył się ani nie ociągał, ale robił każdą rzecz w swoim czasie, z jednakowym, niezakłóconym opanowaniem i spokojem ducha. „Czas pracy – mawiał – nie różni się dla mnie od czasu modlitwy. W hałasie i brzęku naczyń kuchennych, gdy kilka osób na raz domaga się ode mnie różnych rzeczy, odczuwam Boga z równie wielkim spokojem, jak gdybym klęczał przed Najświętszym Sakramentem”.



LISTY

LIST PIERWSZY
Ponieważ tak gorąco pragniesz, abym opowiedział Ci o sposobie, dzięki któremu osiągnąłem codzienne poczucie Bożej obecności, jakiego nasz Pan w swoim miłosierdziu raczył mi udzielić, muszę Ci powiedzieć, że z dużymi oporami uległem Twojemu naleganiu. Robię to pod warunkiem, że nikomu nie pokażesz mojego listu. Gdybym wiedział, że pozwolisz go komuś oglądać, wówczas nawet moje gorące pragnienie, abyś robił duchowe postępy, nie przekonałoby mnie do pisania. Mogę to wszystko przedstawić następująco:
Odkrywszy w wielu książkach rozmaite metody znajdowania obecności Boga i różne praktyki życia duchowego, doszedłem do wniosku, że stosując je doznam raczej zamętu zamiast ułatwić sobie znalezienie jednego, czego szukałem, a mianowicie jak mogę całkowicie należeć do Boga. Zmusiło mnie to, bym oddał wszystko, aby osiągnąć Tego, który jest wszystkim. A więc oddawszy się całkowicie Bogu, aby mógł oczyścić mnie z grzechu, z miłości do Niego odrzuciłem wszystko, co nie należało do Niego, i zacząłem żyć tak, jak gdyby na całym świecie istniał tylko On i ja. Czasami czułem się przed Nim jak nędzny przestępca u stóp sędziego; innym razem oglądałem Go w sercu jako mego Ojca, jako mego Boga. Wielbiłem Go jak najczęściej, przebywając myślami w Jego świętej obecności i wracając tam, gdy tylko uświadomiłem sobie, że od Niego odszedłem. Ćwiczenie się w tym sprawiało mi niemało kłopotów, jednak kontynuowałem je pomimo wszystkich trudności, nie martwiąc i nie niepokojąc, gdy mój umysł błądził gdzieś wbrew mojej woli. Stało się to moim zajęciem zarówno w ciągu całego dnia, jak i w chwilach przeznaczonych na modlitwę, ponieważ stale, w każdej godzinie i minucie, nawet podczas najbardziej absorbujących zajęć, odpychałem od siebie wszystko, co mogłoby zakłócić moje myśli o Bogu.
Odkąd wstąpiłem do zakonu, stało się to moją powszednią praktyką. I chociaż czyniłem to niedoskonale, czerpałem z tego wiele korzyści. Wiem dobrze, że wszystko to zawdzięczam miłosierdziu i dobroci Boga, bo bez Niego nic nie możemy zrobić, a ja jeszcze mniej niż inni. Lecz jeśli wytrwale czuwamy nad tym, aby przebywać w Jego świętej obecności, wówczas nie tylko ustrzeże to nas przed obrażaniem Go i robieniem – przynajmniej świadomie – czegoś, co Mu się nie podoba, ale także zrodzi to w nas świętą wolność i – jeśli mogę się tak wyrazić – swobodę obcowania z Bogiem, dzięki której możemy skutecznie prosić o potrzebną nam łaskę. Często powtarzane czynności stają się przyzwyczajeniem, a obecność Boga okazuje się dla nas wówczas czymś całkiem naturalnym. Jeśli chcesz, dziękuj Mu wraz ze mną za Jego wielką dobroć dla mnie, której nigdy dostatecznie nie potrafię docenić, za tyle łask, które okazał tak nędznemu grzesznikowi jak ja. Wszystko we mnie oddaje Mu chwałę. Amen.



LIST DRUGI

Nie znajdując w książkach opisu mojego sposobu życia, dla większego bezpieczeństwa (chociaż ja sam się o to nie kłopoczę) rad będę dowiedzieć się, co o tym sądzisz.
Dawno temu pewien pobożny człowiek powiedział mi podczas rozmowy, że życie duchowe jest życiem w łasce. Zaczyna się od niewolniczego strachu, rozwija się dzięki nadziei życia wiecznego i osiąga swoje spełnienie w czystej miłości; a każdy z tych stanów ma różne etapy, dzięki którym doznaje się w końcu cudownego spełnienia.
Nie chwyciłem się tych wszystkich metod. Przeciwnie, nie wiedząc, czego instynktownie szukam, stwierdziłem, że one mnie zniechęcają. To było powodem, dla którego po wstąpieniu do zakonu postanowiłem oddać siebie Bogu, aby wyrazić moją najszczerszą wdzięczność za Jego miłość, i z miłości do Niego wyrzekłem się wszystkiego innego.
Przez rok pierwszy w czasie przeznaczonym na modlitwę często oddawałem się rozmyślaniom o śmierci, sądzie, niebie, piekle i moich grzechach. Przez kilka lat poświęcałem resztę dnia, a nawet czas, gdy byłem zajęty pracą, rozmyślaniu o obecności Boga, o którym wiedziałem, że zawsze jest ze mną, a często we mnie.
W końcu niepostrzeżenie zacząłem dochodzić do tego samego stanu [osiągać ten sam stan] podczas czasu przeznaczonego na modlitwę, co przyniosło mi wielkie zadowolenie i pociechę. Praktykowanie tego wzbudziło we mnie wielki szacunek dla Boga tak, że tylko wiara mogła mnie wówczas zaspokoić. Taki był mój początek, a jednak muszę Ci wyznać, że przez dziesięć pierwszych lat bardzo cierpiałem. Świadomość, że nie byłem oddany Bogu tak, jak bym tego chciał, oraz moje przeszłe grzechy, stale tkwiące w mojej pamięci, i ogrom niezasłużonych łask, którymi Bóg mnie obdarzył – wszystko to było powodem i źródłem mego cierpienia. W tym czasie często upadałem i zaraz powstawałem. Wydawało mi się, że całe stworzenie, rozum i sam Bóg – jednym słowem wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie, a jedynie wiara stała po mojej stronie. Czasami trapiły mnie myśli, że wiara w to, iż zostałem obdarzony tyloma łaskami, była skutkiem mego zarozumialstwa i złudzenia, że osiągnąłem to wszystko od razu, podczas gdy inni dochodzą do tego po wielu trudnościach. Kiedy indziej zaś sądziłem, że była świadomym łudzeniem się i że nie ma dla mnie zbawienia.
Gdy zacząłem myśleć jedynie o tym, aby skończyły się te dni utrapienia (co wcale nie zmniejszało mojego zaufania do Boga i przyczyniało się do wzrostu mojej wiary), stwierdziłem nagle, że się zmieniłem, a moja dusza, która do tego momentu była utrapiona, osiągnęła głęboki wewnętrzny pokój, jak gdyby znalazła się w samym środku miejsca swego odpocznienia.
Odtąd chodziłem przed Bogiem w prostocie, w wierze, z pokorą i miłością. Teraz staram się pilnie nie robić niczego i nie myśleć o niczym, co Jemu by się nie spodobało. Mam nadzieję, że gdy zrobię wszystko, co zrobić mogę, On postąpi ze mną tak, jak się to Jemu upodobało.
Nie potrafię wyrazić tego, co się teraz ze mną dzieje. Nie odczuwam bólu ani trudu z powodu swego duchownego stanu, ponieważ nie ma we mnie innej woli oprócz woli Bożej, którą staram się wypełniać we wszystkim i której jestem tak poddany, że nie podniósłbym źdźbła trawy z ziemi wbrew Jego nakazowi ani też z innego motywu powodu prócz czystej miłości do Niego.
Zaprzestałem wszelkich form pobożności i ułożonych modlitw, z wyjątkiem tych, do których zobowiązuje mnie moja reguła. Staram się zajmować jedynie przebywaniem w Jego świętej obecności, w której trwam okazując proste skupienie i wszechogarniający, pełen miłości hołd dla Boga, co mogę nazwać rzeczywistą obecnością Bożą. Lub – ujmując to lepiej – powszednią, pełną ciszy, tajemną rozmową duszy z Bogiem, która często wzbudza we mnie wewnętrzną, a czasami zewnętrzną radość oraz uniesienie tak wielkie, że muszę używać różnych środków, aby opanować je i nie okazywać tego innym.
Krótko mówiąc, jestem pewien bez żadnej wątpliwości, że moja dusza przebywała z Bogiem przez trzydzieści minionych lat. Przeszedłem wiele, lecz nie chcę Cię tym zanudzać, uważam jednak za właściwe poinformować Cię, jak widzę siebie przed Bogiem, którego uznaję za swego Króla.
Uważam się za najnędzniejszego z ludzi, zranionego i zepsutego, bo popełniłem wszelkiego rodzaju przestępstwa przeciwko Królowi. Poruszony głębokim żalem, wyznaję Mu całą moją nędzę i proszę o przebaczenie, oddaję się w Jego ręce, aby zrobił ze mną, co zechce. Król zaś, pełen miłosierdzia i dobroci, nie pragnie mnie ukarać, ale przyjmuje mnie z miłością, karmi i poi u swego stołu, usługuje mi sam i powierza klucz do swych skarbów. To On nieustannie, na tysiące sposobów, rozmawia ze mną i znajduje przyjemność w przebywaniu ze mną, i traktuje mnie z całym szacunkiem jak swego ulubieńca. Tak czuję się czasami w Jego świętej obecności.
Najskuteczniejszą metodą osiągnięcia tego stanu jest właśnie takie proste skupienie i wszechogarniająca, żarliwa cześć dla Boga, do którego przylgnąłem z większą czułością i rozkoszą, niż niemowlę do piersi matki. Tak więc, jeśli się już ośmielę użyć tego wyrażenia, powinienem nazwać ten stan znajdowaniem się u piersi Boga – z powodu niewysłowionej błogości, której doświadczam i którą się rozkoszuję.
Jeśli czasami moje myśli błądzą i odciągają mnie od tego stanu z powodu obowiązków lub mojej słabości, jestem od razu przywoływany wewnętrznym poruszeniem tak uroczym i miłym, że czuję wstyd na jego wspomnienie. Pragnę, aby Wasza Wielebność zwrócił raczej uwagę na moją wielką nędzę, której jesteś w pełni świadomy, niż na wielkie łaski, które Bóg mi okazuje pomimo całej mojej niegodności i niewdzięczności.
Jeśli chodzi o ustalone godziny modlitwy, to są one tylko kontynuacją tego samego doświadczenia. Czasami czuję się wtedy jak wybrany przez rzeźbiarza kamień, z którego ma powstać posąg. Oddając się w ten sposób Bogu pragnę, aby ukształtował On swój doskonały obraz w mojej duszy i sprawił, bym był całkowicie do Niego podobny.
Innym razem, gdy przystępuję do modlitwy, czuję, jak cały mój duch i dusza unoszą się ku Bogu bez żadnego starania i wysiłku z mojej strony. I czuję się tak, jak gdybym był mocno zakotwiczony w Bogu, który jest punktem centralnym i miejscem odpocznienia.
Wiem, że niektórzy oskarżyciele nazywają ten stan bezczynnością, złudzeniem i samolubstwem. Wyznam, że jest to święta bezczynność. Mogłaby ona stać się istotnie egoizmem, gdyby w tym stanie dusza była do niego zdolna, ponieważ w rzeczywistości, trwając w tym odpocznieniu, nie może być niepokojona sprawami, do których przedtem była przyzwyczajona i które w przeszłości stanowiły dla niej oparcie, a teraz bardziej jej przeszkadzają, niż pomagają.
Jednak nie mogę znieść nazywania tego stanu ułudą, ponieważ dusza, która w ten sposób posiadła Boga, nie pragnie niczego oprócz Niego. A nawet gdybym padł ofiarą złudzenia, wówczas Bożą sprawą jest zaradzić temu. Niech uczyni ze mną, co Mu się podoba. Pragnę tylko Jego i Jemu chcę być całkowicie oddany. Jednakże prosiłbym bardzo Waszą Wielebność o przesłanie mi swojej opinii, dla której zawsze mam wielkie poważanie, ponieważ żywię dla Waszej Wielebności szczególny szacunek.


LIST TRZECI

Mamy Boga, który jest nieskończenie łaskawy i wie wszystko o naszych potrzebach. Zawsze wydawało mi się, że On chciałby człowieka zredukować do zera. Przychodzi w wybranym przez siebie momencie, kiedy się Go najmniej spodziewasz. Pokładaj dziś w Nim nadzieję bardziej niż kiedykolwiek. Dziękuj Mu za wszystkie łaski, które Ci okazuje, szczególnie za wytrwałość i cierpliwość, których Ci udziela w utrapieniach. Jest to wyraźny znak, że troszczy się o Ciebie. Znajdź więc w Nim pociechę i dziękuj Mu za wszystko.
Podziwiam również hart ducha i odwagę pana NN... Bóg dał mu właściwe nastawienie i dobrą wolę. Lecz wciąż jest w nim trochę świata i wiele młodości. Mam nadzieję, że utrapienia, które Bóg mu zsyła, okażą się dla niego lekarstwem przynoszącym zdrowie i pozwolą mu przyjrzeć się sobie. Jest to wypadek, który powinien pchnąć go do zupełnego zaufania Temu, który wszędzie mu towarzyszy. Niech myśli o Nim tak często, jak zdoła, szczególnie w największym niebezpieczeństwie. Odrobina podniesienia na duchu wystarczy mu. Błysk przypomnienia sobie o Bogu, odruch wewnętrznego uwielbienia, choćby w marszu i z mieczem w dłoni – to wszystko są modlitwy, a chociaż krótkie, jednak Bóg chętnie je przyjmuje. I nie tylko nie pomniejszają one żołnierskiej odwagi w chwilach grozy, lecz jak najbardziej służą jej umocnieniu.
Niech więc rozmyśla o Bogu, ile tylko zdoła. Niech stopniowo przywyknie do tego prostego, lecz świętego ćwiczenia. Nikt tego nie zauważy i nie będzie dlań nic łatwiejszego, niż częste powtarzanie tych małych, wewnętrznych adoracji. Zaleć mu, jeśli chcesz, aby myślał o Bogu tak często, jak może, w sposób tu przedstawiony. To przystoi i jest jak najbardziej potrzebne żołnierzowi, który codziennie naraża się na niebezpieczeństwo utraty życia. Mam nadzieję, że Bóg wesprze jego i całej jego rodzinę; Bóg, któremu składam moje służby.

LIST CZWARTY

Korzystam z okazji, aby przekazać Ci opinie pewnego brata z naszego zakonu na temat godnych podziwu owoców i ciągłej pomocy, jakich doznaje dzięki obecności Bożej. Pragnę, abyśmy obaj, Ty i ja, odnieśli z tego świadectwa pożytek.
Wiesz, że przez czterdzieści lat, które spędził w zakonie, nieustannie zabiegał o to, aby zawsze być w obecności Boga i nie czynić niczego, dosłownie niczego, ani też nie myśleć o niczym, co mogłoby nie spodobać się Jemu, a to wszystko z jednego tylko powodu, a mianowicie z czystej miłości do Niego, ponieważ On zasługuje na nieskończenie więcej.
Obecnie brat ów tak przywykł do obecności Bożej, że doznaje przez to nieustannej pociechy we wszystkich okolicznościach. Od trzydziestu lat jego dusza jest napełniona radością nieustanną, czasami tak wielką, że musi stosować różne sposoby, aby opanować swe uczucia i powstrzymać się przed okazywaniem ich.
Jeśli czasami poczuje się nieco oddalony od obecności Bożej, Bóg zaraz daje mu to odczuć w duszy, aby przywołać go z powrotem. Często dzieje się tak wtedy, gdy jest bardzo zajęty zewnętrznymi czynnościami. Odpowiada wiernością na te wewnętrzne wołanie albo wznosząc serce ku Bogu, albo składając Mu pokorny i pełen żarliwości hołd. Albo za pomocą słów, które miłość dyktuje w takich momentach, jak na przykład: Mój Boże, oto jestem całkowicie oddany Tobie. Spraw, Panie, abym był jedno z tym, co jest w Twoim sercu. A wtedy wydaje mu się (i w rezultacie tak to odczuwa), że pełen miłości Bóg, zaspokojony tymi kilkoma słowami, znów przychodzi i spoczywa u źródła, w samym środku jego duszy. Przeżycia te dają mu taką pewność, że Bóg zawsze jest obecny u źródła lub w głębi jego duszy, iż nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Oceń więc, jakiego zadowolenia i zaspokojenia doświadcza ów człowiek, gdy nieustannie odkrywa w sobie tak wielki skarb. Już nie poszukuje go z niepokojem, lecz stale stoi on przed nim otworem, aby mógł z niego czerpać, ile dusza zapragnie.
Bardzo narzeka na naszą ślepotę i często ze łzami w oczach powtarza, że jesteśmy pożałowania godni, bo zadowalamy się zaledwie odrobiną. Bóg – powiedział kiedyś – posiada wielki skarb i pragnie go udzielać, my jednak jesteśmy pochłonięci nikłym zmysłowym uniesieniem, które po chwili przemija. Z powodu swojej ślepoty przeszkadzamy Bogu i wstrzymujemy strumień Jego łask. Lecz gdy znajdzie On duszę ogarniętą żywą wiarą, wlewa w nią obfitość swej łaski i dobroci; spływają one jak rwący potok, który – jeśli zostanie zmuszony do zatrzymania się na drodze, a potem znajdzie ujście – rozlewa się gwałtownie i obficie.
Jakże często wstrzymujemy ten potok, lekceważąc jego wartość. Lecz nie powstrzymujmy go już więcej; niech zaleje nas i zburzy tamujące go przeszkody. Otwórzmy się na łaskę; odzyskajmy stracony czas, bo być może niewiele go już nam zostało. Śmierć kroczy tuż tuż; przygotujmy się na spotkanie z nią. Ponieważ tylko raz umieramy, więc popełnionego błędu nie da się naprawić.
Powtarzam, zastanówmy się. Czas ucieka, nie możemy go zmarnować – tu chodzi o nasze dusze. Wierzę, że powziąłeś skuteczne środki, abyś nie został zaskoczony. Polecam Ci to jako jedyną konieczność. Musimy jednak pracować nad tym, ponieważ brak postępu w duchowym życiu oznacza cofanie się. Lecz ci, którzy czują powiew Ducha Świętego, idą naprzód nawet we śnie. Jeśli łodzią naszej duszy wciąż miotają wiatry i burze, obudźmy Pana, który w niej śpi, a On wnet uciszy morskie żywioły.
Pozwoliłem sobie podzielić się z Tobą tymi dobrymi odczuciami, abyś mógł je porównać z własnymi. Niech posłuży to do ich rozpalenia i niech rozgorzeją, gdyby na nieszczęście (oby Bóg nas od tego wielkiego nieszczęścia zachował) choćby trochę ostygły. Obaj wspomnijmy więc naszą pierwszą gorliwość. Skorzystajmy z przykładu i uczuć tego zakonnika, którego świat nie poznał, lecz Bóg go poznał i troszczy się o niego. Będę się modlił za Ciebie, proszę też, módl się stale o mnie.


LIST PIĄTY

Otrzymałem dziś dwie książki i list od siostry NN..., która przygotowuje się do złożenia ślubów zakonnych i z tego powodu pragnie, aby cały wasz święty zakon modlił się za nią, a ty w szczególności. Rozumiem, że bardzo na to liczy. Proszę, nie spraw jej zawodu. Proś Boga, żeby mogła złożyć swoją ofiarę jedynie z powodu miłości do Niego i z mocnym postanowieniem, aby całkowicie poświęcić się Jemu. Prześlę Ci jedną z tych książek, która mówi o obecności Bożej. Temat ten – jak rozumiem – obejmuje całe życie duchowe. I wydaje mi się, że kto tylko będzie to właściwie praktykować, wkrótce stanie się człowiekiem duchowym.
Wiem, że aby to należycie praktykować, serce musi być ogołocone z wszystkich innych rzeczy, ponieważ Bóg bierze na własność wyłącznie samo serce. I jak nie może On wziąć serca, nie opróżniwszy go uprzednio ze wszystkiego, tak też nie może w nim działać i robić tego, co Mu się podoba, jeśli nie pozostanie ono przed Nim puste.
Nie ma w świecie życia milszego i przyjemniejszego niż życie w nieustannej rozmowie z Bogiem. Mogą to pojąć tylko ci, którzy to praktykują i stale tego doświadczają. Jednak nie radzę Ci kierować się takimi pobudkami, gdyż to nie przyjemność powinna budzić pragnienie, by szukać takiego doświadczenia. Róbmy to z powodu miłości oraz dlatego, że sam Bóg chce mieć nas dla siebie.
Gdybym był kaznodzieją, powinienem przede wszystkim zwiastować o przeżywaniu obecności Bożej. Gdybym był spowiednikiem, całemu światu radziłbym to samo. Wydaje mi się to konieczne, a zarazem łatwe.
Ach! Gdybyśmy tylko poznali, jak bardzo potrzebujemy łaski i pomocy Bożej, nigdy nie odwrócilibyśmy od Niego wzroku! Nigdy, ani na moment, wierz mi. Podejmij więc natychmiast święte i mocne postanowienie, że nigdy rozmyślnie nie zapomnisz o Nim i spędzisz resztę swoich dni w Jego świętej obecności, z miłości do Niego, pozbawiony – jeśli On uzna to za właściwe – wszelkiego pocieszenia.
Przyłóż serce do tego dzieła, a jeśli postąpisz tak, jak postąpić powinieneś, bądź pewny, że ujrzysz skutki. Wesprę Cię moimi modlitwami, mimo że są słabe. Polecam się gorliwie Tobie i wszystkim z Waszego świętego zakonu.


LIST SZÓSTY

(Do tej samej osoby)
Otrzymałem od pani NN... rzeczy, które podałeś jej dla mnie. Dziwi mnie, że nie przekazałeś mi swojej opinii o książeczce, którą Ci posłałem i którą musiałeś otrzymać. Proszę, postanów z głębi serca praktykować to, o czym ona mówi, mimo Twojego podeszłego wieku. Lepiej późno niż wcale.
Nie mogę pojąć, jak pobożni ludzie mogą odczuwać zadowolenie nie praktykując obecności Bożej. Ze swej strony staram się przebywać z Nim sam na sam u źródła i w samym sercu mojej duszy tak długo, jak mogę. I gdy jestem z Nim, nie boję się niczego, natomiast najmniejsze odwrócenie się od Niego jest nie do zniesienia.
To doznanie nie powoduje wielkiego zmęczenia ciała. Dobrze jest jednak pozbawić go od czasu do czasu, a właściwie często, wielu drobnych przyjemności. Bo choć są niewinne i godziwe, jednakże wola Boża nie pozwala, aby dusza, która pragnie być całkowicie poświęcona Jemu, znajdowała inne przyjemności poza Nim samym; jest to zupełnie zrozumiałe.
Nie chcę przez to powiedzieć, że musimy narzucać coś sobie gwałtem i przymusem. Nie. Powinniśmy służyć Bogu w świętej wolności. Należy ćwiczyć się w tym z oddaniem, bez troski lub niepokoju, łagodnie i ze spokojem przywołując nasze myśli z powrotem do Boga zawsze, gdy stwierdzamy, że zaczynają błądzić.
Jednakże konieczne jest całkowite zaufanie Bogu i odsunięcie od siebie wszystkich innych trosk, a nawet nadzwyczajnych form pobożności, które same w sobie mogą być dobre, często jednak niepotrzebnie zajmują człowieka, ponieważ są tylko środkiem prowadzącym do celu. Jeśli więc przez ćwiczenie obecności Bożej znajdziemy się przy Nim, a to jest naszym celem, wtedy powrót do środków prowadzących do celu byłby krokiem bezużytecznym. Możemy jednak pozostawać w więzi miłości z Nim, trwając w Jego świętej obecności, oddając Mu jednocześnie chwałę albo przez adorację, albo przez tęsknotę. Innym razem zaś przez akt poddania się lub dziękczynienie. Albo wszelkimi innymi sposobami, jakie nasz duch potrafi wynaleźć.
Nie zniechęcaj się uczuciem gnuśności, które pojawia się z natury. Powinieneś zmusić się do tego ćwiczenia. Na początku myślisz, że tracisz czas, ale trzeba iść dalej i postanowić wytrwać aż do śmierci, nie bacząc na pojawiające się trudności. Polecam się modlitwom Waszego świętego zakonu, a Twoim w szczególności.


LIST SIÓDMY

Bardzo Ci współczuję. Rzeczą wielkiej wagi będzie, jeśli mógłbyś powierzyć troskę o swoje interesy komuś innemu, a resztę swego życia poświęcić jedynie oddawaniu czci Bogu. On nie oczekuje od nas wielkich rzeczy: trochę rozmyślania o Nim od czasu do czasu; trochę adoracji; niekiedy modlitwy o Jego łaskę, powierzenia Mu czasami swoich cierpień i wdzięczności za łaski, które nam okazał i wciąż okazuje wśród trosk, oraz jak najczęstszego szukania w Nim pociechy. Wznoś swoje serce ku Niemu. Nawet wtedy, gdy jesz posiłek i gdy jesteś w towarzystwie. Nawet mała myśl sprawi Mu przyjemność. Nie trzeba głośno wołać. On jest bliżej nas, niż to sobie uświadamiamy.
Aby być z Bogiem, nie potrzeba ciągle przebywać w kościele. Nasze serce może być świątynią, w której możemy skryć się, aby rozmawiać z Nim w pokorze, uniżeniu i miłości. Każdy człowiek jest zdolny do takiej intymnej rozmowy z Bogiem, jedni trochę bardziej, inni nieco mniej. On wie, na ile nas stać. A więc zacznijmy to czynić. Być może On oczekuje z naszej strony tylko jednego mocnego postanowienia. Miej odwagę. Zostało nam niewiele życia. Ty masz prawie sześćdziesiąt cztery lata, a ja prawie osiemdziesiąt. Żyjmy i umierajmy z Bogiem. Cierpienia okażą się miłe i przyjemne, jeśli będziemy z Nim. A największe przyjemności bez Niego staną się okrutną karą. Niech On będzie błogosławiony za wszystko. Amen.
Zacznij się więc stopniowo wprawiać w oddawaniu Mu czci, proszeniu Go o łaskę, składaniu Mu w ofierze swego serca podczas pracy, a nawet w każdej innej chwili, jeśli możesz. Nie ograniczaj się do skrupulatnego przestrzegania reguł lub ściśle określonych form pobożności, ale działaj zawsze w ufności dla Boga, z miłością i pokorą. Możesz zapewnić NN... o moich słabych modlitwach.


LIST ÓSMY

(O błądzeniu myślami podczas modlitwy)
Nie mówisz mi nic nowego. Nie jesteś jedyną osobą, którą trapią rozpraszające się myśli. Nasz umysł ma szczególne skłonności do rozpraszania się. Ponieważ jednak nasza wola panuje nad wszystkimi naszymi skłonnościami, więc musi przywołać je do porządku i przywieść do Boga jako ostatecznego celu.
Jeśli nasz umysł nie został dostatecznie opanowany już wówczas, gdy poddaliśmy się regułom zakonnej pobożności, i jeśli nabrał pewnych złych nawyków polegających na rozpraszaniu się, wówczas trudno je przezwyciężyć i na ogół ciągną nas one wbrew naszej woli do spraw ziemskich.
Wierzę, że zaradzić temu może tylko wyznanie błędów i ukorzenie się przed Bogiem. Nie radzę Ci używać wielu słów w modlitwie, ponieważ gadulstwo i długie przemowy są często okazją właśnie do błądzenia myślami gdzie indziej. W modlitwie zachowuj się przed Bogiem jak niemowa lub sparaliżowany żebrak u drzwi bogacza. Zatroszcz się raczej o to, aby twój umysł trwał w obecności Pana. Jeśli zaczyna błądzić i odchodzić od Niego, nie niepokój się tym zbytnio: troska i niepokój bardziej służą rozproszeniu myśli niż ich skupieniu. To wola musi je uciszyć. Jeśli wytrwasz w takim stanie, Bóg się nad Tobą zlituje.
Sposobem na łatwe skupienie umysłu podczas modlitwy i utrzymanie go w spokoju jest niedopuszczanie, aby kiedy indziej zbyt daleko błądził myślami. Trzeba pieczołowicie utwierdzać go w obecności Bożej. A gdy przyzwyczaisz się często myśleć o Nim, stwierdzisz, że z łatwością przychodzi ci zachowanie spokoju umysłu podczas modlitwy lub przynajmniej przywołanie go do posłuszeństwa, gdy zacznie się rozpraszać.
W moich poprzednich listach przedstawiłem Ci już ogólnie korzyści, jakie możemy czerpać z pielęgnowania obecności Bożej. Potraktujmy to poważnie i módlmy się wzajemnie o siebie.


LIST DZIEWIĄTY

Załączam odpowiedź na list, który otrzymałem od NN... Proszę, przekaż ją jej. Wydaje mi się, że NN żywi dobrą wolę, lecz nie może pójść szybciej, niż pozwala jej na to otrzymana łaska. Nikt nie staje się świętym w jednej chwili. Polecam Ci ją. Powinniśmy wspierać się wzajemnie radą, a jeszcze bardziej dobrym przykładem. Będę zobowiązany, jeśli od czasu do czasu otrzymam wiadomości od niej o jej gorliwości i posłuszeństwie.
Powinniśmy przypominać sobie często, że naszym jedynym zadaniem w tym życiu jest podobać się Bogu, a wszystko inne to jedynie głupstwo i marność. Ty i ja przeżyliśmy już około czterdziestu lat w zakonie, prowadząc życie klasztorne. Czy wykorzystaliśmy ten czas, aby miłować Boga i służyć Temu, który w swojej łasce powołał nas do tego stanu i w tym celu? Ogarnia mnie wstyd i zakłopotanie, gdy pomyślę z jednej strony o wielkich łaskach, jakie Bóg mi okazał i nieustannie okazuje, a z drugiej strony o tym, jak źle je wykorzystałem i jak małe postępy uczyniłem na drodze do doskonałości.
Ponieważ w swoim miłosierdziu wciąż daje nam trochę czasu, więc zacznijmy traktować to powołanie poważnie. Odróbmy stracony czas. Powróćmy z całkowitą, niezachwianą ufnością do Ojca miłosierdzia, który zawsze jest gotowy przyjąć nas serdecznie. Z miłości do Niego stanowczo odrzućmy wszystko, co z Niego nie pochodzi. On zasługuje na nieskończenie więcej. Myślmy o Nim stale. Połóżmy całkowite zaufanie w Nim. Nie wątpię, że wkrótce zobaczymy tego skutki, odbierając obfitość Jego łaski, dzięki której możemy zrobić wszystko, a bez której nie możemy zrobić nic, a tylko grzeszyć.
Bez praktycznej i ciągłej pomocy Bożej nie zdołamy uniknąć niebezpieczeństw, których pełne jest życie. Módlmy się więc o to do Niego bez ustanku. A jak możemy się modlić do Niego, nie będąc z Nim? Jak możemy być z Nim, jeśli nie będziemy często o Nim myśleć? A jak możemy często o Nim myśleć, jeśli nie wykształcimy w sobie tego świętego nawyku? Zapewne powiesz mi, że ciągle powtarzam tę samą rzecz. To prawda, bo jest to najlepszy i najprostszy sposób, jaki znam. Nie używam żadnej innej metody i całemu światu radzę ją stosować. Musimy poznać, zanim zaczniemy kochać. Aby poznać Boga, trzeba często myśleć o Nim. A kiedy Go pokochamy, będziemy również często o Nim myśleć, bo nasze serce zapragnie przebywać tam, gdzie spoczywa nasz skarb. Ten argument zasługuje na to, abyś go dobrze rozważył.


LIST DZIESIĄTY

Z prawdziwą trudnością zmusiłem się, by napisać do pana NN... Robię to teraz wyłącznie dlatego, że Ty i pani... pragniecie tego. Proszę, spisz wskazówki i prześlij mu. Cieszę się z powodu ufności, jaką pokładasz w Bogu. Chciałbym, aby On powiększał ją w Tobie coraz bardziej. Nigdy nie możemy żywić za dużo zaufania do dobrego i wiernego Przyjaciela, który nigdy nas nie zawiedzie ani w tym, ani w przyszłym świecie.
Jeśli pan NN... wykorzysta stratę, jaką poniósł, i położy całą swą ufność w Bogu, to wkrótce Bóg da mu innego przyjaciela, silniejszego i ochotniejszego do służenia mu. On kieruje ludzkimi sercami, jak się Mu podoba. Być może pan NN... był zbyt mocno przywiązany do tego, którego utracił. Powinniśmy kochać naszych przyjaciół, lecz bez naruszania miłości należnej Bogu, który musi być naszą pierwszą miłością.
Proszę, pamiętaj, co Ci zaleciłem, to jest abyś często myślał o Bogu: dniem i nocą, podczas pracy, a nawet podczas chwil wytchnienia. On jest zawsze blisko Ciebie i z Tobą. Nie opuszczaj Go. Byłoby nietaktem, gdybyś przyjaciela, który przyszedł Cię odwiedzić, zostawił samego. Czemu więc miałbyś zlekceważyć Boga? A więc nie zapominaj o Nim, lecz myśl o Nim często, zawsze oddawaj Mu cześć, żyj i umieraj z Nim. To jest wspaniałe zajęcie dla chrześcijanina. Krótko mówiąc, to jest nasz „zawód”. Jeśliśmy go dotąd nie opanowali, powinniśmy się go nauczyć. Będę się starał pomóc Ci moimi modlitwami.


LIST JEDENASTY

Nie modlę się, abyś został uwolniony od swoich cierpień, ale gorliwie proszę Boga, aby dał Ci siłę i cierpliwość, byś znosił je tak długo, jak Mu się będzie podobało. Szukaj pocieszenia w Tym, który trzyma Cię mocno na krzyżu. Uwolni Cię, gdy uzna, że dosyć przecierpiałeś. Szczęśliwi ci, którzy cierpią wraz z Nim. Ucz się cierpieć w ten sposób i oczekuj od Niego siły, by znieść je w takim natężeniu i tak długo, ile On określi, że Ci potrzeba. Ludzie ze świata nie pojmują tych prawd, czemu nie należy się dziwić, ponieważ cierpią będąc takimi, jacy są, a nie jako chrześcijanie. Traktują chorobę jak ból zadawany naturze, a nie jak łaskę od Boga. Patrząc na to wyłącznie w tym świetle, nie mogą dostrzec niczego z wyjątkiem bólu i niedoli. Lecz ci, którzy uważają, że choroba pochodzi z ręki Bożej – jako dowód Jego miłosierdzia i jako środek, którego On używa dla ich zbawienia – zwykle znajdują w niej dobro i prawdziwe pocieszenie.
Chciałbym, abyś przekonał się, że Bóg jest nam często (w pewnym sensie) bliższy i realniej obecny w czasie choroby, niż gdy jesteśmy zdrowi. Nie polegaj na żadnym innym lekarzu. Ponieważ, na ile to pojmuję, On zarezerwował sobie prawo do leczenia Ciebie. Zaufaj Mu całkowicie, a wkrótce zobaczysz tego skutki w poprawie Twego zdrowia, co często opóźniamy, polegając bardziej na lekarzu niż na Bogu.
Medykamenty, które zażywasz, pomogą na tyle, na ile On pozwoli. Gdy Bóg zsyła ból, tylko On może go uleczyć. Często zsyła ciału chorobę, aby uleczyć duszę. Znajdź pociechę u wszechmocnego Lekarza zarówno duszy, jak i ciała.
Bądź zadowolony z sytuacji, w jakiej Bóg Cię postawił. Chociaż myślisz, że jestem szczęśliwy, jednak zazdroszczę Ci. Ból i cierpienia byłyby dla mnie rajem, gdybym cierpiał wraz z moim Bogiem, a największe przyjemności – męką piekielną, gdybym rozkoszował się nimi bez Niego. Jedyną moją pociechą byłoby cierpieć ze względu na Niego.
Muszę niedługo odejść do Boga. Moją pociechą w tym życiu jest to, że teraz widzę Go przez wiarę. A widzę Go w taki sposób, że zmusza mnie to czasami do stwierdzenia, że nie wierzę już, lecz widzę. Odczuwam to, czego uczy wiara. W tej pewności i cierpliwości wiary będę żyć i umierać wraz z Nim.
A więc trwaj zawsze w Bogu. To jedyne wsparcie i pociecha w Twoim utrapieniu. Będę Go prosił, aby był z Tobą.


LIST DWUNASTY

Jeśli nabierzemy zwyczaju przebywania w obecności Bożej, wówczas doznamy odczuwalnej ulgi we wszystkich chorobach ciała. Bóg często dopuszcza nieco cierpienia, aby oczyścić nasze dusze i skłonić nas do przebywania z Nim.
Uzbrój się w odwagę. Nieustannie ofiarowuj Mu swój ból. Proś Go o siłę, byś mógł go znieść. A nade wszystko przywyknij do częstego przebywania z Bogiem i, o ile możesz, jak najrzadziej zapominaj o Nim. Oddawaj Mu cześć w swoich niemocach, od czasu do czasu odnawiaj swoje oddanie Jemu, a w największych cierpieniach proś Go pokornie i ufnie jak dziecko ojca, aby uczynił Cię uległym Jego woli. Będę się starał pomóc Ci mymi nieudolnymi modlitwami.
Bóg ma wiele sposobów, aby przyciągnąć nas do siebie. Czasami ukrywa się przed nami. Lecz jedynie wiara, która nas nie zawiedzie w czasie potrzeby, powinna być naszą podporą i podstawą ufności, jaką całkowicie pokładamy w Bogu.
Nie wiem, w jaki sposób Bóg pozwoli mi odejść. Zawsze jestem szczęśliwy. Cały świat cierpi, a ja, który zasługuję na najostrzejsze karcenie, odczuwam radość nieustanną i tak wielką, że z trudem nad nią panuję.
Chętnie prosiłbym Boga o część Twoich cierpień, lecz znam swoją słabość, która jest tak wielka, że gdyby On choćby przez chwilę zostawił mnie zdanego na własne siły, stałbym się człowiekiem najnędzniejszym z żyjących. A jednak nie wiem, jak On mógłby mnie opuścić, ponieważ wiara daje mi tak silne przekonanie, jakie tylko zmysły zdolne są odebrać, że On nigdy nas nie opuści, jeśli my wpierw nie opuścimy Jego. Bójmy się opuszczenia Go. Trwajmy zawsze przy Nim. Żyjmy i umierajmy w Jego obecności. Módl się za mną, jak ja modlę się za Tobą.


LIST TRZYNASTY

(Do tej samej osoby)
Boli mnie, gdy widzę, że cierpisz tak długo. Pewną ulgę i osłodę mimo Twoich smutków przynosi mi fakt, że dowodzą one Bożej miłości do Ciebie. Spójrz na nie w ten sposób, a łatwiej Ci będzie je znieść. Moim zdaniem, powinieneś wyrzec się ludzkich lekarstw i powierzyć się całkowicie opatrzności Bożej. Być może On oczekuje od Ciebie jedynie takiego zawierzenie i absolutnego zaufania, aby Cię uleczyć. Ponieważ, mimo wszystkich Twoich starań, pomoc lekarza okazała się, jak dotąd, nieskuteczna, a Twoja choroba pogarsza się, więc nie będziesz kusić Boga, jeśli powierzysz się Jego rękom i będziesz oczekiwać wszystkiego od Niego.
Napisałem Ci w ostatnim liście, że On czasami dopuszcza choroby ciała, aby uleczyć dolegliwości duszy. Nabierz więc odwagi. Z konieczności uczyń cnotę. Uznaj to za coś od Boga, co nie wyzwala od bólu, lecz udziela siły, aby z miłości do Niego znieść odważnie wszystko, co upodobało Mu się zesłać, tak długo, jak Mu się podoba.
To prawda, że takie modlitwy sprawiają trudność naszej naturze, ale Bóg je przyjmuje i są one osłodą dla tych, którzy Go miłują. Miłość koi ból. A kto miłuje Boga, cierpi dla Niego z radością i odwagą. Rób tak, proszę Cię. Pocieszaj się Tym, który jest jedynym Lekarzem wszystkich Twoich chorób. On jest Ojcem strapionych, zawsze gotowym nam pomagać. Miłuje nas nieskończenie, bardziej, niż sobie to wyobrażamy. Miłuj Go więc i nie szukaj pocieszenia gdzie indziej. Mam nadzieję, że wkrótce je otrzymasz. Żegnaj. Będę wspierać Cię moimi modlitwami, chociaż są nieudolne.




LIST CZTERNASTY

(Do tej samej osoby)
Składam dzięki naszemu Panu za to, że ulżył Ci trochę według Twego pragnienia. Często bywałem bliski śmierci i nigdy nie czułem takiego zadowolenia, jak właśnie wtedy. Przeto nie modliłem się o ulgę, ale prosiłem o siłę, by cierpieć z odwagą, pokorą i miłością. Ach, jak miło jest cierpieć z Bogiem! Choćby nie wiem jak wielkie były Twoje cierpienia, przyjmij je z miłością. Cierpieć i być z Nim – to raj. Jeśli więc chcemy w tym życiu cieszyć się rajskim pokojem, musimy przywyknąć do intymnej, pokornej i serdecznej rozmowy z Nim. Musimy powstrzymać oddalanie się naszego ducha od Niego pod jakimkolwiek pozorem. Musimy uczynić z naszego serca świątynię, w której nieustannie oddawana jest Mu cześć. Musimy stale strzec się, abyśmy nie zrobili ani nie pomyśleli niczego, co mogłoby Mu się nie podobać. Gdy nasze umysły będą tak zajęte Bogiem, wówczas cierpienie będzie przesycone ukojeniem pocieszenia.
Wiem, że osiągnięcie takiego stanu jest początkowo bardzo trudne, ponieważ musimy postępować wyłącznie w wierze. Lecz chociaż jest to trudne, wiemy również, że wszystko możemy zrobić dzięki łasce Bożej, której On nigdy nie odmawia tym, którzy szczerze Go proszą. Pukaj, nie przestawaj pukać, a mówię Ci, że On otworzy Ci w odpowiednim czasie i udzieli Ci od razu wszystkiego, co odwlekał przez wiele lat. Żegnaj. Módl się do Niego za mnie, jak ja modlę się do Niego za Ciebie. Mam nadzieję, że wkrótce Go zobaczę.


LIST PIĘTNASTY

(Do tej samej osoby)
Bóg wie najlepiej, czego nam potrzeba, a wszystko, co robi, służy naszemu dobru. Gdybyśmy wiedzieli, jak bardzo On nas kocha, zawsze bylibyśmy gotowi przyjmować z Jego ręki jednakowo i bez różnicy zarówno słodycz, jak i gorycz. Wszystko, co pochodzi od Niego, byłoby nam miłe. Najcięższe utrapienia nigdy nie zdają się być nieznośne, chyba że widzimy je w niewłaściwym świetle. Gdy widzimy je jako pochodzące z ręki Bożej, gdy jesteśmy pewni, że to nasz miłujący Ojciec uczy nas pokory, zsyłając to utrapienie, wówczas nasze cierpienia tracą swoją gorycz, a nawet zaczynają przynosić pociechę.
Starajmy się poznać Boga. Im lepiej się Go zna, tym bardziej pragnie się Go poznawać. A ponieważ poznanie jest na ogół miarą miłości, więc im głębsze i większe poznanie, tym większa będzie nasza miłość. A jeśli nasza miłość do Boga będzie wielka, wtedy będziemy Go miłować zarówno w bólu, jak i w przyjemności.
Nie zadowalajmy się miłowaniem Boga jedynie za odczuwalne zmysłami łaski, których nam udzielił lub może udzielić, jakkolwiek byłyby wspaniałe. Takie łaski, choćby wielkie, nie mogą nas przywieść do Niego tak blisko, jak to sprawia wiara w jednym prostym akcie. Szukajmy Go często w wierze. On jest w nas, nie poszukujmy Go więc gdzie indziej. Jeśli naprawdę miłujemy jedynie Jego, to czy nie jest obelgą i czy nie jesteśmy winni, jeżeli zajmujemy się nieistotnymi sprawami, które Mu się nie podobają, a może wręcz obrażają Go? Trzeba się strzec, aby pewnego dnia te nieistotne rzeczy drogo nas nie kosztowały.
Zacznijmy poświęcać się Mu szczerze. Ogołoćmy serca ze wszystkiego. On chce je mieć dla siebie. Prośmy Go o tę łaskę. Jeśli zrobimy ze swojej strony wszystko, co możemy, wkrótce zobaczymy w sobie zmianę, do której dążymy. Nie jestem w stanie wystarczająco Mu podziękować za wytchnienie, jakiego mi raczył udzielić. Jego miłosierdzie daje mi nadzieję, że za kilka dni będę miał na przywilej ujrzeć Go.3 Módlmy się wzajemnie za siebie.


ROZMYŚLANIA


Duchowe maksymy

Wszystko jest możliwe dla wierzącego; więcej dla tego, kto ma nadzieję; jeszcze więcej dla tego, kto miłuje; lecz najwięcej dla tego, kto praktykuje te wszystkie trzy: wiarę, nadzieję i miłość. Wszyscy, którzy zostali ochrzczeni i wierzą tak, jak powinni, zrobili pierwszy krok ku doskonałości. Osiągną doskonałość, jeśli będą praktykować następujące zasady:

1. Musimy myśleć o Bogu we wszystkim, co robimy i mówimy. Naszym dążeniem powinna być doskonałość w oddawaniu czci Bogu w ciągu całego ziemskiego życia i przygotowywania się do wieczności. Musimy powziąć mocne postanowienie, że przezwyciężymy, z Bożą łaską, wszelkie trudności, które napotkamy w duchowym życiu.

2. Od samego początku naszej chrześcijańskiej drogi powinniśmy pamiętać, kim jesteśmy i że nie jesteśmy godni nazywać się chrześcijanami z żadnego innego powodu poza tym, co Chrystus dokonał dla nas. Oczyszczając nas od wszelkiej nieczystości, Bóg pragnie, abyśmy się przed Nim ukorzyli, żeby mógł przeprowadzić nas przez liczne próby i trudności.

3. Musimy wierzyć i mieć pewność, że nasze poświęcenie Bogu zarówno podoba się Jemu, jak i jest dobre dla nas. Bez takiego całkowitego poddania naszych serc i umysłów Jego woli, Bóg nie może działać w nas, aby uczynić nas doskonałymi.

4. Im bardziej dążymy do doskonałości, tym bardziej będziemy polegać na łasce Bożej. Zaczynamy odczuwać potrzebę Jego pomocy w każdej najmniejszej rzeczy i w każdym momencie, bo bez tej pomocy nie możemy niczego zrobić. Świat, ciało i diabeł toczą zaciętą i nieustającą walkę z naszymi duszami. Jeśli nie będziemy potrafili z pokorą polegać na Bożej pomocy, nasze dusze zostaną ściągnięte w dół. Chociaż to całkowite poleganie na Bogu może być czasami przeciwne naszej ludzkiej naturze, jednak On ma w tym upodobanie. Dzięki temu powinniśmy wejść do miejsca odpocznienia.




Ćwiczenia niezbędne do podtrzymania
duchowego życia

1. Pielęgnowanie życia w obecności Bożej jest najświętszym i najniezbędniejszym ćwiczeniem w naszym życiu duchowym. Polega ono na ciągłym odnajdywaniu upodobania w przebywaniu w Bożym towarzystwie, na rozmawianiu z Nim w pokorze i z miłością w każdej chwili i w każdych warunkach. Jest to szczególnie ważne w chwilach pokusy, smutku, poczucia oddzielenia od Boga oraz w momentach niewierności i grzechu.

2. Musimy starać się rozmawiać z Bogiem, gdy wykonujemy swoją pracę, nie przez wyuczone na pamięć modlitwy ani nie próbując przywoływać uprzednio sformułowanych myśli. Raczej powinniśmy szczerze i w prostocie otwierać przed Nim swoje serca, w miarę jak się nam nasuwają słowa.

3. Wszystko musimy robić bardzo ostrożnie, unikając gwałtownych ruchów, które są dowodem zamętu duchowego. Bóg pragnie, abyśmy wobec Niego byli łagodni, pełni pokoju i miłości, prosząc Go, aby przyjął to, co robimy. Dzięki temu stałemu nakierowaniu uwagi na Boga będziemy mogli „przeciwstawić się diabłu” i sprawić, że „ucieknie od nas” (Jak 4,7).

4. Cokolwiek robimy, nawet jeśli czytamy Słowo Boże lub modlimy się, powinniśmy zatrzymywać się na kilka chwil – tak często, jak to możliwe – aby chwalić Boga z głębi naszych serc, aby cieszyć się Jego obecnością w ukrytych głębiach serca. Jeśli wierzysz, że Bóg jest zawsze z tobą, niezależnie od tego, co robisz, dlaczego nie miałbyś się zatrzymać na chwilę, aby Go uwielbiać, chwalić, prosić, oddawać Mu serce i dziękować?
Co może sprawić Bogu większą przyjemność niż to, gdy na chwilę porzucamy troski tego świata, aby oddać Mu cześć w naszym duchu? Te krótkie, chwilowe ucieczki służą temu, aby nas uwolnić od egoizmu, który istnieje tylko w świecie. Mówiąc krótko, nie możemy okazać Bogu naszej lojalności lepiej, niż przez odrzucenie naszego ziemskiego „ja” choćby i tysiąc razy dziennie, aby doświadczyć choćby jednego momentu przebywania z Nim.
To nie oznacza, że na zawsze masz porzucić swoje obowiązki wobec świata. To niemożliwe. Niech rozsądek będzie twoim przewodnikiem. Ja zaś mocno wierzę, że jest to pomyłką, jaką często popełniają osoby pełne Ducha, jeśli choćby na moment nie porzucają trosk tego świata, aby przez kilka chwil chwalić Boga w swoim duchu i odpocząć w pokoju Bożej obecności.

5. Powinniśmy uwielbiać Boga w wierze za to, że On prawdziwie mieszka w naszych sercach i że trzeba Go miłować i służyć Mu w duchu i w prawdzie. Wierz, że On jest absolutnie suwerenną Istotą, od której my wszyscy jesteśmy zależni, i że wie o wszystkim, co się z nami dzieje.
Doskonałość Pana jest rzeczywiście niepojęta. Z powodu swojej nieskończonej wyższości i suwerennej pozycji, jako Stwórca i Zbawiciel ma prawo mieć na własność nas i wszystko, co istnieje zarówno na niebie, jak i na ziemi. Zgodnie ze swoim upodobaniem ma prawo uczynić z nami, cokolwiek postanowi, zarówno w całej doczesności, jak i wieczności. Ze względu na wszystko, czym On jest dla nas, powinniśmy oddawać Mu nasze myśli, słowa i czyny. Starajmy się szczerze to robić.

6. Powinniśmy starannie sprawdzać siebie, aby poznać, których cnót najbardziej nam brakuje i które przychodzą nam z największą trudnością. Powinniśmy też zwrócić uwagę na grzechy, które najczęściej popełniamy, i na okoliczności, które sprzyjają upadkom. Właśnie w chwilach walki w tych dziedzinach możemy przychodzić do Boga z pełnym zaufaniem i stać nieporuszeni w obecności Jego Boskiego majestatu. W pokornym uwielbieniu musimy wyznawać Mu swe grzechy i słabości, z miłością prosząc Go o łaskę pomocy w chwili potrzeby. W ten sposób odkryjemy, że możemy stać się uczestnikami wszystkich cnót, które są w Nim, chociaż sami żadnej nie posiadamy na własność.


Jak czcić Boga w duchu i w prawdzie

Musimy rozważyć trzy sprawy.

Po pierwsze, oddawanie czci Bogu w duchu i w prawdzie oznacza, że mamy czcić Go należycie. Ponieważ Bóg jest Duchem, trzeba Go czcić w duchu. To znaczy, że powinniśmy uwielbiać Go w pokornej i szczerej miłości, pochodzącej z głębi, z dna naszej duszy. Tylko Bóg widzi takie oddawanie czci. Powinniśmy je powtarzać tak długo, aż stanie się ono częścią naszej natury, aż w pewnym sensie Bóg zjednoczy się z duszą, a dusza z Bogiem. Praktyka to potwierdzi.

Po drugie, oddawanie Bogu czci w prawdzie oznacza, że uznajemy to, kim On jest a kim my jesteśmy. Nasze serce rzeczywiście traktuje wtedy Boga jako nieskończenie doskonałego i godnego czci. Któż z nas, choćby nawet miał niewiele rozsądku, nie chciałby wytężyć wszystkich sił, aby okazać szacunek i miłość tak wielkiemu Bogu?

Po trzecie, oddawanie Bogu czci w prawdzie oznacza przyznanie, że nasza natura jest przeciwieństwem Jego natury. A jednak On chce sprawić, abyśmy byli podobni do Niego, jeśli tylko tego zapragniemy. Kto byłby tak nierozważny, żeby zaniedbać, choćby na chwilę, okazywanie Mu należnego szacunku, miłości, służby i nieustannego uwielbienia?


Jedność duszy z Bogiem

Pierwszym krokiem, dzięki któremu dusza jednoczy się z Bogiem, jest przyjęcie zbawienia, dostępnego jedynie z Jego łaski.
Potem następuje okres, w którym zbawiona dusza poznaje Boga, przechodząc przez szereg doświadczeń. Niektóre z tych doświadczeń wprowadzają duszę w głębszą jedność z Bogiem, a inne – oddalają. Dusza uczy się, co przybliża ją do Bożej obecności, a praktykując to – trwa w Jego obecności.
Najdoskonalszą jedność z Bogiem daje prawdziwa obecność Boża. Choć ta więź ma charakter całkowicie duchowy, jednak jest rzeczywista, bo dusza nie jest uśpiona, lecz głęboko poruszona. Jest żywsza niż ogień i jaśniejsza niż słońce, którego nie przesłaniają chmury, a jednocześnie pełna czułości i żarliwości. Nie jest to proste wyznanie, na przykład gdy mówimy: „Panie, kocham Cię z całego serca” lub inne, podobne słowa. To raczej niewymowny stan duszy: pełen łagodności, pokoju, czci, pokory, miłości i wielkiej prostoty – pobudzający ją do miłowania Boga, uwielbiania Go i lgnięcia do Niego z czułością i radością.
Każdy, kto stara się wejść w jedność z Bogiem, musi uświadomić sobie, że to, co jest zgodne z naszą wolą i miłe, niekoniecznie musi nas przybliżać do Boga. Czasami pomocne jest odłączenie się od świata po to, aby móc skupić się całkowicie na Bogu. Bo jeśli wola jest w stanie pojąć Go w jakiejś mierze, to dzieje się to tylko przez miłość. A tej miłości, której celem jest Bóg, przeszkadzają sprawy tego świata.


Obecność Boża

Obecność Boża jest skupieniem uwagi duszy na Bogu i świadomość, że On jest zawsze obecny.
Znam kogoś, kto od czterdziestu lat doświadcza obecności Boga i nadaje temu szereg różnych nazw. Czasem nazywa to prostym aktem – jasnym i wyraźnym poznawaniem Boga; czasami mglistym wizerunkiem lub nieokreślonym, pełnym miłości spojrzeniem na Boga i wspominaniem Go. Określa to również jako skupienie uwagi na Bogu, cichą komunią z Bogiem, pokładaniem zaufania w Bogu lub życiem i pokojem duszy. Podsumowując to wszystko, człowiek ten powiedział mi, że wyrażenia określające przejawy obecności Boga są synonimami oznaczającymi to samo i że stały się one dla niego czymś naturalnym.
Mój przyjaciel powiada, że trwając w obecności Bożej, nawiązał tak miłą społeczność z Panem, że jego duch bez specjalnego wysiłku stale przebywa w pełnym odpocznienia pokoju Bożym. W tym odpocznieniu napełnia się wiarą, która sprawia, że jest zdolny poradzić sobie ze wszystkim, co go spotyka.
To właśnie nazywa on „rzeczywistą obecnością Bożą”, obejmującą wszystkie rodzaje więzi, jaka człowieka żyjącego na ziemi może łączyć z Bogiem w niebie. Czasami żyje tak, jak gdyby na ziemi nie było nikogo poza nim i Bogiem. Gdziekolwiek idzie, z miłością rozmawia z Bogiem i prosi Go o wszystko, czego mu potrzeba, oraz raduje się Nim na tysiące sposobów.
Jednakże trzeba sobie uświadomić, że taka rozmowa z Bogiem odbywa się w głębi duszy. W tym miejscu dusza rozmawia z Bogiem, przekazując coś z serca do serca, i tu zawsze trwa w wielkim, głębokim pokoju, jaki odnajduje w Bogu. Kłopoty pojawiające się w świecie stają się wtedy jak źdźbło trawy, które znika, gdy ogarnie je płomień. Dusza może zachować swój wewnętrzny pokój w Bogu.
Obecność Boża jest więc życiem i pokarmem duszy, który otrzymuje ona dzięki łasce Bożej. Oto sposoby na jej pielęgnowanie.


Sposoby doświadczania obecności Bożej

1. Pierwszym sposobem jest nowe życie, które otrzymuje się dzięki zbawieniu przez krew Chrystusa.

2. Drugim sposobem jest wierne pielęgnowanie obecności Bożej. Zawsze trzeba to robić z łagodnością, pokorą i miłością, nie ulegając niepokojom lub problemom.

3. Oczy duszy muszą być skierowane na Boga, szczególnie gdy zajęci jesteśmy jakąś pracą w świecie. Ponieważ potrzeba wiele czasu i wysiłku, aby nabrać wprawy w tym ćwiczeniu, więc nie należy się zniechęcać niepowodzeniami. Chociaż trudno wykształcić w sobie taki nawyk, jednak gdy już się go nabędzie, staje się on źródłem wielkiej przyjemności od Boga.
Jest rzeczą słuszną, aby serce – niezbędne do życia i będące najważniejszą częścią ciała – było w zupełności, od początku do końca, zajęte miłością do Boga. W serc kryje się początek i koniec wszelkich naszych duchowych i cielesnych działań oraz wszystkiego, co robimy w życiu. Dlatego uwaga serca powinna skupiać się na Bogu.

4. Na początku takich ćwiczeń niezłym sposobem będzie wypowiadanie krótkich zdań, płynących z miłości, np.: „Panie, cały należę do Ciebie”, „Boże miłości, kocham Cię z całego serca” lub „Panie, użyj mnie zgodnie ze swoją wolą”. Ale musimy się strzec, aby nasze myśli nie błądziły i nie powracały do spraw świeckich. Skupiajmy naszą uwagę jedynie na Bogu, używając swojej woli, aby trwać w obecności Boga.

5. Chociaż na początku ćwiczenie takie może sprawiać trudności, jednak jeśli się je wiernie wykonuje, przynosi ono duszy wspaniałe owoce. Na duszę spływają obfite łaski Pana i uczy się ona, jak czystym i pełnym miłości wzrokiem dostrzegać wszędzie obecność Boga, co jest najświętszym, najpewniejszym, najłatwiejszym i najskuteczniejszym natchnieniem do modlitwy.


Błogosławieństwa płynące z obecności Bożej

1. Pierwszym błogosławieństwem, które dusza otrzymuje dzięki pielęgnowaniu obecności Bożej, jest to, że wiara staje się żywsza i aktywniejsza we wszystkich sferach naszego życia. Szczególnie sprawdza się to w trudnych chwilach, ponieważ człowiek otrzymuje łaskę potrzebną do zwycięstwa nad pokusą i do prowadzenia prawego życia na tym świecie. Dusza, która dzięki takim ćwiczeniom nawykła do posługiwania się wiarą, może prawdziwie oglądać i odczuwać Boga, przebywając po prostu w Jego obecności. Przywołuje Go łatwo i otrzymuje to, czego potrzebuje. Taki człowiek może przyjść do Błogosławionego i nieomal powiedzieć: „Już nie muszę wierzyć, bo widzę i odczuwam”. Jego wiara sięga coraz głębiej, w miarę jak rozwija się przez ćwiczenie.

2. Pielęgnowanie obecności Boga wzmacnia naszą nadzieję. Nadzieja rośnie, w miarę jak nasza wiara zgłębia tajemnice Boże przez nabywanie wprawy w przebywaniu w Jego obecności. Dusza odkrywa w Bogu piękno nieskończenie przewyższające nie tylko to wszystko, co nasze zmysły dostrzegają na ziemi, ale również to, co widzą aniołowie. Nadzieja rośnie i umacnia się, a wspaniałe bogactwo, którego oczekuje i którego przedsmaku w pewnej mierze doświadcza, utwierdza ją i posila.

3. Doznawanie obecności Bożej budzi pragnienie, aby cieszyć się z oddzielenia od świata, i roznieca. żar świętej miłości. Dzieje się tak dlatego, że dusza stale przebywa z Bogiem, który jest ogniem trawiącym i który obraca w popiół wszystko, co się Mu przeciwstawia. Dusza gorejąca takim płomieniem już nie może żyć inaczej, niż tylko w obecności swego Boga. Ta obecność budzi w sercu święty żar i naleganie oraz gwałtowne pragnienie, aby oglądać umiłowanego Boga.

4. Przez ćwiczenie obecności Bożej i ciągłe spoglądanie na Niego dusza zbliża się do Niego do tego stopnia, że nieomal przechodzi przez życie w nieustannym akcie miłości, uwielbienia, zaufania, wdzięczności, składania się w ofierze i modlitwy wstawienniczej. Czasami wszystko to może złączyć się w jedno nie kończące się pasmo, ponieważ dusza doświadcza nieprzerwanie obecności Bożej.


ŻYCIE BRATA LAWRANCE'A

[konfratrzy – współbracia]
Pismo Święte ciągle powtarza prawdę, że „ręka Pana nie jest tak krótka, aby nie mogła pomóc”, ponieważ nasze występki nie są w stanie wyczerpać Jego miłosierdzia. Moc Jego łaski nie jest dzisiaj mniejsza niż w pierwszych dniach Kościoła. Bóg postanowił zachować dla siebie świętych aż do końca świata. Jego święci mają oddawać Mu cześć godną Jego wielkości i należną Jego majestatowi oraz być wzorem cnót i świętym przykładem.
Bóg nie zadowolił się tym, że miał takich nadzwyczajnych wiernych jedynie w pierwszych wiekach istnienia Kościoła. Ciągle powołuje ludzi, którzy doskonale wypełniają te dwie powinności świętych: strzegą w sobie owoców Ducha Świętego i przekazują je dalej, aby żyły w innych.
Takim człowiekiem był brat Lawrance od Zmartwychwstania Pańskiego, karmelita bosy. Bóg sprawił, że narodził się w ostatecznych czasach, aby oddawać Mu cześć i dawać innym przykład wiernego trwania we wszystkich cnotach.
W świeckim życiu nazywał się Mikołaj (Nicholas) Herman. Jego ojciec i matka, ludzie pobożni, wiedli przykładne życie i już w dzieciństwie nauczyli go miłości do Pana. Szczególnie pieczołowicie zadbali, by uczył się tylko tego, co było zgodne z ewangelią.
Jako młody człowiek zaciągnął się do wojska. Prowadząc życie pełne prostoty i uczciwości, zaczął doświadczać od Boga dobroci i miłosierdzia.
Zaczęło się od tego, że został wzięty do niewoli przez mały oddział żołnierzy niemieckich, którzy uznali go za szpiega. Trudno sobie wyobrazić, ile cierpliwości i spokoju potrzebował, żeby godnie przejść przez to utrapienie. Groziła mu nawet szubienica. Lecz na zarzuty odpowiadał po prostu, wzięto go za kogo innego a ponieważ nigdy nie zrobił niczego, co skalałoby jego sumienie, więc śmierć go nie przeraża. Gdy przesłuchujący go oficerowie to usłyszeli, puścili go wolno.
Później został ranny, co zmusiło go do powrotu do rodzinnego domu. Wtedy też postanowił oddać się całkowicie Bogu i naprawić swoje dawne postępowanie, kierując się przy tym nie próżnością, lecz pragnieniem prawdziwego poświęcenia. Potem Bóg pozwolił mu zrozumieć nicość tego świata i obudził w nim miłość do rzeczy niebiańskich.
Nie uświadamiając sobie pełni Bożej łaski, brat Lawrance nie pozwolił, aby przyniosła mu ona natychmiastową ulgę w jego problemach. Długo zmagał się ze sobą, wiele też trosk przysparzała mu jego wojenna profesja, zepsucie świata, niestałość i niewierność ludzka oraz zdradliwe podstępy wrogów. Jednak wieczna prawda Boża pozwoliła mu ostatecznie przezwyciężyć te obawy. Powziął mocną decyzję, aby przyjąć naukę ewangelii i pójść w ślady Jezusa Chrystusa.
To sprawiło, że jego twarz zajaśniała nowym światłem, i uwolniło go od trudności, które diabeł i świat zazwyczaj stawiają na drodze tych, którzy chcą oddać swoje życie Panu. Nasz brat posiadł jednak pełną mądrości stanowczość, która dała mu tak mocną determinację, by pójść za Bogiem, że wszystkie jego poprzednie kłopoty zostały usunięte w jednej chwili jak by za sprawą cudu. Rozmyślanie nad obietnicami Bożymi i miłość do Jezusa Chrystusa sprawiły, że stał się innym człowiekiem. Pokora Krzyża stała się dla niego czymś bardziej pożądanym niż cała chwała, którą świat mógłby mu zaoferować.
Przepełniony Bożą gorliwością, brat Lawrance szukał Boga w prostocie i szczerości serca. Ponieważ jego dusza była umęczona pełnym trudów życiem, które do tej pory wiódł w świecie, postanowił wycofać się do pustelni. I tam, kierowany swoją nową chrześcijańską siłą, był w stanie przybliżyć się do Boga bardziej, niż zdołał tego kiedykolwiek dotychczas doznać.
Lecz pustelnicze życie nie jest dobre dla młodych chrześcijan, co i on sam wkrótce odkrył. Obserwując, jak radość i smutek, pokój i obawa, ufność i przygnębienie na przemian opanowują jego duszę, brat Lawrance zaczął wątpić, że decyzja zostania eremitą jest rozsądna i zamiast tego zapragnął żyć w chrześcijańskiej, braterskiej wspólnocie. Taka grupa powinna wspierać się na nieporuszonej skale – na Jezusie Chrystusie – zamiast na ruchomych piaskach chwilowego impulsu pobożności. Członkowie grupy mogliby budować się wzajemnie i napominać, broniąc się przed zmiennością swoich pragnień. Chociaż pierwszy krok był trudny, Bóg z miłością przekonał go, aby udał się do Paryża, gdzie został zwykłym karmelitą bosym i przyjął nowe, zakonne imię: brat Lawrance od Zmartwychwstania Pańskiego.
Od samego początku szczególnie ważna stała się dla niego modlitwa. Niezależnie od tego, ile pracy miał do zrobienia, nigdy nie skracał swych modłów []. Przywoływanie obecności Bożej i płynąca stąd miłość szybko sprawiły, że stał się wzorem dla swoich konfratrów [współbraci]. Chociaż powierzano mu najbardziej upokarzające obowiązki, nigdy nie narzekał. Łaska Jezusa Chrystusa podtrzymywała go we wszystkim, co było przykre lub męczące.
Był przykładem wierności Bogu. Nawet wtedy, gdy przez pomyłkę jeden z jego zwierzchników powiedział mu, że rozmawiano o wydaleniu go z klasztoru, odpowiedział: „Jestem w Bożych rękach. On zrobi ze mną to, co uzna za stosowne. Jeśli nie mogę Mu służyć tutaj, będę Mu służył gdzie indziej”.
Jednak w miarę jak brat Lawrance próbował doświadczyć głębszego duchowego życia, osaczały go wspomnienia grzechów popełnionych w przeszłości i osądzał siebie, że jest wielkim grzesznikiem, niegodnym tego, aby Bóg zwrócił na niego uwagę. To sprawiło, że przez dziesięć lat żył w wielkim strachu i niepokoju, czasami nawet powątpiewając w swoje zbawienie. Udręczony do głębi, wylewał swoje zmartwienia przed Bogiem. Jednak obawa, ile będzie go kosztować całkowite oddanie się w służbę Bogu, sprawiało, że opierał się przyjęciu Jego pełnego zbawienia.
W tym trudnym i ciemnym okresie brat Lawrance znajdował niewiele pociechy w modlitwie, jednak modlił się ciągle. Pokładał ufność w Bogu, a jego największym pragnieniem było to, by podobać się Panu. Nawet wtedy, gdy był bliski rezygnacji, znalazł w sobie wewnętrzną siłę i odwagę, aby wytrwać. W końcu zawołał do Boga: „Już nie ma dla mnie znaczenia, co robię i co muszę wycierpieć, byle bym tylko pozostał w miłości jedno z Twoją wolą”.
Bóg tymczasem oczekiwał od niego takiego właśnie nastawienia, zanim mógł obdarzyć go błogosławieństwem swojej obecności. Nasz pokorny brat nie wiedział, jak bardzo miłosierny jest Bóg wobec takich grzeszników jak on. Nie uświadamiał sobie, że Bóg już mu przebaczył. Ale od tego momentu stałość jego duszy rosła jak nigdy przedtem. Bóg, który może dokonać cudownych rzeczy w jednej chwili, nagle otworzył oczy brata Lawrance'a i objawił mu swój majestat, a to rozświetliło jego ducha, rozproszyło wszelki strach i położyło kres wewnętrznym zmaganiom i cierpieniom. Od tego momentu rozmyślanie o Bożym charakterze i Jego łasce zaczęło kształtować charakter brata Lawrance'a. Stało się to dla niego czymś tak naturalnym, że spędził ostatnich czterdzieści lat swego życia na ciągłym doświadczaniu Bożej obecności, którą opisywał jako cichą i bezpośrednią rozmowę z Bogiem.
Brat Lawrance zaczął pielęgnować obecność Bożą w głębi swego serca, gdyż – jak mówił – obecność Bożą powinno się podtrzymywać raczej sercem i miłością niż rozumem i słowami.
– W sprawach Bożych – wyznawał – myśli mają niewielką wartość, to miłość stanowi o wszystkim. I wcale nie jest konieczne – ciągnął – robienie wielkich rzeczy. Przewracam omlet na patelni z miłości do Boga. Gdy skończę tę czynność, to jeśli nie mam nic innego do zrobienia, padam na twarz przed moim Bogiem i uwielbiam Tego, który udzielił mi łaski, abym mógł usmażyć omlet, po czym wstaję szczęśliwszy niż sam król. Gdy nie mogę zrobić nic innego, wystarczy, że mogę podnieść z ziemi źdźbło trawy z miłości do Boga.
– Ludzie szukają metod uczenia się miłości do Boga. Mają nadzieję, że osiągną ją dzięki niezliczonej liczbie różnych praktyk. Podejmują wielkie wysiłki i chwytają się wielu sposobów, aby pozostać w obecności Bożej. Czy jednak znacznie krótszą i prostszą drogą nie jest robienie wszystkiego z miłości do Boga, wykorzystywanie wszystkich trudów życia, aby Mu okazać miłość i podtrzymywać Jego obecność w sobie przez bliską społeczność naszego serca z Jego sercem? Nie ma tu żadnych chytrych wybiegów, trzeba jedynie robić to szczerze i w pokorze.
Gdy jeden z konfratrów nieustannie wypytywał brata Lawrance'a o jego metody praktykowania obecności Bożej, jak zwykle odpowiadał z prostotą:
– Odkąd wstąpiłem do klasztoru, traktowałem Boga jako początek i koniec wszystkich moich myśli i uczuć. Podczas godzin przeznaczonych na modlitwę zastanawiałem się nad przymiotami Boga, które to prawdy musimy przyjąć bardziej w świetle wiary niż żmudnych medytacji i lektur. Rozmyślając o Jezusie, posunąłem się dalej w moim poznaniu tej ukochanej Osoby, z którą postanowiłem zawsze przebywać.
Całkowicie zanurzony w adorowaniu Bożego majestatu, zwykle zamykałem się w kuchni. Tam, w samotności, zrobiwszy wszystko, co było niezbędne w mojej pracy, mogłem oddawać się modlitwie przez pozostały czas.
Czas modlitwy stanowił prawdziwy początek i koniec mojej pracy. Na początku zajęć pragnąłem powiedzieć Panu w zaufaniu: „Mój Boże, ponieważ jesteś ze mną i ponieważ z Twojej woli muszę zajmować się świeckimi [] rzeczami, proszę, udziel mi łaski, abym wytrwał przy Tobie, w Twojej obecności. Pracuj ze mną, abym moją pracę wykonał jak najlepiej. Przyjmij jako dar miłości zarówno moją pracę, jak i wszystkie moje uczucia”.
Podczas pracy chciałem ciągle rozmawiać z Panem, jak gdyby znajdował się blisko przy mnie, składając Mu w darze moją pracę i dziękując Mu za pomoc. Kończąc pracę, zazwyczaj sprawdzałem starannie, jak ją wykonałem. Jeśli stwierdziłem, że została zrobiona dobrze, dziękowałem Bogu. Jeśli zauważyłem błędy, prosiłem Go o przebaczenie nie poddając się zniechęceniu, a potem kontynuowałem moje zajęcia, ciągle trwając w Jego obecności.
Tak więc codziennie ćwiczyłem się w nieustającej rozmowie z Bogiem i bez zwlekania prosiłem o przebaczenie, gdy upadłem lub zbłądziłem. Jego obecność stała się dla mnie przez to czymś równie łatwym i naturalnym, jak dawniej trudno mi było to osiągnąć.
Odkąd brat Lawrance zaczął uświadamiać sobie wielkie błogosławieństwo, jakie to święte doznanie przynosiło jego duszy, zaczął doradzać swoim przyjaciołom, aby postępowali tak samo jak najstaranniej i najwierniej. Pragnąc przekonać ich, aby zabrali się do tej czynności z determinacją i odwagą, używał najmocniejszych argumentów, jakie mógł znaleźć. Swoim entuzjazmem duchowym i świętym przykładem przemawiał nie tylko do ich umysłów, ale i przenikał do wnętrza ich serc. Pomagał im pokochać tę świętą czynność i wykonywać ją z tak wielkim zapałem, jak przedtem wielka była ich obojętność. Jego własny przykład w rzeczywistości służył lepiej niż słowa. Choćby się było najbardziej zapracowanym, wystarczyło popatrzeć na brata Lawrance'a, aby zapragnąć znaleźć się w obecności Bożej, tak jak on.
Ćwiczenie się w obecności Bożej brat Lawrance określał jako najprostszą i najkrótszą drogą do osiągnięcia chrześcijańskiej doskonałości i do obrony przed grzechem.
Nawet podczas największego harmideru w kuchni było jasne, że jego duch trwał w Bogu. Często wykonywał pracę za dwóch, lecz nigdy nie było widać zbędnej krzątaniny. Przeciwnie, każdemu zajęciu poświęcał niezbędny czas, zawsze zachowując spokój i powściągliwość, nie leniąc się ani nie śpiesząc, lecz trwając w niezakłóconym pokoju.
Dzięki pielęgnowaniu bliskiej jedności z Panem jego emocje stawały się coraz spokojniejsze i prawie ich nie odczuwał. Wykształtował w sobie łagodne nastawienie, zupełną szczerość i kochające serce. Jego dobrotliwa twarz, łagodne i uprzejme usposobienie, prostota i skromne zachowanie natychmiast zjednywały mu szacunek i życzliwość każdego, kto się z nim zetknął. Im bliżej ktoś go poznawał, tym bardziej odkrywał, jak głęboko prawy i czcigodny był to człowiek.
Mimo że w klasztorze prowadził życie zwykłe i pełne prostoty, nie udawał surowości lub smutku, co zwykle odpycha ludzi. Przeciwnie, bratał się z każdym, a swoich współbraci traktował jak przyjaciół, nie próbując się spośród nich wyróżniać. Nigdy nie przyjmował łask od Boga za rzecz mu należną i nie obnosił się ze swoimi cnotami, aby zdobyć uznanie, natomiast próbował wieść życie ukryte i nie rzucające się w oczy. Chociaż był człowiekiem prawdziwej pokory, nigdy nie szukał chwały z powodu swej pokory, lecz [szukał] jedynie prawdziwej pokory. Pragnął, aby nikt poza Bogiem nie był świadkiem tego, co robił, i oczekiwał nagrody również jedynie od Boga.
Chociaż z natury powściągliwy, nie sprawiało mu trudności w przekazywanie swoich spostrzeżeń dla zbudowania braci. Wyraźnie jednak przedkładał ludzi prostych i nieuczonych nad wykształconych. Gdy spotykał takich chrześcijan, dzielił się z nimi wszystkim, co wiedział. Z niezwykłą prostotą odsłaniał przed nimi najgłębsze tajniki duchowego życia i skarby Bożej mądrości. Słodycz, która towarzyszyła jego słowom, tak inspirowała słuchaczy, że odchodzili przeniknięci miłością Bożą i żarliwym pragnieniem, aby wprowadzić w czyn wszystkie te wielkie prawdy, które brat Lawrance im przekazał.
Ponieważ bratem Lawrance powodowało bardziej umiłowanie Boga niż strach przed sądem, rozmowy z nim inspirowały ludzi do tego samego rodzaju miłości. Zachęcał chrześcijan, by polegali bardziej na Bożej miłości, która pokieruje ich duchowym życiem, niż na wiedzy uczonych. Zwykle mówił swoim braciom: „To Stwórca uczy prawdy, On w jednej chwili może pouczyć serce człowieka pokornego i dać mu większe zrozumienie tajemnic naszej wiary i tajemnic samego Boga, niż gdyby zgłębiał je przez długie lata”.
Z tego powodu starannie unikał odpowiedzi na pytania ciekawskich, które prowadzą donikąd i służą jedynie obciążeniu ducha i oschłości serca. Lecz gdy zwierzchnicy prosili go, aby powiedział, co sądzi na temat trudnych zagadnień rozważanych podczas konferencji, jego odpowiedzi były zawsze jasne i trafiały w sedno, nie wymagając dodatkowych komentarzy. Ta niezwykła zdolność została zauważona przez wielu uczonych. Pewien sławny francuski biskup, który odbył z nim szereg rozmów, powiedział, że Bóg przemawiał bezpośrednio do brata Lawrance'a, objawiając mu swoje tajemnice z powodu wielkości i czystości jego miłości do Boga.
Brat Lawrance lubił szukać Boga w stworzeniu. Jego dusza, poruszona wielkością i różnorodnością Bożego dzieła, przylgnęła mocno do Boga i nic go nie mogło od Niego oddzielić. W każdym cudzie stworzenia widział Bożą mądrość, dobroć i moc. Jego duch był wówczas tak przepełniony podziwem, że chciał krzyczeć z miłości i radości: „O Panie Boże, jakże niepojęte są Twoje zamysły, jak głębokie są Twoje plany, jak potężne są wszystkie Twoje dzieła!”
Chrześcijańskie życie brata Lawrance'a zaczęło się od głębokiego zrozumienia mocy i mądrości Bożej. To poznanie stało się zalążkiem jego doskonałości. Na początku sama wiara była jedynym światłem prowadzącym go do poznania Boga. W miarę jak wzrastał, nie chciał, aby nic prócz wiary nie prowadziło go po Bożych drogach. Często mówił, że wszystko, co usłyszał i wyczytał w księgach, a nawet wszystko, co sam napisał, wydawało się blaknąć w porównaniu z tym, co wiara objawiała mu z chwały Boga Ojca i Jezusa Chrystusa. Wyraził to następująco:
– Jedynie Bóg może dać się poznać takim, jaki jest w rzeczywistości. Poszukujemy tego poznania na drodze rozumowej lub zgłębiając wiedzę, a to wszystko jest zaledwie marną kopią, nie dostrzegamy zaś wspaniałości oryginału. Sam Bóg maluje swój portret w głębi naszej duszy. Musimy ożywić naszą wiarę i unieść się z jej pomocą ponad nasze uczucia, aby z podziwem uwielbiać Boga Ojca i Jezusa Chrystusa w całej ich boskiej doskonałości. Ta droga wiary uosabia myśl i nastawienie Kościoła, i wystarczy do osiągnięcia chwalebnej doskonałości.
Główną cnotą brata Lawrance'a była jego wiara. Skoro sprawiedliwy ma żyć wiarą, więc wiara stała się pokarmem jego duszy. Jego duchowe życie rozwijało się w widoczny sposób dzięki wierze, która ożywiała jego duszę. Ta wielka wiara prowadziła go do Boga i unosiła ponad świat, który wydawał mu się godny pogardy. W rezultacie szukał szczęścia jedynie w Bogu.
Wiara była jego wychowawczynią. To wiara wzbudziła w nim niewymowną cześć dla Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, który zasiada na tronie jako Król. Był tak oddany Jezusowi, że spędzał wiele dni i nocy u Jego stóp, składając Mu cześć i hołd.
Ta sama wiara przyniosła mu głęboki szacunek i miłość do Słowa Bożego. Wierzył, że księgi napisane przez najbardziej nawet uczonych ludzi uczą niewiele w porównaniu ze wspaniałą Księgą Bożą. Z takim przekonaniem wierzył prawdzie, której uczyła go wiara, iż często mówił, że nic, co zdołał przeczytać lub usłyszeć w świecie o Bogu, nie mogło go zaspokoić. Ponieważ Boża doskonałość jest nieskończona, więc żadne słowa, choćby najtrafniejsze, nie są w stanie w pełni opisać Jego wielkości. „Jedynie wiara pozwala mi poznać Go takim, jaki On jest. Dzięki wierze uczę się więcej o Nim w jednej krótkiej chwili, niż mógłbym się nauczyć przez wiele lat spędzonych w szkołach”.
Wiara przyniosła bratu Lawrance'owi nieporuszoną nadzieję w Bożą dobroć i zaufanie Opatrzności oraz pozwoliła mu całkowicie powierzyć się Bożym rękom. Nigdy nie martwił się, co się z nim stanie. Zamiast tego rzucał się w objęcia nieskończonego miłosierdzia. Im bardziej rozpaczliwa była sytuacja, tym większą żywił nadzieję – niczym skała, [] o którą uderzają morskie fale – i stawał się jeszcze bardziej nieporuszony pośród największych burz. Dlatego mógł powiedzieć, że największą chwałą, jaką człowiek może oddać Bogu, jest całkowite wyrzeczenie się polegania na sobie i zupełne wierzenie się Bożej opiece. Na tym polega szczere uznanie własnej słabości i wszechmocy Stwórcy.
We wszystkim, co się z nim działo, brat Lawrance dostrzegał Boży plan. Ponieważ tak bardzo ukochał wolę Pana, był w stanie swoją wolę całkowicie poddać woli Bożej. Dzięki temu doznawał ciągłego pokoju. Nawet wtedy, gdy opowiadano mu o wielkim złu panoszącym się na świecie, po prostu zwracał serce do Boga w zaufaniu, że [w ostatecznym rezultacie] On obróci to zło w dobro. Również gdy go pytano, co by odpowiedział, gdyby Bóg pozwolił mu wybrać: żyć dalej lub umrzeć i natychmiast pójść do nieba, odpowiadał, że wolałby pozostawić wybór Bogu, ponieważ sam nic nie może zrobić, dopóki Bóg nie objawi mu swojej woli.
Naturalne przywiązanie do własnej ojczyzny, które ludzie wnoszą z sobą nawet do najświętszych miejsc, nie obchodziło go. Pragnął dobra dla wszystkich, bez wyjątku. Będąc obywatelem nieba, nie troszczył się o sprawy tego świata, ponieważ rozmyślał jedynie o Wiekuistym i stawał się do Niego podobny.
Miłość Boża zapanowała w jego sercu tak, że wszystkie swoje uczucia kierował ku umiłowanemu Bogu. Wiara sprawiała, że uznawał Boga za suwerenną Prawdę. Nadzieja sprawiała, że myślał o Nim jako o najwyższym szczęściu. A miłość była przyczyną, dla której uznawał Go za najdoskonalszą Istotę, za wcielenie[?] doskonałości.
Wszystko miało dla niego jednakową wartość – każde miejsce i każda praca. Znajdował Boga wszędzie, zarówno wtedy, gdy reperował obuwie, jak również wtedy, gdy modlił się we wspólnocie. Nie śpieszył się, by uciekać na osobność, ponieważ odnajdywał tego samego Boga, aby Go miłować i z podziwem czcić, zarówno w zwykłej pracy, jak i w najdalszej pustelni.
Jedynym środkiem przybliżania się do Boga było dlań czynienie wszystkiego z miłości do Niego. Było mu więc obojętne, co robił. Liczyło się jedynie to, że robił to dla Boga. To Bóg, a nie czynność, był obiektem jego uwagi. Zdawał sobie sprawę, że im bardziej wykonywana czynność sprzeciwiała się jego naturalnym skłonnościom, tym większą wartość miała miłość składana Bogu w darze. Ale wiedział też, że mała wartość wykonywanej czynności nie umniejszała wartości daru, ponieważ Bóg, który niczego nie potrzebuje, bierze pod uwagę jedynie miłość, która towarzyszy naszym uczynkom.
Inną cechą charakterystyczną brata Lawrance'a była niezwykła stałość, którą można by też nazwać nieustraszonością. Objawiała ona wspaniałość duszy wyzwolonej od strachu i pokładania nadziei w czymkolwiek poza Bogiem. Nie pożądał niczego. Nic go nie mogło zaskoczyć. Nie lękał się niczego. Ta stałość pochodziła z tego samego źródła, co inne jego cnoty. Bóg był dla niego wywyższony ponad wszystko i dlatego myślał o Nim jak o suwerennej Sprawiedliwości i nieskończonej Dobroci. Był pewien, że Bóg go nie oszuka i ześle mu tylko dobro, ponieważ postanowił nigdy nie sprawiać Mu przykrości i robić wszystko z miłości do Niego.
Obca była mu miłość do Boga płynąca z wdzięczności za otrzymane dobro; był zdecydowany miłować Go nawet, gdyby nie mógł uniknąć kary lub gdyby nie było żadnej nagrody do zdobycia. Pragnął jedynie chwały Bożej i wypełnienia Jego świętej woli. Było to widoczne także podczas jego ostatniej choroby, podczas której po ostatnie tchnienie jego duch był tak wolny, że wyrażał takie same uczucia, jak gdyby cieszył się doskonałym zdrowiem.
Czystość jego miłości była tak wielka, że pragnął, o ile to możliwe, żeby Bóg nie widział, co Jego sługa robi dla Niego. Mógł więc działać wyłącznie dla chwały Bożej, bez myśli o własnym zysku. Lecz Bóg nie przeoczył niczego i nie dopuścił, by brat Lawrance pozostał bez nagrody stokrotnej. To zaś sprawiało, że ogarniało go uczucie wielkiej rozkoszy i głębokie poruszenie. W takich chwilach wołał do Boga:
– To zbyt wiele dla mnie, Panie! Udziel raczej, jeśli uznasz to za stosowne, tych łask i pocieszenia grzesznikom i ludziom, którzy Cię nie znają, abym mógł zdobyć ich dla Twojej służby. A jeśli chodzi o mnie, wystarcza mi, że mam szczęście znać Ciebie przez wiarę. Ale ponieważ nie mogę odrzucić niczego, co pochodzi z Twojej szczodrej ręki, przyjmuję, Boże mój, te łaski, których mi udzielasz. Spraw – skoro tak się Tobie upodobało – abym, przyjąwszy je, zwrócił Ci je tak, jak mi je dałeś. Bo Ty dobrze wiesz, że szukam i pożądam nie Twoich darów, lecz Ciebie samego i nic więcej mi nie trzeba, abym był zadowolony.
Takie chwile modlitwy rozpalały w jego sercu jeszcze większą miłość. Często widziano, choć tego nie pragnął, jak jego twarz jaśniała niezwykłym blaskiem.
Żałując lat spędzonych z dala od miłości Bożej, brat Lawrance tak mówił o tym swoim współbraciom:
– O Dobroci odwieczna i nowa zarazem, zbyt późno umiłowałem Ciebie! Nie postępujcie tak, bracia moi. Jesteście młodzi. Wyciągnijcie wnioski ze szczerego wyznania, które czynię przed wami, ponieważ nie zadbałem, aby poświęcić Bogu moje młode lata. Poświęćcie wszystko Jego miłości. Jeśli chodzi o mnie, to gdybym wcześniej poznał lub gdyby mi ktoś powiedział o rzeczach, o których teraz wam mówię, nie zwlekałbym tak długo, aby Go umiłować. Wierzcie mi i potraktujcie jako stratę każdą chwilę, która nie jest poświęcona miłowaniu Boga.
Ponieważ miłość Boga i miłość bliźniego stanowią jedno, brat Lawrance odnosił się do swego otoczenia tak samo, jak do Pana. Wierzył, że takie właśnie życzenie wyraził Chrystus w Ewangelii: że wszystko, co czynimy nawet najmniejszym spośród swoich braci, ma być uczynione jak dla Jezusa. Bardzo skrupulatnie służył więc swoim braciom, bez względu na to, co robił, a szczególnie, gdy pracował w kuchni. Tu traktował ich jakby byli aniołami, z miłością, która inspirowała wszystkich jego następców.
Wspomagał biednych w ich potrzebach, na ile mógł. Pocieszał ich, gdy mieli problemy, udzielając im rad. Świadczył bliźnim wszelkie dobro, na jakie było go stać, i starał się nigdy nikogo nie zranić. Ze wszystkich sił próbował zdobyć ludzi dla Boga. Śmierć wcale go nie przerażała. Leżąc na łożu śmierci był niezachwiany, oddany Bogu i pełen radości, co dla jego otoczenia było czymś niezwykłym. Jego nadzieja stała się mocniejsza, a miłość żarliwsza. Jeśli głęboko miłował Boga w ciągu swego życia, to w chwili śmierci jego miłość nie tylko nie zmalała, lecz jeszcze urosła. Cnota, którą cenił ponad wszystko inne – czyli wiara – stała się szczególnie gorliwa, a jej wielkość i blask przenikały go i promieniowały zeń.
Pozwolono mu spędzić kilka ostatnich chwil w samotności, na wspominaniu wielkiej łaski, którą Bóg okazał mu w życiu. Gdy później zapytano go, jak spędził ten czas, odparł, że robił to, co chciałby robić przez całą wieczność: „Błogosławić Boga, chwalić Go, z podziwem Go wielbić i miłować z całego serca. Oto treść naszego przeznaczenia, bracia: wielbić Boga i miłować Go, nie troszcząc się o całą resztę”.
Następnego dnia, 12 lutego 1691 roku, bez żadnych oznak agonii i bez utraty przytomności brat Lawrance od Zmartwychwstania Pańskiego umarł w objęciach Pana. W wieku 80 lat polecił swoją duszę Bogu w ciszy i pokoju jak człowiek, który zapada w sen. Jego śmierć niczym drzemka pomogła mu przejść do życia bardziej błogosławionego. Łatwo dojść do wniosku, że jego śmierć była droga w oczach Pana, że po niej przyszła chwila nagrody, że odtąd znalazł się w chwale. I że jego wiara została nagrodzona oglądaniem Boga twarzą w twarz, jego nadzieja – posiadaniem, a jego pierwsza i jedyna miłość – doskonałym spełnieniem.
1     Gal 1,10; Ef 6,5-6.
2     Dalsze szczegóły zostały zebrane z innych relacji o bracie Lawrance.

3     Dwa dni później brat Lawrance położył się do łóżka i tydzień później, 12 lutego 1691 r., odszedł do wieczności, aby już na zawsze zamieszkać w obecności swego Boga

Brak komentarzy: