wtorek, 4 listopada 2014

Nicky Cruz
oraz
Jamie Buckingham
Uciekaj mały, uciekaj

Nicky Cruz opowiada
Rozdział 1
Nikogo nie obchodzę
Ktoś krzyknął: Złapcie tego zwariowanego szczeniaka!
Gdy tylko otwarto drzwi samolotu Constellation naleŜącego do linii lotniczych Panam,
pomknąłem schodkami w dół i dalej, w kierunku budynku nowojorskiego lotniska Idlewild.
Działo się to 4 stycznia 1955 roku i zimny wiatr szczypał mnie w policzki i uszy.
Kilka godzin wcześniej mój ojciec wprowadził w San Juan mnie, zbuntowanego
piętnastoletniego portorykańskiego chłopaka, na pokład tego samolotu. Poleciwszy mnie
opiece pilota, nakazał mi siedzieć w samolocie, dopóki nie zgłosi się po mnie mój brat, Frank.
Ale gdy otwarto drzwi, pierwszy wybiegłem z samolotu i co sił w nogach pomknąłem po
betonowej płycie.
Trzej ludzie z obsługi lotniska dopadli mnie i przygwoździli do siatki ogrodzenia przy
wyjściu. Przez moje lekkie ubranie z ciepłej strefy klimatycznej przenikał lodowaty wiatr, a ja
starałem się wyswobodzić. DyŜurujący przy wyjściu policjant chwycił mnie za ramię i
pracownicy linii lotniczych spiesznie wrócili do swoich zajęć. Traktowałem to wszystko jak
zabawę i spojrzawszy na policjanta, uśmiechnąłem się do niego.
– Ty zwariowany Portorykańczyku! Co sobie do diabła wyobraŜasz? – krzyknął policjant.
Wyczułem w jego głosie nienawiść i uśmiech zamarł mi na ustach. Grube policzki policjanta
były zaczerwienione od chłodu, a oczy łzawiły mu od wiatru. W obwisłych wargach
podskakiwało nie zapalone cygaro. Nienawiść! Poczułem jak napełnia moje ciało. Taką samą
nienawiść czułem do mojego ojca i matki, do nauczycieli i do policjantów w Porto Rico.
Nienawiść!
Próbowałem mu się wywinąć, ale trzymał mnie Ŝelaznym chwytem.
– No, szczeniaku, wracaj do samolotu.
Popatrzyłem na niego i splunąłem.
– Ty świnio! – warknął. – Brudna świnio!
Rozluźnił uchwyt i próbował złapać mnie za kark. W tym momencie dałem nurka pod jego
ramieniem i skoczyłem przez otwartą bramkę na teren otaczający dworzec lotniczy.
Usłyszałem za plecami krzyki i tupot nóg. Pomknąłem długim chodnikiem, zygzakami
omijając ludzi tłumnie spieszących do samolotów. Nagle znalazłem się w hali dworca.
Poszukałem wzrokiem drzwi wyjściowych, przebiegłem halę i wyskoczyłem na ulicę.
Przy krawęŜniku stał wielki autobus z otwartymi drzwiami i pracującym silnikiem.
Przepchnąłem się przed wsiadających do niego ludzi. Kierowca złapał mnie za łokieć i
zaŜądał opłaty za przejazd. Wzruszyłem ramionami i odpowiedziałem po hiszpańsku.
Kierowca bezceremonialnie wypchnął mnie z kolejki, zbyt zajęty, by tracić czas ze
smarkaczem, który ledwo rozumie po angielsku. Gdy zwrócił się do grzebiącej w torebce
kobiety, schyliłem się i poza jej plecami przemknąłem do zatłoczonego autobusu.
Spojrzawszy przez ramię, by upewnić się, Ŝe kierowca mnie nie widzi, przepchnąłem się do
tyłu i usiadłem koło okna.
4
Gdy autobus ruszył, zobaczyłem jak z budynku dworca lotniczego wybiega ten gruby
policjant i wszyscy rozglądają się dookoła. Nie mogłem się powstrzymać i śmiejąc się do nich
przez szybę, zastukałem w okno i pomachałem ręką.
Potem opadłem na siedzenie, wsparłem kolana o oparcie fotela przede mną i przycisnąłem
twarz do zimnej brudnej szyby.
Autobus przeciskał się przez zatłoczone nowojorskie ulice w kierunku centrum miasta.
Widziałem przez okno leŜący na ziemi brudny błotnisty śnieg. Zawsze wyobraŜałem sobie
śnieg jako coś czystego i pięknego, zmieniającego krajobraz w bajkową krainę. Ale ten śnieg
był obrzydliwy, jak brudna papka z rozgotowanych ziemniaków. Szyba zamgliła się od
mojego oddechu. Wyprostowałem się i pociągnąłem po niej palcem. To był świat zupełnie
róŜny od tego, z którego przyjechałem.
Myślami przeniosłem się w dzień wczorajszy, kiedy stałem na zboczu wzgórza przed
naszym domem. Przypomniałem sobie zieloną trawę pod stopami upstrzoną pastelowymi
kropkami malutkich kwiatków. Łąka prowadziła wzrok ku połoŜonej poniŜej w dolinie wsi.
Przypomniałem sobie łagodny wiatr muskający moje policzki i ciepłe słońce grzejące opalone
plecy.
Puerto Rico to piękny kraj słońca i bosych dzieci. To kraj, w którym męŜczyźni nie noszą
koszul, a kobiety leniwie przechadzają się w słońcu. Dniem i nocą słychać blaszane bębenki i
dźwięki gitar. To kraj śpiewu, kwiatów, roześmianych dzieci i roziskrzonej, błękitnej wody.
Ale jest to równieŜ kraj guseł, czarnej magii, przesądów religijnych i wielkiej ciemnoty.
Nocami z porośniętych palmami gór, gdzie czarownicy wykonywali swoje rzemiosło
składając ofiary i tańcząc w migotliwym świetle ognisk, płynęły dźwięki bębnów voodoo1.
Moi rodzice byli spirytystami. Zarabiali na Ŝycie wypędzając demony i rzekomo
kontaktując się z duszami zmarłych. Ojciec budził strach wśród mieszkańców całej wyspy.
Miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt i barczyste pochylone ramiona, dlatego wyspiarze
nadali mu przydomek Wielki. Był ranny w czasie drugiej wojny światowej i otrzymywał od
państwa rentę, ale w rodzinie było do wykarmienia siedemnastu chłopców i jedna
dziewczyna, toteŜ po wojnie, Ŝeby zarobić na Ŝycie, ojciec zajął się spirytyzmem.
Matka pracowała z nim jako medium. Nasz dom był miejscem, w którym odprawiano
wszelkiego rodzaju czary, obrzędy voodoo i seanse spirytystyczne. Setki ludzi przybywały do
nas z całej wyspy, aby brać udział w tych seansach i w sesjach medytacyjnych.
Z naszego wielkiego domu na szczycie wzgórza kręta ścieŜka prowadziła do małej, sennej,
ukrytej w dolinie wioski La Piedras. Wieśniacy wspinali się tą ścieŜką o wszelkich porach
dnia i nocy, aby dotrzeć do „domu czarownika”. Chcieli rozmawiać z duchami zmarłych,
uczestniczyć w czarnoksięskich obrzędach i prosili ojca, Ŝeby uwolnił ich od złych duchów.
Wszyscy oni przychodzili tu do ojca, ale pojawiało się teŜ u nas duŜo innych
portorykańskich mediów korzystających z naszego domu. Niektórzy przesiadywali tu po kilka
tygodni, wywołując duchy i wypędzając diabły.
We frontowym pokoju stał długi stół do tych seansów. Zasiadali przy nim ludzie, którzy
chcieli porozmawiać z duchami zmarłych. Ojciec był oczytany w tym przedmiocie i miał nie
mający sobie równych w tej części wyspy księgozbiór traktujący o magii i czarnoksięstwie.
Pewnego dnia wcześnie rano dwóch męŜczyzn przyprowadziło do naszego domu cierpiącą
kobietę. Mój brat Gene i ja wyśliznęliśmy się z łóŜka i przez uchylone drzwi zerkaliśmy na
chorą, która leŜąc rozciągnięta na stole jęczała i rzucała się, przytrzymywana przez tych
dwóch, którzy ją przyprowadzili. Matka stała u jej stóp z oczyma wzniesionymi ku górze,
nucąc jakąś monotonną pieśń z dziwnymi, obcymi słowami. Ojciec poszedł do kuchni i wrócił
1 Voodoo – pochodzący z Afryki kult religijny, charakteryzujący się wiarą w czary i fetysze oraz
rytuałami, których uczestnicy wpadają w trans i porozumiewają się ze zmarłymi, świętymi albo
animistycznymi bóstwami.
5
z małym czarnym naczyńkiem, w którym paliło się kadzidło. Przyniósł równieŜ wielką
zieloną Ŝabę i połoŜył ją na wstrząsanym drgawkami brzuchu kobiety. Następnie zawiesił
naczyńko z kadzidłem na cienkim łańcuszku nad głową chorej i posypał jej ciało jakimś
proszkiem.
Staliśmy trzęsąc się ze strachu, gdy rozkazał złym duchom wyjść z ciała kobiety i wejść w
Ŝabę. Nagle ta odrzuciła głowę w tył i przeraźliwie krzyknęła. śaba zeskoczyła z jej brzucha i
spadła na próg. Kobieta zaczęła wierzgać nogami i wywinąwszy się trzymającym ją
męŜczyznom, stoczyła się ze stołu i całym cięŜarem upadła na podłogę. Gryzła wargi i język,
a z ust jej ciekła zakrwawiona ślina i piana.
Wreszcie kobieta uspokoiła się i leŜała juŜ bez ruchu. Ojciec oświadczył, Ŝe została
uleczona. MęŜczyźni zapłacili mu, podnieśli nieprzytomną kobietę i poszli, dziękując ojcu i
nazywając go Wielkim Cudotwórcą.
Moje wczesne dzieciństwo było wypełnione strachem i Ŝalem. Wielkość rodziny sprawiła,
Ŝe poszczególnym dzieciom niewiele poświęcano uwagi. Czułem urazę do ojca i matki i
bałem się odprawianych co noc czarów.
Ostatniego lata przed pójściem do szkoły zostałem zamknięty przez ojca w gołębniku.
Wieczorem przyłapał mnie na wykradaniu pieniędzy z torebki mamy. Próbowałem uciec, ale
złapał mnie za kark.
– Tak łatwo nie uciekniesz. Będziesz musiał zapłacić za kradzieŜ.
– Nienawidzę cię! – wrzasnąłem.
Chwycił mnie i potrząsając mną w powietrzu krzyknął z wściekłością:
– JuŜ ja cię nauczę tak się odzywać do ojca!
Wziął mnie pod pachę jak worek i poszedł przez ciemne podwórze do gołębnika.
Usłyszałem jak otwiera zamek.
– Właź! – warknął – Jak posiedzisz z ptakami, to się nauczysz.
Wepchnął mnie do środka i zatrzasnął drzwi.
Usłyszałem trzask zamka i przez szpary w ścianach dobiegł mnie stłumiony głos ojca:
– I nie dostaniesz kolacji. Usłyszałem jego kroki oddalające się w kierunku domu.
Skamieniałem ze strachu. Zacząłem walić pięściami w drzwi, kopać w nie i przeraźliwie
wrzeszczeć. Nagle szopa wypełniła się łopotem skrzydeł i zaczęły się o mnie obijać
przeraŜone gołębie. Zakryłem twarz rękami i zacząłem histerycznie wrzeszczeć. Ptaki tłukły
się o ściany i uderzały dziobami w moją twarz i szyję. Upadłem na zapaskudzoną podłogę,
okryłem rękami głowę i starałem się osłonić oczy i nie dopuścić do uszu hałasu łopoczących
nad głową skrzydeł.
Minęła cała wieczność, zanim otworzyły się drzwi i ojciec jednym szarpnięciem postawił
mnie na nogi i wywlókł na podwórze.
– Następnym razem będziesz pamiętał, Ŝeby nie kraść i nie pyskować, kiedy cię ktoś
przyłapie – powiedział ostro. – Teraz umyj się i marsz do łóŜka.
Tej nocy zasnąłem płacząc i śniły mi się trzepoczące skrzydłami i obijające się o mnie
ptaki.
Gdy w następnym roku poszedłem do szkoły, moja uraza do rodziców przekształciła się w
nienawiść do wszelkiej władzy. Potem, w wieku ośmiu lat, znienawidziłem rodziców do
reszty. Tego dnia było gorąco. Po południu mama wraz z kilkoma innymi kobietami-mediami
siedziała przy stole w duŜym pokoju. Piły kawę. Znudziła mnie zabawa z bratem i odbijając
piłeczkę wszedłem do pokoju, w którym siedziały.
Jedna z kobiet powiedziała do mamy:
– Twój Nicky jest takim miłym chłopcem. Jest całkiem podobny do ciebie. Musisz być z
niego bardzo dumna.
Matka popatrzyła na mnie z niechęcią i zaczęła kołysać się w krześle do przodu i do tyłu.
Wywróciła oczy w górę tak, Ŝe widać jej było tylko białka. Wyciągnęła ręce przed siebie, na
6
blat stołu. Palce jej wypręŜyły się i zaczęły drŜeć. Powoli uniosła dłonie nad głowę i zaczęła
mówić śpiewnym tonem:
– To... nie... mój... syn. Nie, nie Nicky. On – syn największego czarownika. Lucyfera. Nie,
nie mój... nie, nie mój... Syn diabła, syn szatana.
Upuszczona przeze mnie piłeczka podskakując potoczyła się przez pokój. Powoli zacząłem
się cofać pod ścianę, a matka w swoim transie mówiła dalej i śpiewny ton jej głosu to wznosił
się, to opadał:
– Nie, nie mój, nie mój... ręka Lucyfera na jego Ŝyciu... palec szatana dotknął jego Ŝycia...
palec szatana dotknął jego duszy... znak bestii na jego sercu... Nie, nie mój... nie, nie mój.
Widziałem jak po jej twarzy płyną łzy. Nagle zwróciła się ku mnie i z szeroko otwartymi
oczyma zaczęła wrzeszczeć:
– Wynoś się, diable! Odejdź ode mnie! Zostaw mnie, diable! Precz! Precz! Precz!
Byłem śmiertelnie przeraŜony. Pobiegłem do mojego pokoju i rzuciłem się na łóŜko. Myśli
przelatywały mi przez głowę jak rwąca rzeka w wąskim kanionie. „Nie jej dziecko... dziecko
szatana... nie kocha mnie... nikt mnie nie chce. Nikt mnie nie chce”.
Zacząłem płakać, krzyczeć, szlochać. Ból w piersi był nie do wytrzymania i zacząłem
walić pięściami w łóŜko aŜ do zupełnego wyczerpania.
Stara nienawiść wybuchła we mnie z nową siłą. Nagle zalała moje serce tak, jak fala
przypływu zalewa koralową rafę. Nienawidziłem matki. BoŜe! Jak ja jej nienawidziłem!
Chciałem zranić ją, sprawić jej straszny ból – Ŝeby wyrównać rachunek. Rzuciłem się do
drzwi i krzycząc pobiegłem do duŜego pokoju. Kobiety jeszcze tam siedziały. Z całej siły
uderzyłem dłońmi w blat stołu i krzyknąłem. Przepełniająca mnie nienawiść sprawiła, Ŝe się
jąkałem i mówiłem niewyraźnie.
– N–n–n... nienawidzę cię! – wyciągnąłem trzęsącą się rękę i pokazałem na matkę palcem.
– Z–z–zapłacisz mi za to! Zapłacisz mi za to!
Dwaj młodsi bracia stali we drzwiach i patrzyli na mnie ze zdumieniem, gdy minąłem ich
pędem wybiegając z pokoju. Zbiegłem po schodach, skręciłem i schowałem się pod gankiem,
w ciemnej i chłodnej kryjówce, z której korzystałem juŜ nieraz. Siedząc w kucki w kurzu
usłyszałem śmiech kobiet, ponad który wybijał się i przenikał przez podłogę głos mojej
matki:
– Widzicie, mówiłam, Ŝe on jest dzieckiem szatana.
Jak ja jej nienawidziłem! Chciałem ją zniszczyć, ale nie wiedziałem jak. Waląc pięściami
w kurz płakałem z wściekłości, a moim ciałem wstrząsał konwulsyjny szloch.
– Nienawidzę cię! Nienawidzę cię! Nienawidzę cię! – krzyczałem.
Ale nikt mnie nie słyszał – nikogo to nie obchodziło. W gniewie zacząłem chwytać
garściami kurz i ciskać go z całej siły we wszystkie strony. Kurz osiadał na mojej twarzy i
mieszał się ze łzami, tworząc na niej błotniste strumyczki.
W końcu moja wściekłość minęła i siedziałem w milczeniu. Słyszałem inne dzieci bawiące
się na podwórku. Jeden z młodszych chłopców śpiewał coś o ptaszkach i motylkach. Czułem
się samotny i wyobcowany. Dręczony nienawiścią i prześladowany, opętany strachem.
Usłyszałem trzaśnięcie drzwi gołębnika i cięŜkie kroki ojca wychodzącego zza domu i
wstępującego na schody. Nagle ojciec zatrzymał się i zajrzał pomiędzy stopniami w cień pod
gankiem.
– Co tam robisz, chłopcze? – spytał.
Nie odzywałem się, mając nadzieję, Ŝe mnie nie pozna. Wzruszył ramionami i poszedł
dalej. Za chwilę zatrzasnęły się za nim siatkowe drzwi2. „Nikogo nie obchodzę” –
pomyślałem.
2 Drzwi siatkowe – rama obciągnięta plastykową siatką ochronną przed insektami.
7
W domu słychać było śmiech, w którym rozpoznałem głos ojca. Wiedziałem, Ŝe ciągle
śmieją się ze mnie.
Znów zalała mnie fala nienawiści. Znów łzy popłynęły mi po twarzy i znowu zacząłem
krzyczeć.
– Nienawidzę cię, mamo! Nienawidzę cię! Nienawidzę cię! Nienawidzę cię!
W furii rzuciłem się na ziemię i zacząłem się po niej tarzać tam i z powrotem. Cały byłem
pokryty kurzem. W końcu, zupełnie wyczerpany, zamknąłem oczy i rozpłakałem się. Po
jakimś czasie zapadłem w niespokojny sen.
Słońce zatonęło juŜ w morzu, gdy się obudziłem; na czworakach wylazłem spod ganku.
Piasek zgrzytał mi w zębach i cały od stóp do głów byłem brudny. Kumkały Ŝaby, cykały
świerszcze, bosymi stopami czułem wilgoć i chłód rosy.
Ojciec otworzył drzwi i snop Ŝółtego światła oświetlił mnie stojącego u stóp schodów.
– Ty świnio! – wrzasnął ojciec. – Coś tak długo robił pod tym domem?! Popatrz na siebie.
Nie potrzebujemy tu świń. Idź się ogarnąć i chodź na kolację.
Posłuchałem go. Ale myjąc się pod studnią wiedziałem, Ŝe juŜ zawsze będę go
nienawidził. Wiedziałem, Ŝe juŜ nigdy nie będę kochał... Nikogo. Wiedziałem teŜ, Ŝe juŜ
nigdy nie zapłaczę... Nigdy. Synowi szatana przeznaczone są strach, brud i nienawiść.
Zaczęła się moja ucieczka.
Jest zwyczajem wielu portorykańskich rodzin wysyłać dzieci do Nowego Jorku, gdy tylko
podrosną na tyle, by same mogły sobie dać radę w Ŝyciu.
Sześciu moich starszych braci juŜ tam wyjechało. Wszyscy byli Ŝonaci i próbowali
odmienić swój los.
Ja byłem zbyt młody, Ŝeby wyjechać. Jednak w miarę upływu kolejnych pięciu lat moi
rodzice uświadamiali sobie, Ŝe nie mogę teŜ pozostać w Puerto Rico. Zacząłem sprawiać duŜe
kłopoty w szkole. Wszczynałem bójki, zwłaszcza z mniejszymi dziećmi. Pewnego razu
uderzyłem jedną dziewczynkę kamieniem w głowę. Stałem i w podnieceniu patrzyłem jak jej
włosy nasiąkają krwią. Dziewczynka głośno płakała, a ja się śmiałem.
Wieczorem ojciec uderzył mnie w twarz tak mocno, Ŝe rozkrwawił mi usta.
– Krew za krew! – wykrzyknął.
Kupiłem sobie wiatrówkę i zacząłem zabijać ptaki. Ale nie wystarczyło mi samo zabijanie.
Bardzo lubiłem pastwić się nad ich ciałami. Moi bracia unikali mnie z powodu mojej
nienaturalnej Ŝądzy krwi.
W ósmej klasie pobiłem się z nauczycielem warsztatów. Był to wysoki chudy męŜczyzna,
lubiący gwizdać za przechodzącymi kobietami. Pewnego razu nazwałem go „czarnuchem”.
Klasa ucichła i cofnęła się pomiędzy maszyny, oczekując w napięciu dalszego rozwoju
wypadków.
Nauczyciel podszedł to tokarni, przy której stałem, i powiedział:
– Wiesz co, mały, nie zgrywaj się.
– Przepraszam czarnuchu, nie miałem zamiaru się zgrywać – odwarknąłem.
Zanim zdąŜyłem się ruszyć, zamachnął się swoją kościstą ręką i poczułem jak pod
strasznym ciosem rozgniatają mi się na zębach wargi. Poczułem jak krew cieknie mi do ust i
na brodę.
Rzuciłem się na niego z pięściami. On był dorosłym męŜczyzną, a ja waŜyłem niecałe 50
kilo; byłem jednak przepełniony nienawiścią i ten cios wyzwolił we mnie furię. Nauczyciel
oparł dłoń na moim czole i trzymał mnie na odległość wyciągniętej ręki, a ja tylko
bezskutecznie młóciłem pięściami powietrze.
Gdy się zorientowałem, Ŝe nie jestem w stanie go dosięgnąć, odskoczyłem i wrzasnąłem:
– Dostaniesz teraz za swoje, czarnuchu! Idę na policję! Zobaczysz! – i wybiegłem z klasy.
Nauczyciel pobiegł za mną wołając:
– Czekaj, przepraszam cię. Ale ja pobiegłem dalej.
8
Nie poszedłem na policję. Zamiast tego poszedłem do ojca i powiedziałem, Ŝe nauczyciel
chciał mnie zabić. Ojciec się wściekł. Pomaszerował do domu i wrócił z wielkim pistoletem u
pasa.
– Idziemy chłopcze. Własnoręcznie zabiję tego drania.
Pomaszerowaliśmy do szkoły. Ledwo nadąŜałem za ojcem idącym wielkimi krokami i co
chwila podbiegałem, Ŝeby nie zostać z tyłu. Serce skakało mi z radości na myśl, Ŝe będę
patrzył jak ten wysoki nauczyciel będzie się kurczył ze strachu przed moim rozwścieczonym
ojcem.
Ale nauczyciela nie było w klasie.
– Czekaj tu, chłopcze – powiedział ojciec. – Pójdę do dyrektora i załatwię tę sprawę. Mina
mi zrzedła, ale czekałem.
Ojciec długo był w gabinecie dyrektora. Wreszcie wyszedł, podszedł do mnie szybkim
krokiem, chwycił mnie za rękę i gwałtownie pociągnął.
– W porządku chłopcze. Musisz mi jeszcze coś wyjaśnić. Idziemy do domu.
Znowu szybko szliśmy przez małą wioskę, a potem ścieŜką w górę do domu. Ojciec
ciągnął mnie za sobą za rękę. Przed domem powiedział:
– Ty ohydny kłamco!
Zamachnął się, Ŝeby mnie uderzyć, ale uskoczyłem i pobiegłem ścieŜką w dół.
– Dobra, uciekaj mały, uciekaj! – krzyknął ojciec. – Ale jeszcze wrócisz do domu. A
wtedy spiorę cię na kwaśne jabłko.
Wróciłem do domu, ale dopiero po trzech dniach. Policja zatrzymała mnie, gdy szedłem
poboczem drogi wiodącej w góry. Błagałem ich, Ŝeby mnie puścili, oni jednak odwieźli mnie
do ojca. A ojciec spełnił obietnicę.
Wiedziałem, Ŝe znowu ucieknę. I znowu. I będę uciekał i uciekał, dopóki nie znajdę się tak
daleko, Ŝe nikt nie będzie mógł mnie zawrócić. W ciągu następnych dwóch lat uciekałem pięć
razy. Za kaŜdym razem policja znajdowała mnie i przywoziła do domu. Wreszcie
doprowadzeni do rozpaczy rodzice napisali do mojego brata Franka. Zapytali czy się zgodzi,
bym do niego przyjechał i u niego zamieszkał. Frank się zgodził i rozpoczęły się
przygotowania do wyjazdu.
Gdy wyruszałem, rodzeństwo stało na frontowym ganku w szeregu. Matka przycisnęła
mnie do piersi. Miała łzy w oczach. Chciała coś powiedzieć, ale nie wydobyła z siebie ani
słowa. Nie czułem do niej nic. Zupełnie nic. Podniosłem swoją walizeczkę, ponuro
odwróciłem się do niej plecami i poszedłem do starej furgonetki, w której czekał ojciec. Nie
obejrzałem się ani razu.
Jazda na lotnisko w San Juan trwała czterdzieści pięć minut. Tam ojciec wręczył mi bilet i
wsunął mi w rękę poskładaną dziesięciodolarówkę.
– Zadzwoń do Franka zaraz jak tylko znajdziesz się w Nowym Jorku – powiedział. –
Dopóki nie przyjedzie Frank, zajmie się tobą pilot.
Stał i z wysoka długo na mnie patrzył; a ciepły wiatr poruszał jego siwymi falującymi
włosami. Musiałem mu się wydawać mały i budzący litość, gdy tak stałem obok wejścia na
lotnisko z moją walizeczką w ręce. Wargi mu zadrŜały, gdy wyciągnął do mnie na poŜegnanie
rękę. I nagle objął moje wątłe ciało swoimi długimi ramionami i mocno przycisnął mnie do
piersi. Powiedział łamiącym się głosem:
– Mój synu
Puścił mnie i szybko powiedział:
– Bądź grzeczny, ptaszku.
Odwróciłem się, wbiegłem po schodach do ogromnego samolotu i usiadłem koło okna.
Przez szybę widziałem posępną, samotną postać mojego ojca, Wielkiego, stojącą koło
ogrodzenia. Ojciec uniósł w górę rękę jakby chciał mi pomachać, ale postawszy chwilę,
niezdecydowanie odwrócił się i szybko poszedł do starej furgonetki.
9
Jak on mnie nazwał? Ptaszek? Przypomniałem sobie pewien niezwykły moment sprzed lat,
gdy ojciec zwrócił się do mnie tak samo.
Siedziałem wtedy na stopniach werandy, na której on kołysał się w bujaku, palił fajkę i
opowiadał mi portorykańską legendę o ptaszku, który nie ma nóg i stale lata. Ojciec spojrzał
wtedy na mnie smutno i powiedział:
– To jesteś ty, Nicky. Ciągle jesteś niespokojny. Jak ten ptaszek, ciągle uciekasz.
Powoli pokiwał głową i popatrzył w górę, na niebo, wypuszczając dym w kierunku liści
winorośli zwieszających się z dachu werandy.
– Ten ptaszek jest drobny i bardzo lekki. WaŜy mniej niŜ piórko. Wyszukuje prądy
powietrzne i śpi na wietrze. Stale ucieka. Ucieka przed jastrzębiami, sowami i innymi
drapieŜnikami. Ukrywa się, zawsze lata między nimi a słońcem. Jeśli tylko znalazłyby się one
ponad nim, zobaczyłyby go na tle ciemnej zieleni. Ale jego skrzydełka są przejrzyste jak
czysta woda w lagunie. Jak długo lata wysoko, nie widzą go. On nigdy nie siada.
Ojciec odchylił się i wypuścił kłąb błękitnego dymu.
– Ale jak on je? – spytałem.
– Je w locie – odpowiedział ojciec. Mówił powoli, jakby miał przed oczami to drobne
stworzenie. – Łapie owady, motyle. Nie ma nóg, nie ma łapek i zawsze jest w powietrzu.
Byłem zafascynowany tą historią.
– A co się dzieje, kiedy jest pochmurno? – zapytałem. – Co się dzieje, kiedy nie świeci
słońce? Jak wtedy ucieka przed swoimi wrogami?
– W pochmurną pogodę lata tak wysoko, Ŝe nikt go nie moŜe dostrzec. Tylko raz przestaje
latać, przestaje uciekać, gdy umiera. Bo gdy dotknie ziemi, nigdzie nie moŜe juŜ uciec.
Ojciec poklepał mnie i lekko popchnął.
– Idź teraz, ptaszku. Uciekaj, leć. Twój ojciec zawoła cię, gdy skończy się czas ucieczki.
Pobiegłem przez łąkę machając rękami jak ptak, próbując wzlecieć. Ale jakoś nie udawało
mi się nabrać takiej prędkości, Ŝeby unieść się w powietrze.
Silniki samolotu zakaszlały, wypuściły czarny dym i z rykiem oŜyły. Wreszcie miałem
polecieć. Ruszałem w swoją podróŜ...
Autobus szarpnął i stanął. Za szybami, w zimnej ciemności, migotało jaskrawe światło i
kolorowe reklamy. Siedzący po drugiej stronie przejścia męŜczyzna wstał i skierował się do
drzwi. Poszedłem za nim. Wysiadłem przez tylne drzwi, które z sykiem się za mną zamknęły.
Autobus odjechał. Zostałem sam pośród milionów ludzi.
Podniosłem garść brudnego śniegu i strąciłem z wierzchu zlodowaciałą skorupę. I oto leŜał
na mojej dłoni, lśniący, biały i czysty. Chciałem go wziąć do ust i zjeść, ale zobaczyłem, Ŝe
na jego powierzchni pojawiają się małe ciemne punkty. I nagle zdałem sobie sprawę, Ŝe
powietrze pełne jest sadzy lecącej ze wznoszących się nad dachami kominów, od której śnieg
staje się podobny do sera posypanego pieprzem.
Wyrzuciłem śnieg. To nie miało Ŝadnego znaczenia. Byłem wolny.
Przez dwa dni wędrowałem po mieście. W jakimś zaułku znalazłem stary, porzucony w
śmietniku płaszcz. Rękawy sięgały mi poniŜej dłoni, a brzeg płaszcza wlókł się po ziemi.
Guziki były oderwane i kieszenie podarte, ale było mi w nim ciepło. Noc przespałem w
metrze, skulony na siedzeniu.
Pod koniec drugiego dnia opuściło mnie radosne podniecenie. Byłem głodny i zmarznięty.
Dwukrotnie próbowałem z kimś porozmawiać i poprosić o pomoc. Pierwszy człowiek po
prostu mnie zignorował. Przeszedł koło mnie, jakby mnie w ogóle nie było. Drugi pchnął
mnie na śnieg i powiedział:
– ZjeŜdŜaj, ty portorykański szczeniaku, nie dotykaj mnie swoimi brudnymi łapami.
Przestraszyłem się. Starałem się opanować strach podchodzący mi z Ŝołądkiem do gardła.
10
O zmierzchu znowu chodziłem ulicami, włócząc płaszczem po chodniku i ściskając w ręku
swoją walizeczkę. Ludzie omijali mnie i oglądali się na mnie, ale nikt się mną nie
zainteresował. Spojrzawszy, kaŜdy szedł dalej swoją drogą.
Dziesięć dolarów, które dostałem od ojca, wydałem właśnie owego wieczora. Wszedłem
do małej restauracji i wskazując palcem na wiszącą nad zatłuszczonym barem reklamę,
zamówiłem hot doga. Połknąłem go kilkoma kęsami i pokazałem, Ŝe chcę jeszcze jednego.
MęŜczyzna za kontuarem pokręcił głową i wyciągnął rękę. Sięgnąłem do kieszeni i
wyciągnąłem poskładany banknot. Wygładził go kilkakrotnie i wetknął w kieszeń brudnego
fartucha. Potem dał mi drugiego hot-doga i miseczkę z papryką. Kiedy skończyłem, zacząłem
go szukać wzrokiem, ale on na dobre zniknął w kuchni. Poniosłem walizeczkę i wyszedłem
na zimną ulicę. To było moje pierwsze zetknięcie z amerykańską gastronomią. Skąd mogłem
wiedzieć, Ŝe amerykańskie hot-dogi nie kosztują pięć dolarów?
Idąc ulicą napotkałem kościół i zatrzymałem się przed nim. Przejście było zagrodzone
cięŜką Ŝelazną bramą zamkniętą na łańcuch spięty kłódką. Stałem przed tą szarą kamienną
budowlą i patrzyłem na wycelowaną w niebo iglicę wieŜy. Zimne kamienne ściany i ciemne
brudne szyby okien chroniły się za Ŝelaznym ogrodzeniem. Zza zamkniętej bramy wyglądał
posąg męŜczyzny o łagodnej twarzy i smutnych oczach. Wyciągał pokryte śniegiem ramiona,
ale pozostawał tam zamknięty wewnątrz, podczas gdy ja byłem na zewnątrz.
Powlokłem się dalej ulicami i szedłem... szedłem...
Znowu zacząłem się bać. Była juŜ prawie północ i trząsłem się nie tylko z zimna, ale i ze
strachu. Ciągle miałem nadzieję, Ŝe ktoś się zatrzyma i spyta, w czym mi moŜe pomóc. Nie
wiem, co bym odpowiedział, gdyby ktoś zaofiarował mi pomoc. Ale byłem samotny. I
przestraszony. I zagubiony.
Wokół mnie był tłum śpieszących gdzieś ludzi, którzy nie zwracali na mnie uwagi. Nie
miałem pojęcia, Ŝe człowiek moŜe być tak samotny pośród miliona ludzi. Dla mnie samotność
oznaczała błądzenie po lesie albo po bezludnej wyspie. Ale to było gorsze od wszelkiej
samotności. Widziałem wystrojonych ludzi spieszących do domu z teatru... starych męŜczyzn
sprzedających gazety i owoce przy małych, czynnych całą noc stoiskach... policjantów
patrolujących dwójkami ulice... chodniki pełne zaaferowanych ludzi. Ale gdy patrzyłem im w
oczy, dostrzegłem w nich taką samą samotność. Nikt się nie uśmiechał, nie było ani jednej
radosnej twarzy. Wszyscy się śpieszyli.
Usiadłem na krawęŜniku i otworzyłem swoją walizeczkę. LeŜała w niej, wepchnięta na
dno, poskładana karteczka z napisanym ręką matki numerem telefonu Franka. Nagle coś
szturchnęło mnie z tyłu. Był to stary kudłaty pies, który wąchał wielki płaszcz luźno
okrywający moje chude ciało. Objąłem psa za szyję, przytuliłem go i przycisnąłem głowę do
jego brudnych kudłów, a on polizał mnie po twarzy.
Nie wiem jak długo tam siedziałem drŜąc i głaszcząc psa. Ale gdy podniosłem głowę,
zobaczyłem nogi dwóch policjantów. Ich gumowe kalosze były mokre i zabłocone. Kudłaty
kundel wyczuł niebezpieczeństwo i czmychnął w najbliŜszą przecznicę.
Jeden z gliniarzy szturchnął mnie pałką w ramię i spytał:
– Czego tu siedzisz po nocy?
Miałem wraŜenie, Ŝe jego twarz znajduje się całe mile nade mną. Z trudem, łamaną
angielszczyzną, próbowałem wyjaśnić, Ŝe się zgubiłem.
Policjant mruknął coś do drugiego i odszedł. Ten, który został, ukląkł koło mnie na
zabłoconym chodniku i powiedział:
– MoŜe ci w czymś pomóc, chłopcze?
Kiwnąłem głową i podałem mu kartkę z numerem telefonu Franka:
– Brat – powiedziałem.
Policjant popatrzył na koślawe pismo i pokiwał głową.
– Czy tam mieszkasz, chłopcze?
11
Nie wiedziałem jak odpowiedzieć, więc tylko powtórzyłem:
– Brat.
Policjant kiwnął głową, pomógł mi wstać i podeszliśmy do stojącej za kioskiem z gazetami
budki telefonicznej. Pogrzebał w kieszeni, wyjął monetę i wykręcił numer. Gdy odezwał się
zaspany głos Franka, policjant wręczył mi słuchawkę. Nie minęła godzina, gdy byłem juŜ
bezpieczny w mieszkaniu brata.
Gorąca zupa u Franka była smaczna, a czyste łóŜko przyjemne. Następnego dnia rano
Frank powiedział, Ŝe będę u niego mieszkał, a oni się mną zaopiekują i zapiszą mnie do
szkoły. Ale jakiś wewnętrzny głos mówił mi, Ŝe nie zostanę tu długo. Zacząłem swoją
ucieczkę i nic mnie juŜ nie mogło zatrzymać.
12
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 2
Szkolna dŜungla
Przez dwa miesiące mieszkałem u Franka i uczyłem się posługiwania językiem angielskim.
Ale nie byłem szczęśliwy. Coś pchało mnie do odejścia.
Od razu, pierwszego tygodnia, Frank zapisał mnie do dziesiątej klasy. Do tej szkoły
chodzili prawie wyłącznie czarni i Portorykańczycy. Przypominała ona bardziej dom
poprawczy niŜ miejską szkołę. Nauczyciele i wychowawcy więcej czasu poświęcali na
zaprowadzanie jakiej takiej dyscypliny niŜ uczenie. Było to dzikie miejsce walk,
demoralizacji i nieustającej wojny z kaŜdym, kto reprezentował władzę.
W kaŜdej średniej szkole Brooklynu były co najmniej dwa, trzy gangi. Gangi te składały
się z chłopców i dziewcząt mieszkających w określonych rejonach dzielnicy. Często były to
gangi wrogie i zetknięcie ich ze sobą w jednej klasie nieuchronnie prowadziło do bójek.
Było to dla mnie coś zupełnie nowego. Codziennie w szkole walczono na korytarzu albo w
jednej z klas. Przemykałem się pod ścianą z obawy, Ŝe rzuci się na mnie któryś z większych
chłopaków. Po lekcjach zawsze była bijatyka na szkolnym podwórku i zawsze zostawał na
nim ktoś krwawiący.
Frank ostrzegał mnie, Ŝebym nie pokazywał się na ulicy nocą.
– Gangi, Nicky – mawiał. – Gangi cię zamordują. Biegają nocami jak stada wilków.
Zabijają kaŜdego obcego.
Frank stanowczo prosił mnie, bym ze szkoły zawsze wracał prosto do domu i siedział w
mieszkaniu, poza zasięgiem gangów.
Ale wkrótce przekonałem się, Ŝe nie tylko gangów naleŜy się wystrzegać. Prócz nich
istnieli „mali ludzie”. Były to dziewięcio-, dziesięcioletnie dzieci, które popołudniami
włóczyły się po ulicach albo bawiły się przed ruderami, w których mieszkały.
Po raz pierwszy zetknąłem się z „małymi ludźmi” juŜ w pierwszym tygodniu, gdy
wracałem ze szkoły do domu. Banda około dziesięciu chłopców w wieku od ośmiu do
dziesięciu lat wyskoczyła wprost na mnie z bramy, koło której przechodziłem.
– Hej, szczeniaki, uwaŜajcie jak chodzicie.
Jeden z nich zawrócił i powiedział:
– Idź do diabła!
Drugi zaszedł mnie od tyłu, ukląkł za mną i zanim się spostrzegłem, gruchnąłem jak długi
plecami na chodnik. Chciałem wstać, ale jeden z nich chwycił mnie za stopę i zaczął ciągnąć.
Wszyscy krzyczeli i śmiali się.
Straciłem cierpliwość i rzuciłem się na najbliŜszego przewracając go na chodnik. W tej
samej chwili usłyszałem wrzask jakiejś kobiety. Popatrzyłem w górę i zobaczyłem, Ŝe
wychyla się z okna drugiego piętra.
– Odejdź od mojego dziecka, parszywy Portorykańczyku, bo cię zabiję!
Nie chciałem niczego innego, tylko móc bez przeszkód odejść od jej chłopaka. Ale
skoczyli na mnie pozostali. Jeden z nich rzucił we mnie butelką po coca-coli, która
uderzywszy w chodnik koło mojej głowy rozprysła się, zasypując mi twarz odłamkami szkła.
Kobieta wrzeszczała coraz głośniej:
– Zostaw w spokoju moje dzieci! Ratunku! Ratunku! On zabije moje dziecko!
13
Nagle z bramy wybiegła z miotłą w rękach inna kobieta. Była gruba, biegła kaczkowatym
krokiem i miała tak wściekły wyraz twarzy, jakiego nie widziałem jeszcze nigdy. Trzymając
miotłę wysoko podniesioną nad głową, wepchnęła się pomiędzy chłopców. Próbowałem się
uchylić, ale walnęła mnie nią z całej siły w plecy. Odwróciłem się i trafiła mnie w głowę.
Cały czas wrzeszczała. Zobaczyłem, Ŝe jeszcze kilka kobiet wychyla się z okien i woła
policję. Gdy zbierałem się do ucieczki, gruba kobieta zdąŜyła mnie uderzyć trzeci raz, po
czym krzyknęła za mną:
– Jak się tu jeszcze raz pokaŜesz, Ŝeby zaczepiać naszych chłopców, to cię zatłuczemy!
Od następnego dnia wracałem ze szkoły inną drogą.
Tydzień później po raz pierwszy zetknąłem się z „gangiem”. Wracałem bez pośpiechu do
domu przez park i zatrzymałem się przy człowieku z gadającą papugą. Zacząłem tańczyć
wokół niego, śmiałem się i rozmawiałem z ptakiem, gdy nagle ten człowiek przytulił papugę
do piersi i śpiesznie odszedł. Obejrzałem się. Za mną półkolem stało około piętnastu
chłopaków. Nie byli to „mali ludzie”. Byli to „duzi ludzie”. PrzewaŜnie więksi ode mnie.
Otoczyli mnie szybko i jeden z nich powiedział:
– No, z czego się śmiejesz?
Pokazałem męŜczyznę z papugą śpiesznie opuszczającego park.
– No... śmiałem się z tego zwariowanego ptaka.
– Acha, a ty tu gdzieś mieszkasz? – spytał znowu ten chłopak o nieprzyjemnym wyrazie
twarzy.
Zorientowałem się, Ŝe coś jest niedobrze, i zacząłem się trochę jąkać.
– M–mieszkam u mojego brata, tam dalej, na tamtej ulicy.
– Myślisz, Ŝe jak mieszkasz na tamtej ulicy to moŜesz przychodzić do parku i śmiać się jak
hiena? Co? Tak myślisz? Nie wiesz, Ŝe to jest rejon Biskupów? Nie pozwalamy się tu pętać
Ŝadnym obcym. A juŜ na pewno nie takim, co tak podskakują i śmieją się jak hieny.
Rozejrzałem się i zobaczyłem, Ŝe to nie Ŝarty. Zanim zdąŜyłem coś odpowiedzieć,
nieprzyjemnie wyglądający chłopak wyciągnął z kieszeni nóŜ, który otworzył się ze
szczękiem, ukazując błyszczące dwudziestocentymetrowe ostrze.
– Wiesz, co teraz zrobię? – spytał chłopak – PoderŜnę ci gardło i będziesz krwawił jak to
zwierzę, do którego masz taki podobny głos.
– No, stary – wyjąkałem – co z tobą? Skąd ci przyszło do głowy, Ŝeby mnie porŜnąć?
– Stąd, Ŝe mi się nie podobasz – odpowiedział. Wyciągnął nóŜ w kierunku mojego brzucha
i ruszył na mnie.
W tym momencie odezwał się inny członek gangu, wysoki kolorowy chłopak:
– Eee, zostaw go, Big Daddy. Ten chłopak dopiero przyjechał z Puerto Rico. On nawet nie
wie, co jest grane.
Nieprzyjemny chłopak cofnął się i powiedział pogardliwie:
– Dobra, ale niedługo się dowie, co jest grane. I niech się lepiej trzyma z daleka od rejonu
Biskupów.
Odwrócili się i odeszli. Szybko poszedłem do domu i przez resztę popołudnia
rozmyślałem.
Na drugi dzień zorientowałem się, Ŝe w szkole niektórzy juŜ słyszeli o wydarzeniu w
parku. Dowiedziałem się, Ŝe ten nieprzyjemny chłopak z noŜem ma na imię Roberto. Tego
dnia na lekcji wychowania fizycznego mieliśmy baseball. Roberto złośliwie potrącił mnie tak,
Ŝe się przewróciłem. Inni zaczęli wołać:
– Bij się z nim, Nicky! Dowal mu! PokaŜ mu, Ŝe bez noŜa to on nie jest taki twardy. Dalej
Nicky, jesteśmy z tobą! Walnij go!
Wstałem i otrzepałem się.
14
– Dobra – powiedziałem – zobaczymy, jaki dobry jesteś na pięści. Stanęliśmy naprzeciw
siebie, reszta otoczyła kołem. Usłyszałem krzyki: „Biją się! Biją się!” i zobaczyłem jak
dookoła rośnie tłum.
Roberto uśmiechnął się, gdy przyjąłem klasyczną postawę bokserską, rękami osłaniając
twarz. Zgarbił się i niezdarnie uniósł ręce. Było jasne, Ŝe nie przywykł tak walczyć. Ruszyłem
na niego i zanim zdąŜył zareagować, dostał cios lewą. Z nosa puściła mu się krew i, wyraźnie
zaskoczony, cofnął się. Znowu na niego ruszyłem.
Nagle pochylił się, skoczył do przodu i zwalił mnie na ziemię uderzeniem głowy.
Próbowałem wstać, ale zaczął mnie kopać swymi szpiczastymi butami. Przetoczyłem się na
brzuch, a on skoczył mi na plecy i pociągnął moją głowę w tył, z premedytacją wbijając mi
palce w oczy.
Myślałem, Ŝe inni pomogą mi się spod niego wydobyć, ale oni tylko stali i wrzeszczeli.
Nie umiałem walczyć w ten sposób. Wszystkie swoje walki staczałem zgodnie z regułami
boksu. Ale czułem, Ŝe jeśli czegoś nie zrobię, ten chłopak mnie zabije. Sięgnąłem więc ku
jego dłoni i, odciągnąwszy ją od oczu, zacisnąłem zęby na jego palcu. Zawył z bólu i stoczył
się z moich pleców.
Zerwałem się i znowu przyjąłem bokserską postawę. On, trzymając się za zranioną dłoń,
powoli się cofał. Ruszyłem na niego znowu i dwukrotnie uderzyłem go lewym sierpowym w
twarz. Odczuł to mocno. Poszedłem jeszcze bardziej do przodu, chcąc go znowu uderzyć, gdy
nagle on chwycił mnie w pasie, zamykając w tym uścisku równieŜ moje ręce. UŜywając
swojej głowy niczym taranu zaczął mnie uderzać czołem w twarz. Miałem wraŜenie, jakby
ktoś tłukł mnie młotem kowalskim. Z nosa puściła mi się krew, z bólu nic nie widziałem. W
końcu wypuścił mnie i dwa razy uderzył mnie pięściami, aŜ upadłem na zakurzone szkolne
boisko. Zanim zjawił się nauczyciel i go ode mnie odciągnął, jeszcze raz mnie kopnął.
Gdy wieczorem wróciłem do domu, Frank zawołał:
– Zabiją cię, Nicky! Mówiłem, Ŝebyś się trzymał z dala od gangów. Zabiją cię!
Twarz miałem posiniaczoną i czułem się tak, jakbym miał złamany nos. Ale juŜ
zmądrzałem. Nikt mnie juŜ nie zaskoczy. Potrafię walczyć równie niehonorowo jak oni, a
nawet bardziej. I następnym razem będę juŜ przygotowany.
Następny raz nastąpił po kilku tygodniach. Po lekcjach szedłem korytarzem do bramy.
Usłyszałem, Ŝe ktoś za mną idzie. Obejrzałem się. Było to pięciu czarnych chłopaków i
dziewczyna. Słyszałem, Ŝe juŜ kilka razy portorykańskie chłopaki i czarni pobili się nie na
Ŝarty. Przyspieszyłem kroku, ale oni teŜ przyspieszyli.
Wyszedłem przez bramę i ruszyłem prowadzącym na ulicę przejściem między betonowymi
ścianami. Czarni się ze mną zrównali. Jeden z nich, wysoki i rozrośnięty, szarpnął mnie i
pchnął na ścianę. Upuściłem ksiąŜki i inny chłopak strącił je z betonowego chodnika do
rynsztoka, w którym stała brudna woda.
Rozejrzałem się, ale nie było nikogo, kogo mógłbym prosić o pomoc.
– Co tu robisz w tym rejonie, mały? – zapytał wielki chłopak. – Nie wiesz, Ŝe to jest nasz
rejon?
– Człowieku, to rejon szkoły. Ten rejon nie naleŜy do Ŝadnego gangu – powiedziałem.
– Nie bądź taki cwany, mały. Nie lubię tego.
PołoŜył mi rękę na piersi i przycisnął mnie do ściany. Równocześnie usłyszałem trzask
otwieranego spręŜynowego noŜa.
Prawie wszyscy chłopcy nosili noŜe. Największą popularnością cieszyły się noŜe
spręŜynowe. Taki nóŜ jest uruchamiany przez spręŜynę. Gdy nacisnąć mały guzik z boku
rękojeści, zwalnia się zatrzask i mocna spręŜyna błyskawicznie otwiera ostrze.
Wielki chłopak skierował nóŜ ku mojej piersi i zaczął stukać w guziki koszuli ostrym jak
igła szpicem.
15
– Słuchaj, cwaniaku – powiedział. – Jesteś w tej szkole nowy, a my tu dbamy, Ŝeby
wszyscy nowi płacili nam za opiekę. To dobry interes. Płacisz nam dwadzieścia pięć centów
dziennie, a my gwarantujemy, Ŝe nikt cię nie tknie.
Jeden z pozostałych chłopaków zachichotał i powiedział:
– Jasne, stary. I nawet gwarantujemy, Ŝe my teŜ ciebie nie tkniemy.
Reszta się roześmiała.
– Tak, a skąd mam pewność, Ŝe mnie nie oszukacie jak wam będę dawał te dwadzieścia
pięć centów dziennie? – spytałem.
– Nie masz Ŝadnej pewności, cwaniaku. Po prostu i tak nam je będziesz płacił. Bo jak nie,
to cię wykończymy – odpowiedział.
– Dobra. No to wykańczaj mnie od razu. Bo jak nie, to przyjdę i pozabijam was
wszystkich.
Wyczułem, Ŝe trochę ich przestraszyłem. DuŜy chłopak z noŜem, myśląc Ŝe jestem
praworęczny, nie oczekiwał, Ŝe chwycę go lewą ręką. Odepchnąłem jego rękę z noŜem od
mojej piersi, odwróciłem go i wykręciłem mu rękę za plecami. Chłopak upuścił nóŜ.
Porwałem ten nóŜ z ziemi i poczułem, Ŝe doskonale leŜy mi w dłoni. PrzyłoŜyłem mu ostrze
do szyi i nacisnąłem tak, Ŝeby dobrze poczuł, ale Ŝeby go nie skaleczyć. Pchnąłem go twarzą
do ściany, trzymając nóŜ przy jego szyi, tuŜ pod uchem. Dziewczyna krzyknęła, myśląc, Ŝe
chcę go zabić. Odwróciłem się do niej i powiedziałem:
– Znam cię, mała. Wiem, gdzie mieszkasz. Przyjdę do ciebie i zabiję cię. Jak ci się to
podoba?
Krzyknęła jeszcze głośniej i chwyciwszy za rękę jednego z chłopaków, zaczęła go
odciągać.
– Uciekajmy! Uciekajmy! To wariat! Uciekajmy! – krzyczała.
Uciekli wszyscy, nie wyłączając tego wielkiego chłopaka, którego trzymałem pod noŜem.
Puściłem go, wiedząc, Ŝe mogliby mnie zabić, gdyby spróbowali.
Podszedłem do miejsca, gdzie leŜały w wodzie moje ksiąŜki. Podniosłem je i otrzepałem.
Ciągle jeszcze trzymałem nóŜ w ręce. Długo nie ruszałem się z miejsca, tylko otwierałem i
zamykałem ostrze. Przyjemnie było czuć w ręce nóŜ. Wreszcie wsunąłem go do kieszeni
kurtki i poszedłem do domu. „Od tej chwili – pomyślałem – lepiej nich się dobrze zastanowią,
zanim podskoczą do Nicky’ego”.
Szybko rozeszła się wieść, Ŝe jestem niebezpieczny. Zwróciło to na mnie uwagę róŜnych
zabijaków. Wkrótce zorientowałem się, Ŝe prędzej czy później coś się stanie. Ale byłem
przygotowany. Na wszystko.
Wybuch nastąpił po dwóch miesiącach od mojego pojawienia się w szkole. Nauczycielka
właśnie uspokoiła klasę i zaczęła sprawdzać obecność. W tym momencie wszedł do klasy
spóźniony czarnoskóry chłopak. Kołysał się, kręcił biodrami i głośno się śmiał. Podszedł do
siedzącej z tyłu drobnej, ładnej Portorykanki, schylił się i pocałował ją w policzek.
Dziewczyna gwałtownie odchyliła się do tyłu. Chłopak objął ją i pocałował w usta,
równocześnie kładąc rękę na jej piersi. Dziewczyna zerwała się z miejsca i zaczęła krzyczeć.
Inni chłopcy w klasie śmiali się i wołali:
– Dalej stary, dalej! Popatrzyłem na nauczycielkę. Ruszyła przejściem między ławkami,
ale wielki chłopak stanął przed nią i powiedział:
– No, chyba nie chce pani popsuć zabawy, nie?
Nauczycielka popatrzyła na o wiele od siebie wyŜszego chłopaka i cofnęła się do stołu.
Klasa wyła z radości.
W tym samym czasie tamten chłopak przycisnął dziewczynę do ściany i wodził rękami po
całym jej ciele, próbując całować ją w usta. Dziewczyna krzyczała i odpychała go. W końcu
chłopak zrezygnował i usiadł na swoim miejscu.
16
– Nie będę się teraz z nią szarpał – oznajmił na głos. – Przyjdę do niej dziś w nocy i sama
mi da z przyjemnością.
Nauczycielka odchrząknęła i podjęła sprawdzanie obecności.
Coś we mnie pękło. Wstałem ze swojego miejsca i poszedłem na koniec klasy.
Dziewczyna siedziała na swoim miejscu i płakała. Stanąłem za tym chłopakiem, który teraz
siedział i wydłubywał brud spod paznokci. Sięgnąłem po cięŜkie drewniane krzesło stojące
pod tylną ścianą.
– Obróć no się, mam coś dla ciebie – powiedziałem.
Gdy się obejrzał, uderzyłem go krzesłem z góry. Upadł na ławkę i z głębokiej rany na
głowie popłynęła mu krew.
Nauczycielka wybiegła z klasy i za chwilę wróciła z dyrektorem. Ten chwycił mnie za
łokieć i powlókł do swojego gabinetu. Siedziałem tam i słuchałem jak dzwoni na pogotowie i
załatwia kogoś do zajęcia się rannym.
Potem zwrócił się do mnie. Powiedział, Ŝe przez te dwa miesiące słyszał o mnie zawsze
tylko w związku z bójkami, w których brałem udział, a potem kazał mi wyjaśnić, co stało się
w klasie. Opowiedziałem mu dokładnie wszystko jak było. Powiedziałem, Ŝe ten chłopak
zabierał się do portorykańskiej dziewczyny i Ŝe nauczycielka nie próbowała go powstrzymać,
więc ja ująłem się za tą dziewczyną.
Gdy mówiłem, nauczyciel robił się coraz bardziej czerwony. W końcu wstał i powiedział:
– W porządku. Moja cierpliwość się wyczerpała. Nie będę więcej tolerował tych bójek.
WyobraŜacie sobie, Ŝe moŜecie tu przychodzić i zachowywać się jak na ulicy. NajwyŜszy
czas, Ŝebym dla przykładu zareagował jak naleŜy. MoŜe wreszcie zaczniecie mieć jakiś
szacunek dla przełoŜonych. Nie mam zamiaru codziennie tu siedzieć i słuchać jak jeden z
drugim próbuje się wyłgać z usiłowania zabicia kolegi. Dzwonię po policję.
Zerwałem się na równe nogi.
– Proszę pana, policja wsadzi mnie do więzienia.
– Mam nadzieję – odpowiedział dyrektor. – Przynajmniej reszta tych potworów tutaj
nauczy się choć trochę szanować przełoŜonych.
Zatrzęsłem się z wściekłości i ze strachu.
– Niech pan dzwoni na policję – powiedziałem cofając się w stronę drzwi. – Ale kiedy
mnie wypuszczą z więzienia, wrócę tu, dopadnę kiedyś pana i zabiję.
Mówiąc to zaciskałem zęby w furii.
Dyrektor zbladł jak papier. Przez chwilę się nie odzywał, po czym powiedział:
– Dobrze, Cruz. Puszczę cię tym razem. Ale Ŝebyś mi się więcej koło tej szkoły nie
pokazywał. Nie obchodzi mnie gdzie pójdziesz. MoŜesz nawet iść do piekła. Ale strzeŜ się,
Ŝebym cię tu znowu nie zobaczył. Uciekaj stąd biegiem i nie zatrzymuj się, dopóki nie
będziesz tak daleko, Ŝe nie będę cię mógł zobaczyć. Zrozumiałeś?
Zrozumiałem. I uciekłem... Biegiem.
17
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 3
Własną drogą
W Ŝyciu wypełnionym nienawiścią i strachem nie ma miejsca dla nikogo prócz siebie
samego. Nienawidziłem wszystkich, z Frankiem włącznie. On reprezentował władzę. A gdy
sprzeciwił się temu, Ŝebym nie chodził do szkoły i wracał do domu dopiero wieczorem,
zdecydowałem się odejść.
Frank powiedział mi wtedy:
– Nicky, Nowy Jork to dŜungla. Ludzie, którzy tu mieszkają, kierują się prawem dŜungli.
PrzeŜyć mogę tylko ci, którzy są pozbawieni skrupułów. Jeszcze nie poznałeś naprawdę tego
Ŝycia. A ja tu jestem juŜ pięć lat i wiem jak tu jest. To miasto roi się od prostytutek,
narkomanów, pijaków i morderców. Oni cię zabiją. I nawet nikt nie będzie wiedział, Ŝe nie
Ŝyjesz, dopóki jakiś narkoman nie natknie się na twoje rozkładające się pod stertą śmierci
zwłoki.
Frank miał rację. Ale ja nie mogłem u niego zostać. Nalegał, Ŝebym wrócił do szkoły, a ja
wiedziałem, Ŝe będę musiał pójść własną drogą.
– Nicky, nie mogę cię zmusić, Ŝebyś poszedł do szkoły. Ale jeśli nie pójdziesz, jesteś
zgubiony.
– Ale dyrektor mnie wykopał. Kazał mi nigdy nie wracać.
– Nie obchodzi mnie to – powiedział. – Jeśli chcesz tu mieszkać, musisz wrócić do szkoły.
Jeśli nie do tej, to do jakiejś innej.
– Jeśli myślisz, Ŝe wrócę – warknąłem – to chyba zgłupiałeś. A jak mnie będziesz zmuszał,
to cię zabiję.
– Nicky, jesteś moim bratem. Mówisz jak wariat. Rodzice kazali mi się tobą opiekować.
Nie mam zamiaru słuchać takiego gadania. Albo idziesz do szkoły, albo się wynoś. Proszę,
uciekaj, jeśli chcesz. Ale szybko będziesz z powrotem, bo nie masz dokąd iść. A jeśli
zostaniesz, pójdziesz do szkoły i nie ma gadania.
To było w piątek rano, zanim Frank poszedł do pracy. Po południu zostawiłem na stole w
kuchni kartkę, Ŝe pewni znajomi zaprosili mnie na tydzień do siebie. Nie miałem Ŝadnych
znajomych, ale nie mogłem juŜ dłuŜej zostawać u Franka.
Wieczorem, szukając jakiegoś mieszkania, zawędrowałem do dzielnicy Bedford-
Stuyvesant w Brooklynie. Podszedłem do grupy nastolatków stojących na rogu ulicy.
– Chłopaki, nie wie który, gdzie by tu moŜna znaleźć jakiś pokój?
Jeden z nich popatrzył na mnie zaciągając się papierosem, po czym pokazał kciukiem
przez ramię w kierunku Brooklyńskiej Średniej Szkoły Technicznej.
– Mój stary jest tu szefem od tych mieszkań po tamtej stronie. Pogadaj z nim, to coś ci
znajdzie. Siedzi tam i gra w karty z tymi facetami. To ten pijany.
Reszta chłopaków się roześmiała.
Mieszkania, które chłopak miał na myśli, znajdowały się w dzielnicy Fort Greene, w
środku największego na świecie osiedla mieszkaniowego. Mieszkało tam w blokach ponad
18
trzydzieści tysięcy ludzi. Byli to przewaŜnie czarni i Portorykańczycy. Osiedle Fort Greene
rozciąga się od Park Avenue do Lafayette Avenue, otaczając Washington Park.
Podszedłem do grupki męŜczyzn i spytałem administratora, czy nie miałby pokoju do
wynajęcia. Podniósł głowę znad kart, popatrzył na mnie i burknął:
– Tak mam. A bo co?
Zawahałem się i wyjąkałem:
– No... bo... szukam mieszkania.
– Masz piętnaście dolarów? – spytał spluwając sokiem tytoniowym pod moje nogi.
– No... nie przy sobie, ale...
– No to nie ma pokoju – powiedział i znowu zajął się kartami. Inni nawet na mnie nie
spojrzeli.
– Ale będę miał pieniądze – powiedziałem.
– Słuchaj mały. Jak mi pokaŜesz piętnaście dolców z góry, masz pokój. Nie obchodzi
mnie, skąd je weźmiesz. MoŜesz równie dobrze obrobić jakąś staruszkę. Ale jak nie masz
forsy, to zjeŜdŜaj i nie zawracaj mi głowy.
Poszedłem z powrotem w kierunku Lafayette, mijając Papa John’s, Harry’s Meat House,
Paradise Bar, Shery’s, The Esquire, Valhal Bar i Lincoln’s Rendezvous. Skręciłem w zaułek,
zastanawiałem się, skąd wziąć pieniądze.
Wiedziałem, Ŝe gdybym został schwytany przy próbie obrabowania kogoś, poszedłbym do
więzienia. Ale byłem w sytuacji bez wyjścia. Napisałem Frankowi, Ŝe wrócę dopiero za
tydzień. Wynajęcie pokoju kosztowało, a ja nie miałem ani grosza. Była juŜ prawie dziesiąta
wieczór i wiał lodowaty wiatr. Ukryty w mroku zaułka zacząłem przyglądać się idącym
chodnikiem ludziom. Wyjąłem z kieszeni swój nóŜ i nacisnąłem przycisk na jego rękojeści.
Ostrze odskoczyło z cichym trzaskiem. PrzyłoŜyłem czubek noŜa do dłoni. Ręce mi się
trzęsły i próbowałem sobie wyobrazić jak dokonałbym tego rabunku. Czy lepiej wciągnąć
kogoś w zaułek? Czy powinienem go od razu uderzyć, czy tylko przestraszyć? A co, jeśli
zacznie krzyczeć?
Moją uwagę przyciągnęli dwaj rozmawiający u wylotu zaułka ludzie. Stary alkoholik
zatrzymał osiemnastoletniego chłopaka niosącego wielką torbę pełną zakupów ze sklepu
spoŜywczego. Stary prosił chłopaka o dziesięć centów na filiŜankę kawy. Słyszałem jak
chłopak próbuje się uwolnić, tłumacząc, Ŝe nie ma pieniędzy.
Przemknęło mi przez myśl, Ŝe stary pewnie ma pełne kieszenie wyŜebranych i
ukradzionych pieniędzy. Nie próbowałby nawet wołać o pomoc, gdybym go obrabował. Jak
tylko chłopak pójdzie, wciągnę starego w zaułek i odbiorę mu forsę.
Chłopak postawił torbę na chodniku. Pogrzebał w kieszeni i wyjął monetę. Stary coś
zamruczał i powłócząc nogami poszedł.
„Do diabła – pomyślałem – co teraz robić?”
W tej chwili chłopak niechcący przewrócił swoją torbę i kilka jabłek potoczyło się po
chodniku. Schylił się po nie i wtedy wciągnąłem go za róg i rzuciłem o ścianę. Obaj byliśmy
śmiertelnie przeraŜeni, ale ja miałem przewagę zaskoczenia. Chłopak skamieniał ze strachu,
gdy zobaczył przed samą twarzą mój nóŜ.
– Nie chcę ci zrobić krzywdy, ale potrzebuję forsy. Jestem gotów na wszystko. Dawaj
forsę. Szybko. Wszystko co masz, bo cię zabiję.
Ręce trzęsły mi się okropnie. Bałem się, Ŝe upuszczę nóŜ.
– Proszę, proszę. Bierz wszystko, tylko mnie nie zabijaj – błagał chłopak. Wyjął portfel i
chciał mi go podać, ale upuścił go. Kopnąłem portfel w głąb zaułka.
– Spadaj – powiedziałem. – Biegiem! A jak zwolnisz przed drugą przecznicą, to będziesz
trup.
19
Popatrzył na mnie oczyma okrągłymi z przeraŜenia i rzucił się do ucieczki. Potknął się na
swoich zakupach i rozciągnął na chodniku jak długi. Poderwał się, znów się potknął i pobiegł
chodnikiem, z trudem łapiąc równowagę.
Gdy tylko zniknął za rogiem, chwyciłem jego portfel i co sił w nogach pobiegłem w głąb
zaułka. Znalazłszy się w ciemnościach De Kalb, przesadziłem Ŝelazny parkan otaczający park
i przez wysoką trawę pobiegłem pomiędzy drzewa. Przysiadłem za skarpą, Ŝeby złapać
oddech i uspokoić łomoczące serce. Otworzyłem portfel i przeliczyłem jego zawartość. Było
tam 19 dolarów. Przyjemnie było czuć w dłoni banknoty. Cisnąłem portfel w wysoką trawę i
ponownie przeliczyłem pieniądze. Potem złoŜyłem je i wsadziłem do kieszeni.
„Nieźle – pomyślałem. – Gangi zabijają włóczęgów za mniej niŜ dolara, a mnie za
pierwszym razem wpadło dziewiętnaście. Całkiem nieźle”.
Jednak pewność siebie nie usunęła całkowicie mojego strachu i długo siedziałem ukryty w
wysokiej trawie. OdwaŜyłem się wyjść dopiero dobrze po północy, ale wtedy było juŜ za
późno, aby wynająć pokój, poszedłem więc znowu na miejsce mojego przestępstwa. Ktoś juŜ
pozbierał wszystko prócz zgniecionej paczki krakersów. Podniosłem ją i potrząsnąłem,
patrząc jak okruchy sypią się na chodnik. Strach juŜ całkiem ode mnie odpłynął i
uśmiechnąłem się. „Trzeba go było ciachnąć, tak z ciekawości, jak by to było – pomyślałem.
– Na drugi raz spróbuję”.
Skierowałem się ku wejściu do metra koło Papa John’s i wsiadłem do pierwszego lepszego
pociągu. Spędziłem noc w metrze i następnego dnia wcześnie rano byłem z powrotem na Fort
Green Place, Ŝeby wynająć pokój.
Administrator poprowadził mnie na drugie piętro. Pokój był mały, z popękanym sufitem.
Usytuowany był od ulicy i przez okno widać było Brooklyńską Szkołę Techniczną.
Administrator poinformował mnie, Ŝe na pierwszym piętrze jest wspólna łazienka oraz Ŝe
temperaturę w pokoju moŜna regulować pokrętłem przy stalowym grzejniku. Potem wręczył
mi klucz i oznajmił, Ŝe czynsz naleŜy płacić za kaŜdy tydzień z góry, w sobotę. Drzwi się za
nim zamknęły i usłyszałem jak schodzi po schodach.
Rozejrzałem się po pokoju. Były w nim dwa jednoosobowe łóŜka, krzesło, stolik,
umywalka i niewielka szafa. Podszedłem do okna i wyjrzałem na ulicę. Ulica Lafayette za
rogiem dudniła porannym ruchem. Po drugiej stronie ulicy wbijał się w niebo budynek
Brooklyńskiej Szkoły Technicznej. Był długi na cały kwartał i zasłaniał sobą wszelkie
widoki, jakie ewentualnie moŜna by tu było oglądać. Ale to nie było waŜne. Byłem u siebie.
Przed południem wyszedłem, Ŝeby się rozejrzeć po okolicy. Schodząc po schodach tej
rudery zobaczyłem młodego człowieka wychodzącego niepewnym krokiem z klatki
schodowej. Twarz miał chorobliwie bladą i oczy głęboko zapadnięte. Brudna obstrzępiona
marynarka zwisała mu z jednego ramienia, spodnie miał rozpięte, bo właśnie skończył
oddawać za kaloryferem mocz. Trudno było poznać czy był pijany, czy odurzony
narkotykami. Stojąc na półpiętrze zobaczyłem jak chwiejnie wyszedł przez bramę na
zewnętrzne schodki, stanął z boku, pochylił się i zaczął z góry wymiotować na chodnik.
Banda „małych ludzi” wypadła z mieszkania na parterze i wybiegła na ulicę, zupełnie nie
zwracając na niego uwagę. MęŜczyzna przestał wymiotować i tępo patrząc przed siebie
osunął się na najwyŜszy stopień.
Ominąłem go i zszedłem na ulicę. Usłyszałem jak ktoś otwiera okno i popatrzyłem w górę
w samą porę, by zdąŜyć uskoczyć przed kupą odpadków wyrzuconych z drugiego piętra
prosto na chodnik. Trochę dalej jeden z małych ludzi kucał w mroku pod schodkami,
wykorzystując nieuŜywane drzwi od piwnicy jako latrynę. Wstrząsnęło mną obrzydzenie, ale
powiedziałem sobie, Ŝe muszę się do tego przyzwyczaić.
Za domem było trochę zarośniętej wysokimi do pasa chwastami i suchymi krzakami
wolnej przestrzeni. Kilka mizernych drzewek wyciągało suche gałęzie ku niebu. Zaczynała
się juŜ wiosna, ale drzewka zdawały się wzdragać przed wypuszczeniem pączków i
20
rozpoczęciem jeszcze jednego roku egzystencji w tym getcie. Kopnąłem puszkę po piwie –
leŜało ich tu wszędzie pełno. Zarośla chwastów pełne były starych gazet, kartonów i
butwiejących kawałków tektury. Teren przedzielało zniszczone ogrodzenie z drutu. Za nim
była część przylegająca do innego domu czynszowego, stojącego przy St. Edward Street.
Odwróciłem się i spojrzałem na mój dom. Kilka okien na parterze zamiast szyb miało kawałki
ocynkowanej blachy. Trochę dalej zobaczyłem okrągłe buzie murzyńskich dzieciaków z
nosami rozpłaszczonymi o brudne szyby; patrzyły, jak toruję sobie drogę przez to śmietnisko.
Przypominały mi pragnące wolności zwierzęta w klatce, nie wychodzące na zewnątrz z
obawy, Ŝe mogą zostać poranione lub zabite. W oknie brakowało kawałka szyby, a dziura
zatkana była tekturą. Naliczyłem pięć przestraszonych twarzy. Prawdopodobnie było jeszcze
z pięcioro innych dzieci w tym małym trzyizbowym mieszkaniu.
Obszedłem dom dokoła i wyszedłem na ulicę. W suterenie domu nr 54 było wolne
mieszkanie. śelazna furtka huśtała się luźno na zawiasach. Otwarłem ją kopnięciem i
wszedłem. Smród taniego wina, dymu, zatęchłego brudu, moczu i innych nieczystości
przekraczał moją wytrzymałość. Cofnąłem się z obrzydzeniem. Na szczęście mój pokój był
na drugim piętrze.
Ruszyłem chodnikiem dalej. Stojące na ulicy prostytutki przedstawiały Ŝałosny widok.
Białe dziewczyny pracowały po prawej stronie ulicy i zajmowały mieszkania w następnym
bloku. Kolorowe dziewczyny pracowały po przeciwnej stronie i mieszkały w okolicy wejścia
do metra. Wszystkie były narkomankami. Stały to tu, to tam, ubrane w trykoty i brudne
płaszcze. Niektóre ziewały z nudów albo dlatego, Ŝe nie wzięły „rozbudzacza” – porannego
zastrzyku heroiny, który postawiłby je na nogi.
Przez te dwa miesiące nie zdąŜyłem jeszcze przywyknąć do Nowego Jorku. W Puerto Rico
oglądałem zdjęcia Statuy Wolności i gmachu Organizacji Narodów Zjednoczonych. Ale tu, w
getcie, jak okiem sięgnąć były tylko przepełnione domy czynszowe. KaŜde okno oznaczało
rodzinę wciśniętą do ciasnego pomieszczenia i wiodącą tam nędzną egzystencję.
Przypomniało mi się zoo w San Juan z niedźwiedziami krąŜącymi niespokojnie po klatce i
skrzeczącymi zza krat małpami. Zwierzęta w zoo Ŝyją na własnych nieczystościach. Jedzą
nieświeŜe mięso albo zwiędła sałatę. Ciągle ze sobą walczą i jednoczą się tylko wtedy, gdy
atakują intruza. Zwierzęta nie zostały stworzone do Ŝycia w klatce z namalowaną na tylnej
ścianie sceną z dŜungli przypominającą im, czym powinny być. Ludzie teŜ nie. Ale tu, w
gettach, tak właśnie Ŝyli.
Stanąłem przy krawęŜniku na rogu Myrtle Avenue, czekając na zielone światło. Nad ulicą
przejechał z łoskotem pociąg kolei nadziemnej, strząsając na stojących pod spodem ludzi
drobinki kurzu i sadzy. Po kaŜdej zmianie świateł ludzie ruszali, brnąc z trudem przez
pokrywającą ulicę mieszaninę błota, śniegu i soli.
Za domami sznury od bielizny rozciągały się od jednego odrapanego balkonu albo zejścia
poŜarowego do drugiego. Niebieskie koszule i spodnie koloru khaki powiewały na mroźnym
wietrze. Bielizna, niegdyś biała, byłą teraz szara od ciągłego kontaktu z unoszącym się w
powietrzu brudem.
Była sobota rano i sklepikarze odsuwali w swoich sklepach cięŜkie Ŝelazne kraty. Jak
okiem sięgnąć wszystkie sklepy zaopatrzone były w kraty chroniące je przed włóczącymi się
po nocach gangami.
Jednak najbardziej przytłaczały mnie domy czynszowe. Widziałem oznaki nieśmiałych
starań lokatorów, Ŝeby w tej betonowej dŜungli, wśród ceglanych wąwozów, odnaleźć
okruchy własnej toŜsamości. Ale były to wysiłki daremne. Przypominały zachowanie
człowieka pogrąŜającego się w bagnie, który wytęŜa siły, aby dosięgnąć rosnącego na skraju
trzęsawiska ziela, i chwyciwszy je, tonie wraz z kurczowo trzymaną w garści rośliną.
Za pokrytym sadzą oknem stała doniczka z czerwonawej gliny. Rachityczna pelargonia
wspierała się bezsilnie o szybę. Gdzieś pomalowano na jasny kolor schody wejściowe czy teŜ
21
odcinał się jaskrawą barwą od szarego kamienia ściany parapet okienny, gdzie indziej zwisała
z brudnego parapetu prymitywnej roboty skrzynka na kwiaty, zbita z kawałków starych
skrzyń. Kilka Ŝałosnych sztucznych kwiatów opierało się podmuchom zimowego wiatru
osypującego je sadzą lecącą z tysięcy kominów wznoszących się nad miastem.
Doszedłem do St. Edward Street i stanąłem przed Biblioteką Walta Whitmana, koło Szkoły
Podstawowej nr 67. Po drugiej stronie ulicy stał wielki czynszowy dom, wysoki na dwanaście
pięter i długi od przecznicy do przecznicy. Patrzył na ulicę swymi sześciuset oknami, z
których kaŜde kryło za swą szybą ludzką nędzę i poniŜenie. W jednym z okien widniały
podarte zasłony, niegdyś kolorowe, teraz wyblakłe i zniszczone przez zatrute powietrze. W
większości okien nie było firanek ani zasłon i dom spoglądał nimi na biegnącą w dole ulicę
szklanym wzrokiem zamarzniętego trupa.
Zawróciłem w kierunku Washington Park. „Co się stało z tymi ludźmi w tym okropnym
miejscu? – myślałem. – Dlaczego tak mieszkają, bez ogródków, trawy, skwerów, drzew”. Nie
wiedziałem, Ŝe kiedy człowiek raz się wprowadzi do jednej z tych betonowych klatek, staje
się jej więźniem. Nie ma ucieczki z asfaltowej dŜungli.
Gdy około czwartej po południu wracałem do domu, na placu zabaw połoŜonym za
katolickim kościołem św. Michała i Edwarda, na rogu ulic Auburn i St. Edwards,
spostrzegłem coś, co wyglądało na wesołe miasteczko z karuzelami i muzyką. Muzyka
rozbrzmiewała na całą ulicę. Zostało mi jeszcze trochę pieniędzy z rabunku i na dźwięk
muzyki zrobiło mi się raźniej. Koło wejścia zobaczyłem grupę chłopaków otaczających
włoskiego kataryniarza. Mieli na sobie czarne kurtki z dwoma ciemnoczerwonymi literami M
naszytymi na plecach. Chłopcy niemal zagłuszali katarynkę hałasem, jaki robili klaszcząc i
tańcząc na chodniku.
Pośrodku grupy ciemnowłosy biały chłopak, mniej więcej w moim wieku, z roześmianą
twarzą i trzymając się rękami pod boki, walił piętami w chodnik i wirował w szybkim tańcu.
Nagle jego czarne oczy napotkały mój wzrok. Gwałtownie się zatrzymał i w jednej chwili
uśmiech zniknął z jego twarzy. Patrząc na mnie zimno i twardo, powiedział:
– Hej, ty, co robisz na tym terytorium? To jest rejon Mau Mau. Nie lubimy, Ŝeby nam się
tu pętali obcy.
Reszta chłopaków w czarnych bluzach utworzyła wokół nas ciasny krąg. Przystojny
chłopak z zimnymi jak stal oczyma podszedł do mnie i napierając na mnie piersią uśmiechnął
się złowrogo.
– Do jakiej paczki naleŜysz?
– Nie naleŜę do Ŝadnej paczki – odpowiedziałem. – Przyszedłem tu, Ŝeby pojeździć sobie
w wesołym miasteczku. Zbrodnia to czy co?
Jeden z otaczających nas chłopaków wystąpił naprzód.
– Ej, ty, wiesz, co to jest? – powiedział, potrząsając otwartym noŜem. – To jest
spręŜynowiec, mały. I on ci rozpruje bebechy. MoŜe do mnie podskoczysz, co? Ja nie jestem
taki cierpliwy jak Izrael.
Chłopak nazwany Izraelem odsunął go i powiedział:
– Widzisz, obcy moŜe tu łatwo zostać zabity. Mógłbym cię zabić. Jak chcesz jeszcze
poŜyć, lepiej nie podskakuj. – Byłem zły i sięgnąłem do kieszeni po swój nóŜ. Ale zdałem
sobie sprawę, Ŝe jest ich o wielu za duŜo, bym miał jakieś szanse. Nie chciałem okazać się
tchórzem, ale wiedziałem, Ŝe będę musiał znaleźć inną okazję pokazania swojej odwagi.
Kiwnąłem głową, odwróciłem się i poszedłem w stronę Washington Park i swojego
mieszkania. Słyszałem jak za moimi plecami gang śmieje się i gwiŜdŜe.
– Dobrześ mu powiedział, Izrael. Nauczyłeś tego sukinsyna. Prędzej się zrobi zimno w
piekle, niŜ on tu znowu wsadzi swój nos.
Byłem wściekły i rozgoryczony. Idąc pod torami nadziemnej kolejki na Myrtle, doszedłem
do parku i usiadłem na ławce. Teraz dopiero zauwaŜyłem, Ŝe idzie za mną młody, moŜe
22
trzynastoletni chłopak. Odwróciłem się i popatrzyłem na niego. Uśmiechnął się i usiadł koło
mnie.
– Dali ci wycisk, co?
– A co chcesz? Mógłbym się bić z jednym, ale to bez sensu bić się z nimi wszystkimi
naraz.
– Człowieku, te gangi tutaj nie Ŝartują – powiedział, sięgając do kieszeni koszuli i
wyjmując skręta. – Zabiją cię, jeśli się do nich nie przyłączysz.
Zapalił papierosa i zauwaŜył, Ŝe mu się przyglądam.
– Palisz trawkę? – spytał. Zaprzeczyłem, ale wiedziałem, o czym mówi.
– Chcesz spróbować? Mam więcej. Dzisiaj jest zimno.
– Pewnie – odpowiedziałem.
Raz juŜ dzisiaj się wycofałem i nie chciałem tego powtarzać. Chłopak pogrzebał w
kieszeni koszuli i wyjął krzywego, pomiętego papierosa, pogiętego na końcach i
poplamionego z boku, tam gdzie był lizany przy sklejaniu.
– Musisz stale ciągnąć, bo zgaśnie – powiedział.
Zapalił mi go i zacząłem pykać.
– Nie tak – roześmiał się chłopak. – Patrz.
Nabrał pełne usta dymu i wciągnął go powoli do płuc.
– Tak trzeba. Jak tylko pykasz, to się wypali i nic z tego nie masz. Zaciągaj się.
Zaciągnąłem się. Poczułem dziwny słodki smak i mocny zapach.
– Co to daje? – spytałem, czując jak od tego ziela zaczyna mi się kręcić w głowie.
– Człowieku, wszystko! – odpowiedział chłopak. – Śmiejesz się, czujesz, Ŝe jesteś
najlepszym tancerzem, najlepszym kochankiem, Ŝe się najlepiej bijesz. Wszystkie chłopaki
tam koło wesołego miasteczka popaliły trawy. Nie widziałeś jakie mieli czerwone oczy?
MoŜna poznać, czy ktoś popalił trawki. Po tym, Ŝe mu błyszczą oczy.
– Skąd to bierzesz? – spytałem.
– O, to łatwe. Pełno tu handlarzy w okolicy. Prawie wszystkie większe chłopaki mogą ci to
załatwić. Mają kontakty z tymi od transportów. Kuba, Meksyk. A ja? Mój stary to hoduje za
domem. Jest tam tego trochę. Nikt tam nie chodzi. Mój stary wysiał trochę nasion między
zielskiem i mamy swoje. Nie jest to takie dobre jak niektóre inne, ale nic nas nie kosztuje.
– A ile kosztuje u handlarza? – spytałem nadstawiając ucha, trochę speszony, Ŝe
trzynastoletni dzieciak wie o tym więcej niŜ ja.
– Niektórzy sprzedają skręty po dolarze. Czasem moŜna dostać po siedemdziesiąt pięć
centów jeden. Ale najlepiej kupić puszkę, wiesz, taką jak puszka „Prince Albert”. W ten
sposób moŜesz sobie robić skręty sam, co wychodzi po jakieś czterdzieści centów. Ale musisz
uwaŜać co kupujesz. Niektórzy z tych facetów oszukują. Dodają innego ziela i sprzedają.
Zawsze sprawdzaj przy kupnie, bo cię oszukają.
Skończyłem palić skręta, wyciągnąłem nogi przed siebie i połoŜyłem głowę na oparciu
ławki. Gdy minął zawrót głowy, nie odczuwałem juŜ tak bardzo chłodu wiatru. Miałem
wraŜenie jakbym się unosił się na niewidzialnym obłoku. Odwróciłem się tak, Ŝeby widzieć
chłopaka. Siedział z głową podpartą rękami.
– Mówiłeś, Ŝe po tym człowiek się robi szczęśliwy. Dlaczego się nie śmiejesz?
– Człowieku, z czego mam się śmiać? – odpowiedział. – Mój stary chleje. Tylko Ŝe to nie
jest naprawdę mój stary. Zamieszkał z matką w tamtym roku. Nawet nie wiem, kto jest moim
prawdziwym starym. A ten gość to cały czas pierze moją mamę. W tamtym tygodniu
chciałem go odciągnąć, ale wyrŜnął mnie w twarz butelką i wybił mi dwa zęby. Rzuciłem w
niego budzikiem i trafiłem go w plecy. Wtedy mama, moja własna mama, nazwała mnie
sukinsynem i powiedziała, Ŝebym się wynosił... Ŝe nie mam prawa bić jej faceta. Teraz
mieszkam na ulicy i tylko czekam, kiedy go będę mógł zabić. Nie jestem z Ŝadnym gangiem.
23
Nie jestem z nikim. Czekam tylko aŜ ten drań będzie sam, i zabiję go. JuŜ nawet nie kocham
matki. Z czego mam się śmiać?
Gdy to mówił, ani na chwilę nie uniósł głowy.
– To ten sam człowiek, co hoduje marihuanę za domem? – spytałem.
– Tak. I handluje. Człowieku, tylko poczekaj, aŜ go dopadnę samego. Przedziurawię go
noŜem na wylot.
Podniósł głowę. Jego twarz, zmęczona i napięta, bardziej przypominała twarz małpy niŜ
trzynastoletniego chłopca.
– A co, twój stary teŜ chleje?
– Nie. Ja mam szczęście. Nawet nie mam starego ani starej – skłamałem – mam spokój.
Chłopak podniósł głowę.
– Tak, ja juŜ chyba teŜ – powiedział, po czym rozchmurzając się dodał: – No to cześć.
Zobaczymy się chyba jeszcze. UwaŜaj na gangi. Jak spotkają cię na ulicy w nocy, zabiją.
– Słuchaj, a jak jest z tymi gangami? Ile w nich jest ludzi?
– Setki. Człowieku, jest ich tak duŜo, Ŝe nie ma sensu ich liczyć.
– Co oni robią? – Biją się. A co mają robić? Albo idą się bić z innym gangiem, albo zostają
u siebie, Ŝeby bronić się przed jakimś gangiem, co ich napadł. Kiedy nie biją się z innym
gangiem, biją się z policją. Biją się czym się da. Mają noŜe, pałki, pistolety – prawdziwe albo
takie, co sami robią – kastety, karabiny, obrzynki, bagnety, kije baseballowe, rozbite butelki,
butelki z benzyną, cegły, kamienie, łańcuchy rowerowe... Człowieku, nie wymyślisz rzeczy,
której nie uŜywają do zabijania. Oni nawet ostrzą szpice swoich parasoli, wprawiają kolce do
butów, a są tacy, co noszą brzytwy albo wkładają Ŝyletki między palce. Pobędziesz tu dłuŜej,
to zobaczysz. Dlatego nie jestem z nimi, tylko chodzę po ciemnych ulicach i przejściach
między blokami i trzymam się od nich z daleka. Ale zobaczysz. Pobędziesz tu trochę, to
zobaczysz.
Wstał, wolno poszedł z powrotem przez park i zniknął w mroku.
Wróciłem na Fort Greene Place 54. Było juŜ całkiem ciemno.
24
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 4
Krwawy chrzest
Kilka tygodni później wyszedłem z domu około ósmej wieczorem i poszedłem w kierunku
Papa John’s na rogu La-Fayette. Tam spotkałem Tico, młodego Portorykańczyka, który stał
oparty o ścianę domu i palił papierosa. Spotkałem go juŜ raz czy dwa i wiedziałem, Ŝe jest to
spec od noŜa.
Tico popatrzył na mnie i powiedział:
– Hej, Nicky, poszedłbyś na imprezę? Chcę cię poznać z Carlosem, prezesem gangu.
Słyszałem o imprezach, ale nigdy jeszcze nie byłem na Ŝadnej, więc chętnie przyjąłem
zaproszenie. Tico zaprowadził mnie na boczną ulicę, gdzie weszliśmy do piwnicy jednego z
czynszowych domów. W słabym świetle stojącej w kącie lampy z początku prawie nic nie
widziałem. Przez okienka i drzwi piwnicy wpadało trochę światła lamp ulicznych. Gdy
wszedłem głębiej, zobaczyłem ciemne, przytulone do siebie postacie kołyszące się w takt
cichej muzyki. Dziewczęta opierały głowy na ramionach swoich partnerów, stopy tańczących
poruszały się zgodnie w rytm powolnej melodii. Jeden z chłopaków trzymał butelkę wina za
plecami swojej dziewczyny. W pewnej chwili otoczył jej szyję ręką i chwiejąc się pociągnął
długi łyk z butelki.
Kilku chłopaków siedziało przy stoliku grając w karty i paląc. Później zorientowałem się,
Ŝe palili skręty z marihuany. Na środku stolika stała butelka wina.
W drugim końcu pomieszczenia, daleko od lampy, dwie pary leŜały na matach. Jedna para
sprawiała wraŜenie, Ŝe mocno do siebie przytulona śpi. Druga była zajęta intensywnymi
pieszczotami. Gdy na nich patrzyłem, wstali z posłania złączeni mocnym uściskiem, z ustami
złączonymi w namiętnym pocałunku, i wyszli przez boczne drzwi. Tico popatrzył na mnie i
mrugnął.
– Tam jest łóŜko – powiedział. – Trzymamy je tam, by moŜna się było pokochać jak ktoś
ma ochotę.
Stos brukowych tygodników z fotografiami nagich i półnagich kobiet leŜał na podłodze u
moich stóp.
„Więc to jest impreza” – pomyślałem.
Tico chwycił mnie za rękę i pociągnął na środek pokoju.
– Hej, słuchajcie. To jest mój kumpel. Poznajcie się.
Z cienia przy drzwiach wyłoniła się jasnowłosa dziewczyna i wzięła mnie pod rękę. Miała
na sobie obcisły czarny sweter, czerwoną spódnicę i była boso. Objąłem ją w talii i spytałem:
– Zatańczysz, mała?
– Jak masz na imię? – odpowiedziała pytaniem.
Zanim zdąŜyłem odpowiedzieć, odezwał się Tico.
– On ma na imię Nicky. To mój kumpel. Piekielnie dobrze się bije. MoŜe zechce się do nas
przyłączyć.
Dziewczyna odwróciła się do mnie twarzą i przylgnąwszy mocno do mnie powiedziała:
25
– Dobra, Nicky, jeśli tak dobrze się bijesz, zobaczymy, jak dobrze tańczysz.
Sunąc po podłodze w rytm muzyki, czułem jej uda ocierające się o moje. Jej bliskość
zaczęła mnie podniecać. Czułem kaŜdy ruch jej ciepłego ciała ściśle przylegającego do
mojego. Wsunąłem jej rękę pod sweter na plecach i przycisnąłem mocniej do siebie.
– Mmmmmmmm – usłyszałem jej mruczenie i objąłem ją tuŜ pod pachami.
Nagle dziewczyna połoŜyła mi ręce na piersi i mocno odepchnęła.
– Przestań! Co sobie właściwie myślisz! – warknęła. – Nie pozwalaj sobie. NaleŜę do
Josego i on cię porŜnie na kawałki jak mu powiem, Ŝe chciałeś mnie obmacywać.
Po wyrazie mojej twarzy zorientowała się, Ŝe się zmieszałem. Nagle uśmiechnęła się i na
powrót przyciągnęła mnie do siebie. Powiedziała mi na ucho:
– W końcu dopiero się poznaliśmy. Nie śpiesz się tak. Jak cię polubię, dostaniesz
wszystko.
Tańczyliśmy jeszcze chwilę, po czym stanęliśmy i zaczęliśmy się przyglądać jak dwóch
chłopaków bawi się noŜem w mięczaka. Jeden z nich stał przy ścianie, drugi rzucał noŜem
koło jego stóp. Zabawa polegała na tym, Ŝeby rzucić jak najbliŜej nogi, ale nie zranić. Jeśli
stojący pod ścianą chłopak drgnie, jest mięczakiem.
Przyłapałem się na tym, Ŝe z niecierpliwością czekałem na zranienie stojącego. Podniecała
mnie myśl o krwi. Zacząłem się śmiać z mojej nadziei, Ŝe rzucającemu drgnie ręka i nóŜ zrani
tego drugiego.
Blondynka w czarnym swetrze pociągnęła mnie za rękę.
– Chodź ze mną. Chcę cię poznać z kimś waŜnym.
Poszedłem za nią do pomieszczenia obok. Siedział tam, rozwalony w fotelu, z nogami na
stojącym przed nim stoliku, tykowaty Portorykańczyk. Okrakiem na kolanach siedziała mu
dziewczyna i pochylała się nad nim, a on dmuchał dymem z papierosa w jej włosy i śmiał się.
– Hej! – krzyknął do nas. – Co to za maniery? Nie wiecie, Ŝe macie mnie prosić o
pozwolenie, zanim wejdziecie? Moglibyście przyłapać mnie na robieniu czegoś, co
niekoniecznie chcę, Ŝeby ktoś widział.
Roześmiał się i poklepał dziewczynę po biodrach. Popatrzywszy na mnie, spytał:
– Co to za jeden?
– To mój przyjaciel, Nicky – odpowiedziała blondynka. – Tico go przyprowadził. Tico
mówił, Ŝe on się dobrze bije.
Tykowaty chłopak zrzucił dziewczynę z kolan i wyciągnął do mnie rękę.
– Potrzyj mi skórę, Nicky, jestem Carlos, prezes Mau Mau.
Lekko przyłoŜyłem swoją rękę do jego i pociągnąłem. Nasze dłonie otarły się o siebie
nawzajem w przyjętym w gangach powitaniu. Słyszałem o Mau Mau. Nazywali się tak od
krwioŜerczych afrykańskich dzikusów. Widywałem na ulicach ich czarne kurtki z podwójnym
czerwonym „M” naszytym na plecach. Nosili modne tyrolskie kapelusze, często udekorowane
zapałkami. Większość z nich nosiła laski. Na nogach mieli buty z ostrymi szpicami. Gdy
jesteś w takich butach, kopnięciami moŜesz zabić człowieka w kilka sekund.
Carlos kiwnął głową w kierunku jednego z kątów pomieszczenia i zobaczyłem tego
chłopaka sprzed wesołego miasteczka.
– To jest Izrael, wiceprezes Mau Mau.
Izrael patrzył na mnie z kamienną twarzą. Jego czarne oczy przewiercały mnie na wylot i
sprawiały, Ŝe zaczynałem się czuć nieswojo. Później dowiedziałem się, Ŝe prezes i wiceprezes
są niemal zawsze razem. Przychodzą sobie nawzajem z pomocą w przypadku, gdy któregoś z
nich ktoś zaatakuje.
– Ile masz lat, Nicky? – spytał Carlos.
– Szesnaście – odpowiedziałem.
– Umiesz się bić?
– Jasne.
26
– Chcesz się bić z kaŜdym, nawet z policją?
– Jasne.
– Słuchaj, a dziabnąłeś juŜ kogoś?
– Nie – odparłem szczerze, ale z Ŝalem.
– A ktoś cię próbował dziabnąć?
– Tak – odparłem.
– Tak? – powiedział Carlos wykazując zainteresowanie. – A co mu zrobiłeś?
– Nic. Ale zrobię. Czekam tylko aŜ go znowu dopadnę i wtedy go zabiję.
Do rozmowy włączył się Izrael.
– Słuchaj, człowieku, jak chcesz być w naszym gangu, musisz robić to, co my. Jesteśmy
najtwardsi. Nawet policja się nas boi. Ale nie chcemy tu mięczaków. Chcesz być z nami i nie
jesteś mięczak, to w porządku. Ale jak jesteś mięczak, to cię zarŜniemy.
Wiedziałem, Ŝe Izrael mówi prawdę. Słyszałem juŜ opowieści o chłopakach zabitych przez
ich własne gangi za to, Ŝe stchórzyli i uciekli zostawiając kumpla z gangu jego własnemu
losowi.
Odezwał się Carlos:
– Dwie rzeczy, człowieku. Jak wstąpisz do Mau Mau, to juŜ na zawsze. Nikt nigdy nie
moŜe zrezygnować. Drugie: jak cię złapią gliny i coś piśniesz, dostaniemy cię. Dostaniemy
cię, kiedy wyjdziesz z mamra, albo przedostaniemy się do mamra i tam cię dopadniemy. Ale
dostaniemy cię.
Na urodziwej twarzy Izraela pojawił się ślad uśmiechu.
– No i jak, mały, ciągle chcesz do nas dołączyć?
– Dajcie mi trzy dni – powiedziałem. – Jak wstąpię do gangu, to będę szedł na całego.
– Dobra – powiedział Carlos. – Masz trzy dni do namysłu. Pod koniec trzeciego dnia
przyjdź tutaj. Zawiadomisz mnie co zdecydowałeś.
Przez cały czas naszej rozmowy Carlos nie zmienił swojej pozycji i nie zdjął nóg ze
stolika. Teraz przyciągnął do siebie dziewczynę i wsunąwszy jej rękę pod spódnicę objął ją w
biodrach. Gdy odwróciłem się, Ŝeby wyjść, powiedział:
– Acha, Nicky, zapomniałem ci powiedzieć. Jak powiesz komuś, komukolwiek, gdzie
jesteśmy, zabiję cię zanim się zdąŜysz obejrzeć. Jasne?
– Jasne – odpowiedziałem. Wiedziałem, Ŝe nie Ŝartuje.
Gdy wyszliśmy na ulicę, spytałem:
– Jak myślisz, Tico, powinienem wstąpić do Mau Mau? – Tico wzruszył ramionami.
– To jest niezły układ, stary. Jak wstąpisz, opiekują się tobą. Jak nie wstąpisz, mogą cię
zabić za to, Ŝeś nie wstąpił. Właściwie to juŜ nie masz wielkiego wyboru. Poza tym i tak
musisz wstąpić do któregoś gangu, Ŝeby cię tu gdzieś nie zabili.
– A Carlos? – spytałem. – Co to za facet?
– On jest w porządku. Nie mówi duŜo, ale kiedy coś powie, wszyscy go słuchają. On tu
rządzi i wszyscy o tym wiedzą.
– Czy to prawda, Ŝe prezes ma prawo wybierać sobie dziewczyny?
– Prawda – powiedział Tico. – Mamy około siedemdziesięciu pięciu dziewczyn w gangu i
prezes je sobie wybiera. Jak chce, to codziennie inną. Bardzo im się to podoba. Wiesz, to duŜa
rzecz być z prezesem. One się o to biją. Ale to nie wszystko. Gang dba o prezesa. On
pierwszy wybiera dla siebie dolę z tego, co ukradniemy. Zwykle wystarczy mu to na
zapłacenie mieszkania, na jedzenie i na ubranie. Nieźle jest być prezesem.
– Słuchaj, Tico, jak jesteś taki dobry w noŜu, dlaczego nie jesteś prezesem?
– Człowieku, to nie dla mnie. Prezes nie musi duŜo walczyć. On musi stać z tyłu i
planować róŜne rzeczy. A ja lubię się bić. Nie chcę być prezesem. „To tak jak ja –
pomyślałem. – Ja teŜ się lubię bić”.
27
Tico wrócił do Papa John’s, a ja skręciłem w kierunku Fort Greene Place 54. Czułem
podniecenie na myśl o tym, co mnie czeka: imprezy, dziewczyny, ale przede wszystkim
walki. Nie musiałbym juŜ więcej walczyć samotnie. Mógłbym ranić do woli, a nikt by mi nie
oddał. Serce zaczęło mi bić szybciej. MoŜe będę miał szansę naprawdę kogoś pchnąć noŜem.
Niemal widziałem krew ściekającą po dłoniach i kapiącą na ulicę. Po drodze zacząłem
wymachiwać rękami udając, Ŝe uderzam noŜem w wyimaginowane postacie w ciemności.
Powiedziałem Carlosowi, Ŝe dam mu znać po trzech dniach, ale juŜ się zdecydowałem.
Pragnąłem, by ktoś dał mi do ręki nóŜ i pistolet.
Na trzeci dzień wieczorem poszedłem znowu na imprezę. W drzwiach przywitał mnie
Carlos. – Cześć, Nicky. Dobrze trafiłeś. Mamy tu właśnie chłopaka, który chce wstąpić do
Mau Mau. Chcesz widzieć inicjację?
Nie miałem pojęcia co to jest inicjacja, ale chciałem popatrzeć. Carlos ciągnął dalej:
– Ale moŜe przyszedłeś, Ŝeby nam powiedzieć, Ŝe nie chcesz się do nas przyłączyć, co?
– Nie – odparłem – przyszedłem powiedzieć, Ŝe jestem gotów się przyłączyć. Chcę
walczyć. Myślę, Ŝe jestem tak samo twardy jak kaŜdy i chyba lepiej się biję niŜ większość
chłopaków.
– Dobra – powiedział Carlos. – Popatrzysz, a potem przyjdzie twoja kolej. Mamy dwa
sposoby odkrycia, czy jesteś mięczak. Albo stoisz spokojnie, kiedy pięciu naszych
najsilniejszych chłopaków cię bije, albo stoisz przy ścianie czekając na nóŜ. Jeśli nie
wytrzymasz którejś z tych prób, nie pozwolimy ci wstąpić do gangu. Ten mały mówi, Ŝe jest
twardy. Zobaczymy, czy naprawdę. A potem zobaczymy, jaki ty jesteś twardy.
Popatrzyłem na drugi koniec pomieszczenia i zobaczyłem tego drugiego chłopaka. Miał
około trzynastu lat, pryszczatą twarz i opadającą na czoło grzywę czarnych włosów. Był mały
i chudy, stał z rękami nieruchomo zwieszonymi po bokach. Miał na sobie białą koszulę z
długimi rękawami, poplamioną z przodu i byle jak powtykaną do spodni. Zdawało mi się, Ŝe
widziałem go juŜ kiedyś w szkole, ale nie byłem pewien, bo był ode mnie młodszy.
Około czterdzieściorga chłopców i dziewcząt niecierpliwie oczekiwało na to widowisko.
Carlos rozpoczął ceremonię. Kazał się wszystkim rozstąpić, a chłopaka ustawił plecami do
ściany. Stanął przed nim z otwartym noŜem w ręce. Srebrzyste ostrze połyskiwało w słabym
świetle, gdy zaczął mówić:
– Teraz się obrócę i odliczę dwadzieścia kroków od tamtej ściany. Ty stój tu, gdzie jesteś.
Powiedziałeś, Ŝe jesteś twardy. No to sprawdzimy, czy bardzo. Kiedy doliczę do dwudziestu,
odwrócę się i rzucę noŜem. Jak się ruszysz, jesteś mięczak. Jak się nie ruszysz, nawet gdy nóŜ
cię trafi, jesteś twardy gość i moŜesz wstąpić do Mau Mau. Jasne?
Mały kiwnął głową.
– I jeszcze jedna rzecz – powiedział Carlos trzymając nóŜ przed oczyma chłopca – jeśli
stchórzysz, kiedy będę odliczał kroki, moŜesz krzyknąć. Ale Ŝebyś więcej nie pokazywał nosa
w tych stronach. Jak cię tu zobaczymy, to oberŜniemy ci te wielkie uszy i kaŜemy ci je zjeść,
a potem wydłubiemy ci pępek otwieraczem do piwa i zostawimy cię, Ŝebyś się wykrwawił na
śmierć.
Dziewczęta i chłopcy zaczęli się śmiać i klaskać.
– No, zaczynaj, stary! – wołali do Carlosa.
Carlos odwrócił się plecami do chłopca i powoli ruszył przez piwnicę. Swój długi
połyskujący nóŜ trzymał na wysokości twarzy, w zgiętej w łokciu ręce.
– Raz... dwa... trzy...
Członkowie gangu zaczęli gwizdać i krzyczeć:
– Zabij go, Carlos! Wbij mu nóŜ w oko! Upuść mu krwi! Chłopak przykleił się do ściany,
jak mysz zapędzona w róg przez kota. Czynił rozpaczliwe wysiłki, Ŝeby wytrwać. WypręŜył
ręce wzdłuŜ ciała, zacisnął pięści tak, Ŝe aŜ mu zbielały kostki. Cała krew odpłynęła mu z
twarzy i oczy miał okrągłe z przeraŜenia.
28
– Jedenaście... dwanaście... trzynaście...
Carlos głośno liczył kroki. Napięcie rosło. Chłopcy i dziewczęta coraz głośniejszą wrzawą
domagali się krwi.
– Dziewiętnaście... dwadzieścia.
Carlos powoli się odwrócił i uniósł dłoń z noŜem na wysokość ucha. KrwioŜercze okrzyki
członków gangu zlały się w jeden dziki wrzask. I w chwili, gdy Carlos z całej siły cisnął
noŜem, chłopiec skulił się zasłaniając głowę rękami krzyknął:
– Nie! Nie!
NóŜ uderzył w ścianę o kilkanaście centymetrów od miejsca, w którym przed chwilą
znajdowała się głowa chłopca.
– Mięczak!... Mięczak!... Mięczak! – zawył tłum.
Carlos był zły. Zacisnął usta, oczy mu się zwęziły.
– Złapcie go – syknął.
Dwaj członkowie gangu podeszli z boku i chwyciwszy za ręce kulącego się ze strachu
chłopca, jednym szarpnięciem wyprostowali go i oparli znowu o ścianę. Carlos podszedł i
stanął przed trzęsącą się postacią.
– Mięczak! – warknął. – Mięczak! Jak tylko cię zobaczyłem, wiedziałem Ŝe jesteś tchórz.
Powinienem cię zabić.
Piwnica znowu wypełniła się okrzykami:
– Zabij go! Zabij paskudnego tchórza!
– Wiesz, co robimy z takimi strachliwymi pisklakami?
Chłopiec popatrzył na Carlosa i poruszył wargami, ale z gardła nie wydobył mu się Ŝaden
dźwięk.
– Podcinamy im skrzydła, Ŝeby juŜ więcej nie próbowały podfruwać. Wyszarpnął nóŜ ze
ściany. – Rozciągnijcie go! – rozkazał.
Zanim chłopiec zdąŜył się poruszyć, dwaj stojący po jego bokach członkowie gangu
złapali go za ręce i rozkrzyŜowali na ścianie. Błyskawicznym ruchem Carlos uderzył od dołu i
wbił nóŜ prawie po rękojeść w pachę dziecka. Chłopiec szarpnął się i wrzasnął z bólu.
Chlusnęła krew i na białej koszuli zaczęła się rozszerzać purpurowa plama.
Carlos wyrwał nóŜ z ciała chłopca i przerzucił do lewej ręki.
– Widzisz? – powiedział, z rozmachem wbijając nóŜ w drugą pachę dziecka. – Lewą teŜ
potrafię.
Obaj trzymający puścili teraz chłopca, który upadł na podłogę. SkrzyŜował ręce na piersi i
trzymając się za rany pod pachami wył z bólu, wił się na podłodze. Niemal cała jego koszula
była zaplamiona jaskrawoczerwoną krwią.
– Zabierzecie go stąd – warknął Carlos.
Dwaj jego pomocnicy podeszli i gwałtownie postawili chłopca na nogi. Chłopiec odrzucił
głowę i krzyknął, gdy szarpnęli go za ręce. Carlos brutalnie zatkał mu usta dłonią i krzyk
ucichł. Okrągłe z przeraŜenia oczy spoglądały znad dłoni Carlosa.
– ZjeŜdŜaj do domu, mięczaku. Jak jeszcze raz wrzaśniesz albo jak piśniesz komuś o nas
choć słówko, utnę ci język. Jasne?
Mówiąc to podniósł nóŜ, z którego ostrza krew zaczęła ściekać na wykładaną masą
perłową rękojeść.
– Jasne? – powtórzył.
Dzieciak kiwnął głową.
Chłopcy wywlekli go z piwnicy na ulicę. Odprowadzały go okrzyki:
– ZjeŜdŜaj do domu, mięczaku! Carlos odwrócił się.
– Kto następny? – powiedział, patrząc prosto na mnie.
Wszyscy ucichli.
29
I nagle uświadomiłem sobie, Ŝe się nie boję, a nawet, Ŝe oglądanie cierpień chłopca i
ciosów noŜem zadanych przez Carlosa sprawia mi przyjemność. Widok krwi wzbudził we
mnie gwałtowne podniecenie. Zazdrościłem Carlosowi. Ale teraz była moja kolej.
Pamiętałem oświadczenie Carlosa, Ŝe mogę wybrać rodzaj inicjacji. Zdrowy rozsądek
podpowiedział mi, Ŝe Carlos jest rozwścieczony. Kiedy pozwolę mu rzucać w siebie noŜem,
będzie chciał specjalnie mnie zranić. Rozsądniej było wybrać drugi sposób.
– Mamy drugiego mięczaka? – spytał szyderczo Carlos.
Wyszedłem na środek piwnicy i rozejrzałem się. Jedna z dziewcząt, wysoka i smukła, w
obcisłych czarnych spodniach, zawołała:
– Co ci to, chłopaczku? Boisz się? Zostało nam tu trochę krwi, jak ty nie masz.
Po jej słowach piwnica zatrzęsła się od śmiechu, bo rzeczywiście podłoga koło ściany,
przy której stał tamten chłopiec, była pokryta lepką kałuŜą krwi.
– Nie ja. Ja się nie boję – powiedziałem. – Wypróbujcie mnie. Gdzie są te twoje chłopaki,
co mnie chcą prać?
Nadrabiałem miną, ale głęboko w środku zacząłem odczuwać lęk. Uświadomiłem sobie, Ŝe
oni wcale nie będą udawali. Ale wolę raczej umrzeć, niŜ być mięczakiem. Więc
powiedziałem:
– Jestem gotów. Carlos warknął pięć imion. – Johnny!
Krępy chłopak wystąpił z grupy i stanął przede mną. Był dwa razy bardziej rozrośnięty niŜ
ja. Czoło miał głęboko pobruŜdŜone i szyję tak krótką, Ŝe głowa wyrastała mu niemal wprost
z ramion. Johnny wyszedł na środek pomieszczenia głośno trzaskając kostkami palców.
Próbowałem sobie wyobrazić moje pięćdziesiąt kilka kilogramów przeciwko jego
dziewięćdziesięciu. Johnny stał i patrzył na mnie bez wyrazu, jak małpa. Czekał na rozkaz do
ataku.
– Mattie!
Wystąpił drugi chłopak. Ten był prawie mojej wagi, ale miał długie ręce. O wiele dłuŜsze
niŜ moje. Podszedł lekko stąpając na ugiętych nogach i zadając rękami błyskawiczne ciosy
wyimaginowanemu przeciwnikowi. Głowę trzymał nisko pochyloną, brodą prawie dotykając
piersi, patrzył spode łba. KrąŜył wokół mnie i rozgrzewał się szybką walką z cieniem, sapiąc i
parskając przez nos w czasie tych podskoków i błyskawicznych ciosów w powietrze. Jego
popisowi towarzyszyły gwizdy i westchnienia dziewczyn.
– Jose!
Trzeci chłopak dołączył do dwóch poprzednich. Lewy policzek przecinała mu głęboka
blizna sięgająca od oka do czubka brody. Zdjął koszulę i kolejno napinał wszystkie mięśnie.
Zbudowany był jak cięŜarowiec. Następnie zaczął krąŜyć wokół mnie, przyglądając mi się ze
wszystkich stron.
– Sowa!
Gang wydał pomruk. Bez wątpienia Sowa była faworytem. Później dowiedziałem się, Ŝe
nazwali go Sowa, bo widział nocą równie dobrze jak w dzień. W akcjach zajmował miejsce w
pierwszej linii, Ŝeby spostrzec nadciągających wrogów. Był niski i gruby. Miał wielkie oczy i
zakrzywiony nos, niewątpliwie wielokrotnie łamany. Brakowało mu części ucha. Stracił je,
gdy w czasie walki na dziedzińcu szkolnym został uderzony deską ze sterczącym długim
gwoździem, który zaczepił o ucho i oddarł więcej niŜ połowę. Nie widziałem jeszcze tak
paskudnej gęby.
– Paco!
Nie zdąŜyłem mu się przyjrzeć. Usłyszałem tylko jego głos z tyłu:
– Hej, Nicky! – i odwróciłem się, Ŝeby zobaczyć kto mnie woła, gdy uderzył mnie pięścią
w plecy tuŜ poniŜej pasa. Ból był okropny. Poczułem się jakby mi zmiaŜdŜył nerki. Cios
wygiął mnie do tyłu i złapałem się za uderzone miejsce. W tej samej chwili inny z chłopaków
30
uderzył mnie w brzuch tak, Ŝe straciłem oddech. Poczułem, Ŝe za chwilę zemdleję z bólu.
Ktoś uderzył mnie w twarz i usłyszałem jak pod tym ciosem chrupnęła mi kostka w nosie.
Nie miałem okazji oddać. Poczułem, Ŝe padam. Ktoś chwycił mnie za włosy. Moje ciało
upadło na podłogę, ale głowa była uniesiona za włosy. Ktoś ubłoconym butem kopnął mnie w
twarz i poczułem ziarenka piasku wbijające mi się w wargi i policzek. Czułem kopniaki na
całym ciele, a ten który trzymał mnie za włosy, walił pięścią w moją głowę.
Wtedy zgasło światło i straciłem przytomność.
W jakiś czas później poczułem, Ŝe ktoś mnie szarpie i klepie po twarzy. Usłyszałem głos:
– Hej, zbudź się.
Spróbowałem spojrzeć na mówiącego, ale ostro widziałem tylko sufit. Przesunąłem rękami
po twarzy i poczułem krew. Byłem nią zlany całkowicie. Popatrzyłem jeszcze raz w górę i
zobaczyłem twarz tego, którego nazywali Sową. Krew sprawiła, Ŝe wpadłem w szał. Z całej
siły uderzyłem go w twarz. Nagle wróciła mi cała energia. LeŜąc na plecach w tej lepkiej
kałuŜy krwi, zacząłem rzucać się i kręcić w koło, wrzeszcząc, przeklinając, waląc pięściami i
kopiąc kaŜdego, kogo zobaczyłem.
Ktoś złapał mnie za stopy i przygwoździł je do podłogi. Gdy moja furia minęła, ze
śmiechem pochylił się nad mną Izrael.
– Jesteś swój gość, Nick. Przydasz się nam, chłopie. Nie jesteś mięczakiem, to jasne.
Masz.
Wcisnął mi coś do ręki.
Był to rewolwer kaliber 32.
– Jesteś Mau Mau, Nicky. Mau Mau.
31
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 5
Walki na ulicach
Od samego początku staliśmy się z Izraelem nieomal nierozłączni. Po trzech dniach Izrael
przyszedł pod mój dom i powiedział, Ŝe będzie „łomotanie” z Biskupami.
„Wreszcie będę miał okazję uŜyć swojego rewolweru – pomyślałem – i bić się”. Gdy
Izrael przedstawiał plan akcji, czułem jak nad karkiem jeŜą mi się włosy.
Gang Mau Mau miał zebrać się w Washington Park, koło De Kalb. Mieliśmy tam być
przed dziewiątą wieczorem. Nasz doradca wojenny spotkał się juŜ z doradcą wojennym
Biskupów i ustalił miejsce i czas walki; punktualnie dziesiąta wieczór, na placu za szkołą
numer 67.
– Weź swój rewolwer – powiedział Izrael. – Wszystkie chłopaki biorą broń. Niektórzy
sami zrobili sobie pistolety, a Hector ma strzelbę z upiłowaną lufą. Damy szkołę tym
Biskupom. Jak będzie trzeba, to ich pozabijamy. A jak przegramy, to walcząc do końca.
Jesteśmy Mau Mau. Ci afrykańscy Mau Mau piją krew, człowieku, a my jesteśmy całkiem jak
oni.
Gdy przyszedłem do parku o wpół do dziewiątej, gang juŜ się zbierał. Broń pochowali na
drzewach i w wysokiej trawie, na wypadek, gdyby w pobliŜu przechodzili policjanci. Ale
Ŝaden policjant się nie pokazał. Izrael i Carlos wydawali rozkazy. Zanim wybiła dziesiąta,
zebrało się w parku ponad stu chłopaków. Niektórzy mieli pistolety. Większość miała noŜe.
Kilku przyszło z kijami bejsbolowymi, maczugami nabijanymi gwoździami albo z własnej
roboty pałkami. Inni mieli łańcuchy rowerowe, które, umiejętnie uŜyte, stanowiły
niebezpieczną broń. Carlos miał długi na dwie stopy bagnet, a Hector swoją strzelbę z obciętą
lufą. Część chłopaków miała iść dwie ulice dalej i przekraść się na tyły terenu szkolnego przy
Park Avenue, Ŝeby odciąć odwrót Biskupom. Mieli czekać aŜ rozpocznie się walka, a potem
uderzyć od tyłu. Reszta z nas miała nadejść od strony St. Edward Street i próbować zmusić
Biskupów do odwrotu w kierunku zaczajonej z tyłu grupy.
Ruszyliśmy cicho, wyciągając po drodze z ukrycia broń. Tico szedł koło mnie i uśmiechał
się.
– No jak, Nicky? Boisz się?
– Człowieku, nie! To jest to, na co czekałem – powiedziałem odchylając kurtkę, Ŝeby mógł
zobaczyć mój rewolwer.
– Ile masz w nim kuł? – spytał Tico.
– Jest pełny. Cała piątka.
Tico gwizdnął cicho i powiedział:
– No, no, całkiem nieźle. Powinieneś dostać któregoś z tych czarnych łobuzów, to jasne. A
ja? Ja przyzwyczajony jestem do swojego noŜa.
Rozbiliśmy się na małe grupki, Ŝeby przejść koło osiedlowego komisariatu na rogu ulic
Auburn i St. Edward. Uformowaliśmy się ponownie przed szkołą i Carlos dał sygnał do ataku.
OkrąŜyliśmy biegiem budynek szkoły i wpadliśmy na boisko. Biskupi juŜ na nas czekali.
32
– Hurrraaa! Bij! Zabij! – krzyczeliśmy, pokonując biegiem odległość dzielącą nas od
Biskupów.
Biegłem na przedzie wyciągając zza pasa rewolwer. Izrael skręcił w bok, wywijając swoim
kijem baseballowym. Dokoła mnie kotłowały się chłopaki, wrzeszcząc, przeklinając i waląc
na odlew. Na boisku musiało być ze dwustu chłopaków, ale było ciemno i trudno było
odróŜnić członków jednego gangu od drugiego. Zobaczyłem jak na biegnącego przez boisko
do koszykówki Hectora, wpadł ktoś z pokrywą od pojemnika na śmieci. Hector wywrócił się i
w tej samej chwili jego strzelba z głośnym hukiem wypaliła. Czarny chłopak koło niego upadł
na twarz i z rany na głowie polała mu się krew. Podbiegłem i kopnąłem go. WraŜenie było
takie, jakbym kopnął worek ziarna.
Nagle ktoś pchnął mnie od tyłu tak mocno, Ŝe upadłem na twardy asfalt boiska do
koszykówki. Wyciągnąłem ręce, by zamortyzować upadek, i poczułem, Ŝe zdzieram sobie
skórę z dłoni. Obejrzałem się, Ŝeby zobaczyć, kto mnie popchnął, i zdąŜyłem uchylić się w
chwili, gdy kij bejsbolowy uderzał tuŜ koło mojej głowy z taką siłą, Ŝe usłyszałem jak pęka.
Gdyby cios trafił w moją głowę, zostałbym zabity.
W tym momencie reszta naszego gangu zaatakowała z tyłu i Mau Mau wydali potęŜny
okrzyk:
– Bij! Zabij!
Podniosłem się na nogi i zobaczyłem, Ŝe Biskupi zaczęli w popłochu biec w kierunku
przejść na St. Edward. Izrael z tyłu za mną krzyczał:
– Strzelaj do tego, Nicky, strzelaj!
Pokazywał na małego chłopaka, który próbował uciekać, ale był ranny i trochę biegł, a
trochę szedł, kulejąc, za uciekającymi Biskupami. Wycelowałem w chwiejącą się postać i
pociągnąłem za spust. Pistolet wypalił, ale chłopak uciekał dalej. Chwyciłem pistolet oboma
rękami i znowu pociągnąłem za spust.
– Dostał! Człowieku, dostał!
Chłopiec, trafiony w biodro, wywrócił się. Czołgał się jeszcze, gdy Izrael złapał mnie za
rękę i krzyknął:
– Zwiewajmy, stary! Gliny idą!
Słychać było policyjne gwizdki i krzyki przed szkołą, gdzie gliniarze zaczęli otaczać
uciekających Biskupów. Pobiegliśmy w przeciwnym kierunku, rozpraszając się na tyłach
terenu szkolnego. Gdy przełaziłem przez ogrodzenie, spojrzałem za siebie. W mroku widać
było trzech chłopaków leŜących nieruchomo na ziemi. Kilku innych siedziało i trzymało się
za zranione miejsca. Cała bitwa nie zajęła więcej niŜ dziesięć minut.
Minęliśmy sześć czy siedem przecznic, dopóki brak tchu nie zmusił nas do zatrzymania
się. Dołączył do nas Carlos i dwóch innych chłopaków i wskoczyliśmy do rowu za
warsztatem samochodowym.
Izrael nie mógł złapać tchu, ale śmiał się tak bardzo, Ŝe się zakrztusił.
– Widzieliście tego wariata, Nicky’ego? – wydusił z siebie pomiędzy jednym atakiem
śmiechu a drugim.
– Ludzie, on chyba myślał, Ŝe to jest kowbojski film, strzelał w powietrze.
Inni, ledwo łapiąc oddech, teŜ się śmiali. Dołączyłem do nich. LeŜeliśmy w tym rowie na
plecach i śmialiśmy się do rozpuku. Izrael, dysząc, wycelował palcem wskazującym w niebo i
wykrztusił:
– Bach! Bach! Bach! – i znowu zaniósł się śmiechem.
Reszta z nas trzymała się za brzuchy, tarzaliśmy się w rowie to chichocząc, to śmiejąc się
na całe gardło.
Czułem się doskonale. Widziałem jak polała się krew. Strzeliłem do kogoś, moŜe go nawet
zabiłem. I zwialiśmy. Nigdy dotąd nie miałem takiego poczucia więzi jak tu, w tym rowie, z
33
tymi chłopakami. Było prawie tak, jak byśmy byli rodziną. Po raz pierwszy w Ŝyciu czułem,
Ŝe komuś na mnie zaleŜy.
Izrael wyciągnął rękę i połoŜył ją na moim ramieniu:
– Jesteś w porządku, Nicky... Długo szukałem kogoś takiego jak ty. Jesteśmy do siebie
podobni: obaj kopnięci.
Znowu wybuchnęliśmy śmiechem, ale czułem, Ŝe o wiele lepiej być kopniętym, na którym
komuś zaleŜy, niŜ normalnym, ale zawsze samotnym.
– Słuchajcie, moŜe byśmy się czegoś napili? – powiedział Carlos, ciągle jeszcze
podekscytowany wypadkami tego wieczoru. – Kto ma forsę?
Wszyscy byliśmy spłukani.
– Zorganizuję trochę forsy – odezwałem się.
– Jak? Obrobisz kogoś? – spytał Izrael.
– Zgadłeś, stary. Pójdziesz ze mną?
Izrael stuknął mnie pięścią w ramię:
– Jesteś dobry, Nicky. Człowieku, ty zupełnie nie masz serca, nic nie czujesz. Chcesz się
tylko bić. Chodźmy, stary. Idziemy z tobą.
Spojrzałem na Carlosa, myśląc, Ŝe on poprowadzi. Ale Carlos stał i czekał, gotów pójść za
mną. To była dla mnie pierwsza wskazówka, Ŝe chłopaki pójdą zawsze za tym, który jest
najokrutniejszy, najbardziej Ŝądny krwi, najodwaŜniejszy.
Wstaliśmy z rowu i pobiegliśmy przez ulicę, w mrok jednego z zaułków. Widać stąd było
światło w jadłodajni na rogu czynnej całą noc. Wszedłem tam pierwszy.
W jadłodajni były trzy osoby. Dwie za kontuarem, a trzecia – starszy męŜczyzna, zszedł
właśnie ze stołka przy barze i płacił za swój posiłek. Podszedłem do niego i pchnąłem go na
kontuar. Odwrócił się zaskoczony i przestraszony. Gdy otwarłem nóŜ i lekko przycisnąłem go
do jego brzucha, wargi zaczęły mu drŜeć.
– No, dalej, stary! Dawaj to! – powiedziałem wskazując głową banknoty, które trzymał w
ręce.
MęŜczyzna za kontuarem ruszył w kierunku automatu telefonicznego wiszącego na
ścianie. Izrael otworzył nóŜ, złapał go za fartuch pod szyją, przyciągnął zdecydowanie do
siebie nad ladą i powiedział:
– Ej ty, chcesz, Ŝebym cię zabił?
Usłyszałem jak kobieta gwałtownie nabrała powietrza i chwyciła się za usta, by stłumić
krzyk. Izrael pchnął barmana na tacę z ciastkami i zdjął słuchawkę.
– Chcesz zadzwonić po gliniarzy, grubasie? – powiedział szyderczo się uśmiechając. – No
to łap.
Zerwał przewód słuchawki i rzucił nią w barmana.
– Dzwoń se po nich. Barman złapał słuchawkę i stał oszołomiony.
– Pośpiesz się stary. Nie mogę czekać całą noc – warknąłem do stojącego przede mną
męŜczyzny. Uniósł drŜącą rękę, a ja wyszarpnąłem mu banknoty.
– To wszystko? – spytałem.
Próbował odpowiedzieć, ale nie udało mu się wydobyć głosu. Zobaczyliśmy białka
wywróconych oczu, z kącika ust pociekła mu ślina, zaczął śmiesznie postękiwać.
– ZjeŜdŜajmy – powiedział jeden z chłopaków.
Carlos uderzył w klawisz kasy, zgarnął wszystkie banknoty i cofnęliśmy się do wyjścia.
Stary upadł na kolana, chwycił się za pierś i jakoś tak śmiesznie cmokał.
– Hej, czekajcie! – zawołał Izrael i złapał pełną garść drobnych z kasy. Monety potoczyły
się po podłodze. Izrael zachichotał i powiedział:
– Nigdy nie wychodźcie z restauracji nie zostawiając napiwku.
Roześmialiśmy się wszyscy. Kobieta i męŜczyzna stali przeraŜeni u drugiego końca
kontuaru, a stary klęczał na podłodze, zgięty w pasie.
34
Chwyciłem cięŜką cukiernicę i z całej siły rzuciłem nią w wielkie okno od ulicy.
– Człowieku! Zwariowałeś? – zawołał Carlos, gdy rzuciliśmy się do ucieczki. – Ściągniesz
nam na kark wszystkich gliniarzy z całego Brooklynu. Zwiewamy stąd!
Stary upadł twarzą na podłogę, a my popędziliśmy przez ciemne ulice do domu, śmiejąc
się i pokrzykując.
Dwa miesiące później Carlosa złapała policja i dostał sześć miesięcy. Tej samej nocy cały
gang zebrał się w auli szkoły numer 67. Nikomu nie wolno było przebywać na terenie szkoły
po lekcjach, ale uzgodniliśmy to z Firpo, wiceprezesem Kapelanów, którego stary był dozorcą
w tej szkole i pozwalał nam przeprowadzać nocami zebrania w auli, bo bał się o swojego
syna. Tej nocy wybraliśmy Izraela na prezesa, a ja jednogłośnie zostałem wybrany
wiceprezesem.
Po zebraniu zrobiliśmy imprezę w suterenie szkoły. Była kupa dziewczyn z gangu i jeden z
chłopaków przedstawił mnie; swojej siostrze, Lydii, która mieszkała naprzeciwko szkoły.
Bawiliśmy się długo. Paliliśmy „trawkę”, piliśmy tanie wino, niektóre pary szły na ciemną
klatkę schodową popieścić się, inne tańczyły przy gramofonie.
Pociągnąłem Lydię za rękę.
– Chodźmy stąd.
Gdy wychodziliśmy ze szkoły, Lydia przytuliła się do mnie.
– Jestem twoja na zawsze, Nicky. Kiedy tylko będziesz mnie chciał, będę twoja.
Poszliśmy do Washington Park, ale nie było tam Ŝadnego ustronnego miejsca. W końcu
podsadziłem Lydię na ogrodzenie. Spadła śmiejąc się po drugiej stronie. Poszedłem w jej
ślady i oto leŜeliśmy objęci wśród wysokiej trawy. Pieściłem Lydię, a ona chichotała. Nagle
odniosłem wraŜenie, Ŝe ktoś nas obserwuje. Podniosłem wzrok na stojący po drugiej stronie
ulicy budynek i zobaczyłem twarze kilkunastu dziewczyn przyglądających się nam z okien
domu pielęgniarek.
Poczułem się tak, jakbyśmy się kochali na scenie w operze. Zacząłem się podnosić i Lydia
spytała:
– Co się stało?
– Popatrz w górę. Całe to przeklęte miasto na nas patrzy– szepnąłem.
– No to co? – zachichotała Lydia i pociągnęła mnie w dół. Później wiele razy
przychodziliśmy do parku, zupełnie nie zwracając uwagi na zaciekawione twarze w oknach
ani na inne pary, mogące leŜeć w trawie niedaleko nas.
Następne cztery miesiące zeszły mi na walkach, rabunkach i innych zajęciach w gangu.
Cztery razy zabierała mnie policja, ale nigdy nie potrafili mi niczego udowodnić i
wypuszczali z ostrzeŜeniem.
Członkowie gangu lubili mnie i szanowali. Nie bałem się niczego i równie chętnie biłem
się w biały dzień, jak i pod osłoną nocy.
Pewnego dnia jeden z Mau Mau powiedział mi, Ŝe Lydia wydała mnie jednemu z
Apaczów. Ogarnęła mnie wściekłość i oznajmiłem, Ŝe ją zabiję. Poszedłem do swojego
mieszkania po rewolwer. Jeden z chłopaków powiedział o tym bratu Lydii, który pobiegł ją
ostrzec. Kiedy przyszedłem do jej mieszkania, zastałem tam Luisa, jej starszego brata. Luis
powiedział mi, Ŝe poprzedniego wieczora ten Apacz dopadł Lydię na ulicy i bił ją, chcąc się
dowiedzieć, gdzie mieszkam, Ŝeby przyjść do mnie i mnie zabić.
Wyszedłem z mieszkania Lydii i poszedłem do Izraela. Razem poszliśmy szukać tego
Apacza, o którym mówił Luis. Znaleźliśmy go na rogu Lafayette i Fort Greene, przed Harry’s
Meat House. Szóstka Mau Mau otoczyła nas ciasnym kręgiem. Zwaliłem tego chłopaka na
ziemię i walnąłem go Ŝelazną rurką. On zaczął błagać, Ŝebym go nie zabijał. Chłopaki z
mojego gangu zaczęły się śmiać, a ja zacząłem go raz po razie okładać rurką, aŜ był cały
35
zakrwawiony. Przechodnie zaczęli uciekać. W końcu nie mógł juŜ ruszać rękami, Ŝeby się
zasłaniać od uderzeń. Wtedy zacząłem walić go z całej siły po ramionach i nie przestałem,
dopóki nie stracił przytomności leŜąc w kałuŜy krwi.
– Ty parszywy draniu! To cię nauczy bić moją dziewczynę – powiedziałem i zwialiśmy.
Spieszyłem do Lydii, Ŝeby jej powiedzieć co zrobiłem w obranie jej honoru, chociaŜ
jeszcze godzinę temu byłem gotów ją zabić.
W miarę upływu lata walki na ulicach nasiliły się. Upał w mieszkaniach był nie do
wytrzymania i zostawaliśmy na ulicach większą część nocy. Rzadko która noc mijała bez
jakiejś akcji gangu.
śaden z nas nie miał samochodu. Jeśli chcieliśmy się gdzieś ruszyć, jechaliśmy metrem
albo kradliśmy samochód. Nie umiałem prowadzić, ale pewnej nocy przyszedł do mnie
Mannie Durango i powiedział:
– Chodź, rąbniemy auto i przejedziemy się.
– Masz coś upatrzonego? – spytałem.
– Tak, stary. Zaraz za tym blokiem. Jest bombowy, a jakiś idiota zostawił w środku
kluczyki.
Poszedłem z nim i rzeczywiście stał tam przed domem ten wóz. Mannie miał rację. Wóz
był bombowy: Chevrolet ze składanym dachem. Wskoczyliśmy do środka i Mannie usiadł za
kierownicą. Rozsiadłem się w fotelu i paliłem papierosa, strząsając popiół na zewnątrz, jak
jaki bogacz. Mannie kręcił kierownicą tam i z powrotem i naśladował pisk opon i ryk silnika:
– Rrrrrrruummmmmm! Rrruuuuuummmmni!
Zacząłem się śmiać.
– Hej, Mannie, czy ty na pewno potrafisz poprowadzić ten wóz?
– Jasne, stary. Tylko się przypatrz.
Przekręcił kluczyk tkwiący w stacyjce i silnik zawarczał. Włączył wsteczny bieg i
nadepnął na pedał gazu. Samochód wyrŜnął w stojący za nim wóz dostawczy. Usłyszeliśmy,
jak sypie się szkło.
– Człowieku! – zawołałem ze śmiechem. – Jesteś naprawdę dobrym kierowcą. Świetnie
sobie z tym radzisz. Zobaczymy jak ci pójdzie do przodu.
Mannie szarpnął dźwignię biegów do przodu, a ja zaparłem się w fotelu, bo wóz skoczył
prosto na stojący przed nami inny samochód. Znowu usłyszeliśmy huk i sypiące się szkło.
Śmialiśmy się tak bardzo, Ŝe nie zauwaŜyliśmy męŜczyzny, który z krzykiem wybiegł z
bramy stojącego obok domu.
– Wynoście się do diabła z mojego auta, parszywe portorykańskie gnojki! – wrzasnął,
próbując wyciągnąć mnie z samochodu.
Mannie wrzucił wsteczny bieg i auto pociągnęło męŜczyznę do tyłu. Porwałem leŜącą na
przednim siedzeniu butelkę od coca-coli i tak wyrŜnąłem go w rękę, którą rozpaczliwie
chwytał za krawędź drzwiczek, Ŝe zawył z bólu. Mannie wrzucił jedynkę i pomknęliśmy
ulicą. Ciągle siedziałem rozparty w fotelu i śmiałem się. Wyrzuciłem butelkę na chodnik.
Słychać było jak rozbiła się za nami z brzękiem.
Mannie nie umiał prowadzić. Z piskiem opon skręcił za róg i wjechał pod prąd w Park
Avenue. Ledwo uniknęliśmy zderzenia z dwoma samochodami, a trzeci z rykiem klaksonu
wjechał na chodnik, uciekając przed czołowym zderzeniem. Obaj śmialiśmy się i wrzeszczeli
na całe gardło. Mannie przejechał przez stację obsługi i skręcił w boczną ulicę.
– Chodź, spalimy tego grata – powiedział.
– Nie, człowieku, to jest piękny samochód. Zostawmy go sobie. Chodź, pokaŜemy go
dziewczynom.
36
Ale Mannie nie umiał zawrócić i w końcu wjechał z rozpędem w tył stojącej tam
cięŜarówki. Wyskoczyliśmy z auta na chodnik i uciekliśmy, zostawiając pokiereszowany
samochód wbity pod skrzynię cięŜarówki.
Lubiłem Manniego, bo był taki jak ja. Nawet się wtedy nie domyślałem jak okropny los go
czeka.
KaŜdy dzień wypełniała nam gorączkowa działalność przestępcza. Noce były jeszcze
gorsze. Pewnej nocy Tony i czterech innych chłopaków złapali wracającą do domu kobietę i
zaciągnęli ją do parku, gdzie cała piątka przeleciała ją po dwa razy. Tony chciał ją udusić
swoim pasem. Kobieta rozpoznała go potem i posadzili go do więzienia na dwanaście lat.
Dwa tygodnie później we dwunastu złapaliśmy chłopaka, Włocha, który szedł przez rejon
Mau Mau. Otoczyliśmy go i zwalili na ziemię. Stanąłem nad nim i zacząłem go straszyć
noŜem: zamierzyłem się w jego grdykę i stukałem czubkiem ostrza w guziki jego koszuli.
Chłopak zaczął mi wymyślać i wytrącił mi nóŜ z ręki. Zanim zdąŜyłem się ruszyć, Tico
porwał nóŜ i ciachnął go przez twarz. Chłopak zawył, a Tico zdarł z niego koszulę i wyciął
mu na plecach wielkie „M”.
– To cię nauczy nie włazić na teren Mau Mau – powiedział.
Uciekliśmy, zostawiając zalanego krwią chłopaka na chodniku.
Codziennie gazety przynosiły opisy morderstw na podwórkach, w metrze, w bocznych
ulicach, na klatkach schodowych czynszowych domów, w przejazdach między blokami. Noc
w noc gangi staczały ze sobą walki.
Władze szkolne Technikum Brooklyńskiego załoŜyły grube Ŝelazne kraty na wszystkie
drzwi i okna budynku szkolnego. Okratowane zostały nawet okna na piątym piętrze. Wielu
właścicieli sklepów kupowało psy policyjne i zostawiało je w sklepach na noc.
Gangi były coraz lepiej zorganizowane, tworzyły się teŜ nowe. W naszej okolicy powstały
trzy nowe gangi: Skorpiony, Wicekrólowie i Quentos.
Wkrótce odkryliśmy, Ŝe prawo miasta Nowy Jork zabrania policjantom rewidowania
dziewcząt. Od tego czasu dziewczęta zaczęły nosić nasze noŜe i rewolwery, które braliśmy od
nich w razie potrzeby. Jeśli gliniarz chciał nas zrewidować, dziewczyny stawały niedaleko i
krzyczały:
– Zostaw go w spokoju, glino! On nic nie ma. On jest czysty. Spróbuj mnie obmacać tymi
swoimi brudnymi łapami, to cię wsadzę do twojego własnego pudła. Hej, gliniarzu, chcesz
mnie dotknąć swoimi łapskami? No chodź!
Nauczyliśmy się robić prymitywne pistolety kalibru 22 z anten samochodowych i
elementów zamków do drzwi. Czasem te pistolety wybuchały w rękach chłopaków albo
strzelały w przeciwną stronę i oślepiały. Ale produkowaliśmy je w duŜych ilościach i
sprzedawaliśmy członkom innych gangów, wiedząc, Ŝe skierują je przeciwko nam, gdy tylko
nadarzy się okazja.
Tego lata Czwartego Lipca3 wszystkie gangi zebrały się na Coney Island4. Gazety
oszacowały, Ŝe ponad osiem tysięcy członków gangów młodzieŜowych wcisnęło się na teren
Coney Island. Nikt z nich nie zapłacił. Po prostu przeszli przez bramę i nikt nie śmiał się
odezwać. To samo było z jeŜdŜeniem metrem.
Pierwszego sierpnia Izraela zabrała policja. Kiedy go wypuścili, powiedział, Ŝe dookoła
niego robi się gorąco i chce sobie na jakiś czas dać spokój, dopóki wszystko się nie uspokoi.
3 Czwartego Lipca – rocznica uchwalenia Deklaracji Niepodległości, święto narodowe Stanów
Zjednoczonych.
4 Coney Island – połoŜone na południu Brooklynu tereny plaŜowo-rozrywkowe z płatnym
wstępem.
37
Zgodziliśmy się i gang wybrał mnie na prezesa, a Izraelowi pozwolił być wiceprezesem,
dopóki wszystko nie przycichnie. Było to w sześć miesięcy po moim wstąpieniu do gangu.
Wkrótce zorientowałem się, Ŝe wszyscy boją się Mau Mau i Ŝe ja osiągnąłem rozgłos jako
krwioŜerczy zabijaka. Pławiłem się w chwale.
Pewnego wieczora poszliśmy na wielką zabawę organizowaną przez ośrodek przy kościele
św. św. Edwarda i Michała. Kościół próbował coś robić, Ŝeby młodzieŜ nie wałęsała się po
ulicach, i otworzył świetlicę niedaleko komisariatu policji, gdzie co weekend organizowano
zabawy. W kaŜdy piątek wieczorem grał tam duŜy zespół i wszyscy członkowie gangów
przychodzili do ośrodka potańczyć. Gromadzili się dookoła budynku, pili piwo i tanie wino.
Tydzień wcześniej upiliśmy się i kiedy księŜa chcieli nas uspokoić, pobiliśmy ich i opluli.
Przyszła policja i nas rozpędziła. Rzadko kiedy piątkowa zabawa w świetlicy nie kończyła się
awanturą.
Tego wieczora poszedłem tam z Mannie i Paco. DuŜo piliśmy i paliliśmy marihuanę.
PrzyuwaŜyłem niezłą blondynkę i zatańczyłem z nią kilka razy. Powiedziała mi, Ŝe jej brat
ma kłopoty z Widmowymi Władcami. Chcą go zabić.
Gdzie jest twój brat? – spytałem. – Jak ja tego zabronię, nikt go nie tknie. Chcę z nim
pogadać.
Zaprowadziła mnie na koniec sali i przedstawiła swojego brata – powiedział mi, Ŝe
Widmowi Władcy z Bedford Avenue chcą go zabić za umawianie się z dziewczyną z ich
gangu. Chłopak był pijany i przeraŜony.
– Wiesz co – powiedziałem – masz niezłą siostrę. Myślę, Ŝe ją gdzieś zabiorę. Spodobała
mi się i dlatego zaopiekuje się teŜ tobą.
Umówiłem się juŜ z dziewczyną do kina. Oświadczyłem, Ŝe musi robić wszystko, co
zechcę, bo jestem prezesem Mau Mau. Przestraszyła się i powiedziała, Ŝe pójdzie ze mną, ale
nie chce, Ŝeby inne chłopaki teŜ się z nią zabawiały. Pocałowaliśmy się i powiedziałem jej, Ŝe
jak długo będzie ze mną, będzie pod moją opieką.
W tym momencie do sali weszło trzech Widmowych Władców. Ubrani byli w jaskrawe
marynarki i kraciaste spodnie, mieli długie łańcuszki na klucze. Jeden z nich, kręcąc w
palcach łańcuszkiem, podszedł i mrugnął do blondynki. Dziewczyna cofnęła się, a ja objąłem
ją ramieniem.
– Hej, mała – powiedział szyderczo chłopak. – MoŜe pójdziesz ze mną? Mój brat ma tu
przed domem samochód i moŜemy mieć dla siebie całe tylne siedzenie.
– Szukasz guza – warknąłem.
– Ty, waŜniaku – roześmiał się Widmowy Władca. – Mamy zamiar zatłuc twojego
zalanego przyjaciela. MoŜemy przy okazji zabić i ciebie, gnojku!
Mannie pogardliwie parsknął. Chłopak gwałtownie odwrócił się:
– Kto to zrobił?
Mannie zaczął się śmiać, ale ja, przeczuwając kłopoty, powiedziałem:
– Nikt.
Zacząłem się cofać, ale chłopak rzucił się na Manniego i zwalił go na ziemię. Prócz
Izraela, Mannie był moim najlepszym przyjacielem i nikomu nie uszłoby coś takiego na
sucho. Skoczyłem i z całej siły uderzyłem chłopaka w plecy, w okolicę nerek.
Ten zawył z bólu i złapał się za uderzone miejsce. Mannie pozbierał się i wyciągnął nóŜ. Ja
sięgnąłem po swój, bo chłopaki w sali utworzyły półkole i ruszyły na nas. Było ich za duŜo,
Ŝeby się z nimi bić, więc zaczęliśmy się cofać ku drzwiom. Gdy wyszliśmy na schody, jakiś
wielki chłopak skoczył na mnie z noŜem. Nie trafił, ale nóŜ rozciął mi marynarkę. Gdy
chłopak przelatywał obok mnie, walnąłem go w tył głowy i kopnięciem strąciłem z
betonowych schodów. Skoczyło na mnie dwóch następnych. Mannie szarpnął mnie za
marynarkę i odskoczyliśmy.
38
– Chodźmy! – krzyknąłem. – Skoczę po Mau Mau i spalimy tę budę.
Tamci spojrzeli po sobie. Nie wiedzieli, Ŝe jestem Mau Mau, bo tego wieczora byłem w
garniturze i krawacie. Zaczęli się wycofywać do sali, a ja i Manie odwróciliśmy się i
poszliśmy.
Następnego dnia wpadłem po Manniego i Paco. Mieliśmy iść poszukać Santo,
Widmowego Władcy, który odgraŜał się bratu tej blondynki. Obaj z Manniem popiliśmy
zdrowo i mieliśmy nieźle w czubie. Poszliśmy do cukierni na Trzeciej Ulicy i zobaczyliśmy
tam kilku Widmowych Władców.
– Który z was jest Santo? – spytałem. Jeden z nich spojrzał w kierunku wysokiego
kędzierzawego chłopaka.
– Słuchaj, kochasiu, jak masz na mię? Santo Claus?5 – spytałem.
Mannie się roześmiał, a ten chłopak odwrócił się do mnie i nazwał mnie sukinsynem.
– Ty, mały, chyba coś ci się pomyliło. Wiesz, kto to są Mau Mau?
– Tak, słyszałem o nich. Ale oni nie są tacy głupi, Ŝeby się tutaj włóczyć.
– Dzisiaj się włóczą, kochasiu. My jesteśmy właśnie Mau Mau. A ja mam na imię Nicky.
Jestem ich prezesem. Na zawsze zapamiętasz to imię, kochasiu.
Właściciel cukierni sięgnął po słuchawkę telefonu.
WłoŜyłem rękę do kieszeni i wyprostowawszy w niej palec tak, Ŝeby sterczał pod
materiałem, udawałem Ŝe mam tam schowany pistolet.
– Ty! – krzyknąłem. – PołóŜ to!
Wszyscy cofnęli się z przestrachem. Podszedłem do Santo i dwukrotnie uderzyłem go w
twarz. Drugą rękę ciągle trzymałem w kieszeni.
– MoŜe teraz mnie zapamiętasz, kochasiu. Santo cofnął się i uderzyłem go w Ŝołądek.
– Chodźmy stąd – powiedziałem do Paco. – Te dzieci się przestraszyły.
Odwróciliśmy się i ruszyliśmy ku wyjściu. Splunąłem przez ramię i powiedziałem:
– Na drugi raz powiedz mamusi, Ŝeby ci załoŜyła pieluszkę zanim cię puści z domu. Jesteś
jeszcze dzidziuś.
Roześmialiśmy się i wyszliśmy.
Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, Mannie wsadził rękę do kieszeni kurtki i wycelował
palcem przez materiał.
– Bach! Bach! JuŜ jesteś trup! – zawołał.
Roześmialiśmy się i powoli poszliśmy ulicą.
Tego samego wieczora przyszedł Izrael i powiedział, Ŝe Widmowi Władcy przygotowują
się do wielkiej wojny z powodu bójki w cukierni.
Skoczyliśmy z Izraelem po Manniego i udaliśmy się w rejon Widmowych Władców, Ŝeby
ich zaskoczyć. Kiedy podeszliśmy w pobliŜe mostu Brooklyńskiego, rozdzieliliśmy się. Izrael
i Mannie ruszyli za blok, a ja poszedłem prosto. Po chwili usłyszałem wołanie Izraela i
pobiegłem za dom. Okazało się, Ŝe Izrael i Mannie zaskoczyli samotnego Widmowego
Władcę. LeŜał teraz na chodniku i błagał o litość.
– Ściągnijcie mu portki – zarządziłem. Chłopcy rozpięli mu pasek, ściągnęli spodnie i
wrzucili je do ścieku. Potem zdarli z niego kalesony.
– Wstawaj, dziwolągu, i biegiem marsz!
Patrzyliśmy jak przeraŜony ucieka, śmialiśmy się i wyzywaliśmy go.
– Chodźcie – powiedział Izrael – nie ma tu juŜ Ŝadnego z tych łachmytów. Wracamy do
domu.
Zawróciliśmy, gdy nagle otoczyło nas kilkunastu Widmowych Władców. Wpadliśmy w
zasadzkę. Rozpoznałem wśród nich równieŜ kilku członków gangu Ŝydowskiego. Jeden
5 śartobliwa gra słów: porównanie Santo (imienia) z początkiem anglosaskiej nazwy Świętego
Mikołaja: Santa Claus.
39
chłopak skoczył na mnie z noŜem, ale walnąłem go rurką. Rzucił się na mnie drugi, więc
odwinąłem się i uderzyłem go rurką w bok głowy.
Nagle poczułem, jakby mi coś eksplodowało z tyłu czaszki i znalazłem się na chodniku.
Czułem się tak, jakby lada moment miała mi odlecieć głowa. Gdy próbowałem popatrzeć w
górę, ktoś kopnął mnie w twarz nabijanym gwoździami butem. Ktoś inny kopnął mnie w
krzyŜe. Próbowałem się podnieść, ale dostałem rurką powyŜej oka. Wiedziałem, Ŝe mnie
zabiją jeśli nie ucieknę, ale nie byłem w stanie się podnieść. Opadłem znów twarzą na
chodnik i poczułem, Ŝe ten chłopak w podkutych butach skoczył na moje nogi, a potem na
pośladki. Gwoździe w jego butach były wyostrzone jak brzytwy. Czułem, jak ostra stal
przecina mi spodnie i rozdziera ciało na biodrach i pośladkach. Zemdlałem z bólu.
Gdy wróciła mi świadomość, Izrael i Mannie wlekli mnie przejściem między domami.
Musiałem być powaŜnie pokaleczony, bo nie mogłem ruszać nogami.
– Szybko, szybko – powtarzali Mannie i Izrael. – Te dranie zaraz tu wrócą. Musimy
zwiewać.
Znów zemdlałem z bólu, a gdy się ocknąłem, leŜałem na podłodze w swoim mieszkaniu.
Chłopcy wlekli mnie przez całą drogę i na górę do mojego pokoju. Pomogli mi się wczołgać
na łóŜko, gdzie znów zemdlałem. Gdy odzyskałem przytomność, słońce mocno juŜ
przygrzewało przez okno. Wygramoliłem się z łóŜka. Byłem tak zesztywniały, Ŝe ledwo
mogłem się ruszać. Dolną połowę ciała miałem pokrytą zakrzepłą krwią. Próbowałem zdjąć
spodnie, ale przywarły do ran i wydawało mi się, Ŝe zdzieram własną skórę. Powlokłem się
piętro niŜej, do wspólnej łazienki, i w ubraniu wszedłem pod prysznic. Stałem pod nim tak
długo, aŜ zaschnięta krew rozmiękła i udało mi się oderwać przyklejoną odzieŜ. Biodra i
plecy miałem całe pokryte ranami, pełne siniaków. Powlokłem się nago na górę. Przypomniał
mi się chłopak uciekający ulicą bez spodni.
„O rany! – pomyślałem. – Gdyby on mnie teraz zobaczył”.
Dowlokłem się do swojego pokoju i resztę dnia spędziłem opatrując rany. Pozycja prezesa
Mau Mau była niezła, ale od czasu do czasu równała się niemal samobójstwu. Tym razem
prawie tak się stało.
40
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 6
Podpalacze piekła
Tej jesieni mój mieszkający w Bronksie brat Louis, zjawił się u mnie w domu i zaczął
mnie namawiać, Ŝebym się przeprowadził do niego. Przeczytał w nowojorskich gazetach o
moich kłopotach z policją.
– Nicky, igrasz ze śmiercią, a to jest niebezpieczna zabawa. Zabiją cię – powiedział.
Potem oznajmił, Ŝe omówił tę sprawę z Ŝoną i postanowili, Ŝe się do nich przeprowadzę.
Roześmiałem się.
– Jak Ŝeście na to wpadli? – spytałem. – Nikt mnie nie chce. Skąd właśnie wam przyszło
do głowy, Ŝe mnie chcecie?
– To wcale nie jest tak, Nicky. Wszyscy cię chcą. Frank, Gene, wszyscy cię chcemy. Ale
musisz okazać chęć ustatkowania się.
– Słuchaj – powiedziałem. – Nikt mnie nie chce. Nie oszukasz mnie. Ani ty, ani Frank, ani
Gene, ani ojciec czy matka...
– No, to juŜ grubo przesadziłeś – przerwał mi Louis. – Rodzice cię kochają.
– Tak? No to jak wpadli na to, Ŝeby wysłać mnie z domu? Co na to powiesz, mądralo?
– Wysłali cię, bo nie mogli sobie z tobą poradzić. Jesteś jak dzikus... jakbyś stale przed
czymś uciekał.
– Tak? A moŜe właśnie uciekam przed taką rodziną? Słuchaj, wiesz ile razy ojciec w ogóle
ze mną spokojnie porozmawiał? Tylko jeden jedyny raz. I opowiedział mi historyjkę o jakimś
głupim ptaszku, jeden raz! Tylko tyle. Człowieku, nie opowiadaj mi tu, Ŝe on mnie kocha. On
nie ma czasu dla nikogo prócz siebie.
Louis wstał i zaczął chodzić po pokoju.
– Nicky, dlaczego nie chcesz słuchać głosu rozsądku?
– A po co mam się do ciebie przeprowadzać? Będziesz mnie zmuszał do chodzenia do
szkoły, tak jak Frank. Tutaj mam to z głowy. Mam dwustu chłopaków, którzy robią to, co im
kaŜę, i siedemdziesiąt pięć dziewczyn, które idą ze mną, ile razy je o to poproszę. Oni dają mi
pieniądze na wszystko, czego potrzebuję. Pomagają mi płacić za mieszkanie. Nawet policja
się mnie boi. Po co mam iść z tobą? Gang jest moją rodziną. Nie potrzebuję niczego innego.
Louis do późna w nocy siedział na łóŜku w moim pokoju i próbował mnie przekonać, Ŝe
kiedyś to wszystko się zmieni. Mówił, Ŝe jeśli nie zginę albo nie trafię do więzienia, będę w
końcu musiał iść do jakiejś pracy i będzie mi potrzebne jakieś wykształcenie. Oświadczyłem,
Ŝe nie ma o czym mówić. Jest mi dobrze tak jak jest i nie mam zamiaru się wycofywać.
Następnego popołudnia strach, który dotąd głęboko ukrywałem, opanował mnie
całkowicie. LeŜałem samotnie na łóŜku i piłem wino, dopóki nie upiłem się tak, Ŝe nie
mogłem wstać. Zasnąłem w ubraniu, ale nie byłem przygotowany na to, co mnie miało
spotkać. Koszmary! Okropne, mroŜące krew w Ŝyłach koszmary! Śnił mi się ojciec. Był
przykuty łańcuchami w jaskini. Miał zęby jak wilk i ciało obrośnięte skołtunioną sierścią.
Wył Ŝałośnie; chciałem podejść bliŜej, ale bałem się, Ŝe mnie ugryzie.
41
Potem śniły mi się ptaki. Widziałem Louisa siedzącego okrakiem na ptaku unoszącym go
w niebo, a jego twarz to zbliŜała się do mnie, to oddalała. Nagle opadły mnie miliony
oszalałych ptaków, które szarpały moje ciało i dziobały moje oczy. Ilekroć udało mi się od
nich opędzić, widziałem Louisa jako punkcik na niebie, odlatującego ku jakiejś nieznanej
wolności.
Obudziłem się z krzykiem:
– Nie boję się! Nie boję się!
Ale kiedy znów zasnąłem, znowu zobaczyłem ojca przykutego w ciemności i znowu
atakowało mnie stado ptaków.
Koszmary zaczęły się powtarzać co noc. Przez ponad dwa lata bałem się iść spać. Ilekroć
ogarniał mnie sen, pojawiały się te okropne widziadła. Wspominałem ojca i pragnąłem, Ŝeby
przyjechał do Nowego Jorku i wypędził ze mnie demony. Opanowany przez strach i poczucie
winy, leŜałem nocami na łóŜku walcząc ze snem i powtarzając w kółko:
– Niedobrze. Niedobrze. Nie ma wyjścia. Nie ma wyjścia. Jedynie aktywność w gangu
broniła mnie przed całkowitym szaleństwem.
Gang Mau Mau stał się częścią mojego Ŝycia. Choć stanowiliśmy wystarczającą siłę, by
działać samodzielnie, od czasu do czasu zawieraliśmy przymierza z innymi gangami. Zimą
1955 roku Podpalacze Piekła z Williamsburga wystąpili do nas o zawarcie przymierza.
Było juŜ prawie ciemno. Kilku z nas zebrało się na boisku szkoły nr 67, Ŝeby omówić
czekającą nas bitwę z Biskupami. Podniosłem głowę i zobaczyłem trzech chłopaków
wyłaniających się z mroku i kierujących się w naszą stronę. Niezwłocznie przygotowaliśmy
się do odparcia ewentualnego ataku. Jeden Mau Mau zniknął w ciemności, Ŝeby zbliŜającą się
trójkę zajść od tyłu.
– Hej, czego chcecie, chłopaki? – krzyknąłem.
– Szukamy Nicky’ego, przywódcy Mau Mau – odezwał się jeden z nich.
Wiedziałem, Ŝe to moŜe być podstęp.
– A czego chcecie od Nicky’ego? – spytałem.
– Człowieku, słuchaj, to nie podstęp. Mamy kłopoty i musimy porozmawiać z Nickym.
WciąŜ jeszcze nie wyzbyłem się podejrzeń.
– Jakie kłopoty?
– Nazywam się Willie Rzeźnik – odpowiedział chłopak, który zdąŜył juŜ podejść tak
blisko, Ŝe zobaczyłem go wyraźnie. – Jestem przywódcą Podpalaczy Piekła. Potrzebujemy
pomocy.
Doszedłem do wniosku, Ŝe mówi prawdę.
– Jakiej pomocy?
– Słyszeliście co Widmowi Władcy zrobili Ike’owi? – Kiwnął głową w kierunku jednego z
towarzyszących mu chłopaków.
Słyszałem. Pisali o tym w gazetach. Ike miał czternaście lat i mieszkał na Keap Street.
Bawił się z dwoma kolegami, gdy zaatakowała ich grupa Widmowych Władców. Tamci dwaj
uciekli, a Ike’a Widmowi Władcy przyparli do ogrodzenia. Kiedy próbował się bronić, rzucili
się na niego wszyscy naraz i zaciągnęli do piwnicy po drugiej stronie ulicy. Tam, jak pisano
w gazetach, związano mu ręce, po czym bili go i kopali, dopóki nie stracił przytomności.
Wtedy oblali mu ręce benzyną do zapalniczek i podpalili. Ike wydostał się na ulicę i tam,
leŜącego bez przytomności, znalazł przejeŜdŜający patrol policyjny.
Rzuciłem okiem na chłopaka, którego Willie przedstawił jako Ike’a. Chłopak miał całe
ręce zabandaŜowane i twarz paskudnie posiniaczoną.
Willie ciągnął dalej:
42
– Tylko wy moŜecie nam pomóc. Chcemy być waszym bratnim klubem. Wszyscy boją się
Mau Mau. Potrzebujemy waszej pomocy przeciw Widmowym Władcom. Jak nie pomścimy
Ike’a, będziemy mięczakami.
Ja i Mau Mau byliśmy znani wśród nowojorskich gangów. Nie po raz pierwszy ktoś
zwracał się do nas o pomoc. Udzielaliśmy jej chętnie, poniewaŜ była pretekstem do walki.
– A jeśli wam nie pomogę?
– Wtedy Widmowi Władcy odbiorą nam nasz rejon. Tej nocy byli w naszym rejonie i
spalili naszą cukiernię.
– Spalili waszą cukiernię? Dobra, stary. To ja im dam popalić. Wszystkim. W nocy przyjdę
do rejonu Podpalaczy Piekła i pogadamy jak wykończyć tych lalusiów.
Na drugi dzień, kiedy się ściemniło, wyszedłem z domu i poszedłem do Williamsburga. Po
drodze zabrałem dziesięciu członków mojego gangu. Gdy weszliśmy do rejonu Podpalaczy
Piekła, wyczuliśmy atmosferę pełną napięcia. Podpalacze Piekła bali się, toteŜ ukryli się na
dachach. Nagle zaczęli nas bombardować kamieniami i butelkami. Na szczęście rzucali
niecelnie i zdąŜyliśmy wpaść do bramy jakiegoś budynku i skryć się przed sypiącą się na nas
z góry lawiną szkła i kamieni.
Powiedziałem chłopakom, Ŝeby się nigdzie nie ruszali i poszedłem po schodach na ostatnie
piętro. Tam znalazłem drabinę prowadzącą do klapy w suficie.
Uchyliłem klapę i zobaczyłem chłopaków leŜących na skraju dachu od strony ulicy i
spoglądających w dół. Po cichu wszedłem na dach i ukryłem się za kominem wentylacyjnym.
Następnie podkradłem się od tyłu do dwóch z nich i klepnąłem ich po ramionach.
– Aaaaaa! – wrzasnęli obaj i o mało nie spadli na ulicę. LeŜeli teraz, kurczowo ściskając
krawędź dachu, z głowami zwróconymi w moim kierunku, z oczyma okrągłymi z przeraŜenia
i otwartymi ustami.
– K-k-toś t-ty? – wyjąkali.
Nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu.
– Cześć, chłopaki. Jestem Nicky. A wy? Sowy czy co?
– C-co z-za Nicky? – wyjąkał jeden z nich.
– No chłopaki, jestem przywódcą Mau Mau. Gdzie jest wasz przywódca? Gdzie jest Willie
Rzeźnik?
Willie był na innym dachu. Zaprowadzili mnie do niego. Dołączyli do nas przybyli ze mną
Mau Mau i kilkunastu Podpalaczy Piekła.
Willie powiedział mi, Ŝe próbują odpierać ataki Widmowych Władców, ale jak dotąd nie
odnoszą sukcesów. Tej nocy jest spokojnie, ale w kaŜdej chwili tamci mogą przyjść i rozbić
ich w puch. Policja wie, Ŝe toczy się wojna gangów, ale nie jest w stanie z tym się rozprawić.
Willie miał w ręce rewolwer, ale, o ile mogłem się zorientować, nikt inny prócz niego nie
miał broni palnej.
Wysłuchawszy ich, zacząłem im wykładać strategię bitwy. Gang słuchał w milczeniu.
– Przegrywacie dlatego, Ŝe jesteście w defensywie. Pozwalacie im tutaj przychodzić i
dlatego musicie bronić własnego rejonu. A trzeba iść do nich i tam walczyć.
Zrobiłem pauzę dla zwiększenia efektu moich słów.
– I Ŝadnych rewolwerów.
W grupie zapanowało poruszenie.
– Bez rewolwerów? Jak moŜna walczyć bez rewolwerów?
– UŜyjemy cichej broni.
Sięgnąłem pod kurtkę i wyciągnąłem długi na pół metra bagnet w pochwie. Wysunąłem
bagnet z pochwy i z rozmachem przeciąłem nim powietrze. W grupie stojących wokół mnie
chłopaków usłyszałem ciche gwizdy.
Zdobyłem ich podziw i szacunek. Teraz słuchali pilnie, pragnąc dowiedzieć się jak mam
zamiar nimi pokierować.
43
Znów zwróciłem się do Willego.
– Daj mi twoich pięciu najtwardszych chłopaków. My weźmiemy pięciu naszych. Jutro
wieczorem pójdziemy do rejonu Widmowych Władców pomówić z ich przywódcami. Nie
będą chcieli mieć Mau Mau przeciwko sobie. Powiem im, Ŝe jesteśmy zaprzyjaźnionymi
klubami i jeśli nie zostawią was w spokoju, będą musieli walczyć równieŜ z nami. Jak się nie
zgodzą, spalimy ich cukiernię, Ŝeby się przekonali, Ŝe nie Ŝartujemy. Dobra?
W grupie zapanowało poruszenie.
– Jasne, stary. Wykończymy tych gnojków. Rozwalimy ich. Jasne, pokaŜemy im, stary.
Na drugi dzień razem z pięcioma naszymi chłopakami przyszedłem na terytorium
Podpalaczy Piekła, do cukierni na White Street. Sklep był juŜ wyremontowany, bo od bitwy
gangów upłynęło kilka dni. W cukierni czekało na nas pięciu Podpalaczy Piekła, a wśród nich
Willie Rzeźnik. Porozmawiałem z właścicielem i powiedziałem, Ŝe przykro nam, Ŝe
Widmowi Władcy zniszczyli jego sklep i Ŝe chcemy załatwić, Ŝeby to się więcej nie
powtórzyło. Potem poprosiłem go o przechowanie mojego bagnetu, dopóki nie wrócimy.
Było około piątej po południu i w chłodnym świetle zmierzchu mŜył deszcz. Wyszliśmy ze
sklepu i poszliśmy przez miasto na Trzecią Ulicę, do rejonu Widmowych Władców. W
cukierni zastaliśmy ich pięciu. Gdy nas zobaczyli, nie mogli juŜ uciec, bo obstawiliśmy drzwi.
Wszyscy staliśmy z rękami w kieszeniach płaszczy, jakbyśmy mieli rewolwery.
Podszedłem do chłopaków, którzy się podnieśli i stali, kaŜdy za swoim stolikiem.
– Gdzie wasz przywódca? – spytałem i zakląłem.
Groźnie wyglądający chłopak w ciemnych okularach odezwał się:
– Freddy jest naszym przywódcą.
– Który z was jest Freddy? Mniej więcej osiemnastoletni pryszczaty chłopak z kręconymi
włosami wystąpił naprzód i powiedział:
– Ja jestem Freddy, a wy, do diabła, coście za jedni?
Stałem ciągle z rękami w kieszeniach, z podniesionym kołnierzem przeciwdeszczowego
płaszcza.
– Ja jestem Nicky, prezes Mau Mau. Słyszeliście o Mau Mau? To jest Willie Rzeźnik,
przywódca Podpalaczy Piekła. Zawarliśmy sojusz. Chcemy odwołać walkę.
– Dobra człowieku – powiedział Freddy. – Chodźmy tam, pogadamy.
Odeszliśmy na bok, Ŝeby porozmawiać, ale jeden z Widmowych Władców obrzucił
przekleństwami Williego. Zanim zdąŜyłem zareagować, Willie wyciągnął rękę z kieszeni i
otworzył spręŜynowy nóŜ. Tamten się jednak nie cofnął, tylko uderzył Williego końcem
parasola. Wyostrzony metalowy szpikulec przebił przeciwdeszczowy płaszcz Williego i
rozdarł mu skórę na Ŝebrach. Niemal w tym samym momencie jeden z Podpalaczy Piekła
porwał z lady cięŜką cukiernicę, rzucił w tego chłopaka z parasolem i trafiwszy go w ramię
powalił na ziemię.
Freddy zaczął krzyczeć:
– Hej, przestańcie! – ale nikt go nie słuchał i chłopaki zaczęli się kotłować po sklepie.
Freddy zwrócił się do mnie:
– Zatrzymaj ich!
– Człowieku ty ich zatrzymaj. To twoje chłopaki zaczęły.
W tym momencie ktoś uderzył mnie w tył głowy. Równocześnie usłyszałem brzęk
tłuczonego szkła, gdy butelka trafiła w lustro za ladą.
Na ulicy zapiszczały opony samochodu patrolowego, który gwałtownie zahamował na
środku jezdni błyskając czerwonymi światłami. Wyskoczyli z niego, zostawiając szeroko
otwarte drzwi, dwaj policjanci i z pałkami w rękach podbiegli w kierunku cukierni.
Reszta chłopaków zobaczyła ich w tym samym momencie. Jak na komendę
wyskoczyliśmy wszyscy na ulicę i rozbiegliśmy się pomiędzy samochodami. Jeden z
44
policjantów pobiegł za mną, ale przewróciłem za sobą wielki pojemnik na śmieci i to go
zatrzymało na czas wystarczający, bym się oddalił na bezpieczną odległość.
Wielka bitwa była juŜ jednak nie do uniknięcia.
Następnego dnia wieczorem ponad stu Mau Mau zebrało się przed cukiernią w rejonie
Podpalaczy Piekła. Był tam teŜ Willie Rzeźnik i ponad pięćdziesięciu jego chłopaków.
Środkiem ulicy pomaszerowaliśmy do cukierni w rejonie Widmowych Władców.
Charlie Cortez, jeden z Mau Mau, przez ostatni tydzień był na duŜych dawkach heroiny i
miał nastrój do walki. Kiedy dotarliśmy do cukierni, szarpnął drzwi i pochwycił jednego z
Widmowych Władców, który próbował wyrwać się i uciec. Charlie chciał go uderzyć noŜem,
ale nie trafił i tylko pchnął go w moim kierunku.
Roześmiałem się. Takie proporcje lubiłem: 150 do 15. Zamachnąłem się i uderzyłem
chłopaka cięŜką ołowianą rurką z duŜym złączem na końcu. Trafiłem go w ramię, a on zawył
z bólu. Gdy zwinął się na chodniku, uderzyłem go znowu. Tym razem w tył głowy. CięŜko
opadł na beton i z głębokiego rozcięcia popłynęła mu krew.
Ktoś wrzasnął:
– Chodźcie, rozwalimy cały ich rejon!
Chłopcy się rozbiegli. Część wpadła do cukierni, inni do znajdującej się obok sali
bilardowej. Porwany przez tłum, znalazłem się w cukierni. Zacząłem swoją ołowianą rurką
walić po wszystkim, co mi wpadło pod rękę. Okna były juŜ powybijane, a sprzedawca kulił
się za ladą, próbując tam znaleźć schronienie. Chłopcy się rozhulali. Niszczyli wszystko.
Któryś przewrócił grającą szafę, a ja wskoczyłem na nią i zacząłem ją rozbijać rurką na
drobne kawałki. Inni weszli za ladę i zrywali ze ściany półki, rozbijali szklanki i talerze. Ktoś
opróŜnił kasę, po czym dwóch chłopaków zamachnęło się i wyrzuciło ją przez okno
wystawowe.
Wybiegłem na ulicę. Po skaleczonej odpryskiem szkła twarzy ciekła mi krew. Zacząłem
biegać po ulicy tam i z powrotem, waląc rurką w szyby aut.
Około pięćdziesięciu chłopaków było w sali bilardowej. Powywracali wszystkie stoły i
połamali kije. Teraz zaczęli wybiegać na ulicę i rzucać kulami w wystawy wszystkich
znajdujących się w pobliŜu sklepów.
Grupa chłopaków zatrzymała na środku ulicy samochód. Wskoczywszy na maskę i na
dach, skakali po nim, dopóki całkiem nie stracił kształtu. Wszyscy śmiali się, krzyczeli i
rozbijali.
Zawyły syreny i z obu końców ulicy nadjechały pędem policyjne samochody. Zwykle był
to dla chłopaków sygnał do ucieczki. Ale tym razem byli ogarnięci gorączką niszczenia i nikt
się nie przestraszył policji.
Policyjny samochód przecisnął się pod cukiernię, ale policjanci nie byli w stanie otworzyć
drzwi: chłopcy ciasno otoczyli auto, okładając je butelkami, cegłami i pałkami. Powybijali
reflektory i szyby w oknach. Zamknięci w środku policjanci próbowali wzywać pomocy przez
radio, ale wskoczyliśmy na dach i zerwaliśmy antenę. Jeden z chłopców kopal w syrenę tak
długo, aŜ oderwała się i spadła na ulicę.
Kolejne wozy policyjne z piskiem opon zatrzymały się na końcach opanowanego przez nas
odcinka ulicy, na którym ponad stu pięćdziesięciu chłopaków biło się, wrzeszczało,
wywracało samochody, rozbijało szyby. Policjanci rzucili się z pałkami na rozszalały, wyjący
tłum. Zobaczyłem Charliego walczącego na środku jezdni z dwoma policjantami. Skoczyłem
mu na pomoc, ale w tym momencie usłyszałem strzały. Trzeba było uciekać.
Roztrysnęliśmy się na wszystkie strony. Część chłopaków uciekła w najbliŜszy zaułek
między domami. Inni wskoczyli do bram, pobiegli na najwyŜsze piętra i wydostali się na
dachy. W kilka chwil plac boju opustoszał i widać było tylko powszechne zniszczenie. Nie
ocalał ani jeden samochód. Cukiernia była kompletnie zdemolowana. Sala bilardowa tak
samo. Wszystkie szyby w barze po drugiej stronie ulicy były wybite i zniknęła prawie cała
45
whisky z wystawy. Ktoś otworzył drzwi jednego z samochodów, rozciął i podpalił siedzenia.
Policja próbowała ugasić ogień, ale gdy uciekaliśmy, samochód ciągle się palił.
Uciekliśmy wszyscy, oprócz Charliego Corteza i trzech Podpalaczy Piekła. Prawo gangów
mówiło, Ŝe jeśli ktoś został złapany, nie wolno mu było nikogo zdradzić. Jeśli zaczynał
„śpiewać” albo „sypać”, gang go karał. A jeśli był w więzieniu, karano jego rodzinę. Charlie
dostał trzy lata, trzej pozostali równieŜ otrzymali wyroki.
Ale Widmowi Władcy juŜ nigdy więcej nie przyszli na teren Podpalaczy Piekła.
46
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 7
Dziecko Lucyfera
Gdy nadeszło następne lato, zdawało się, Ŝe całe getto zapłonęło nienawiścią i przemocą.
W czasie zimy gangi przekształciły się w silne, doskonale zorganizowane grupy. Przez całą
zimę robiliśmy pistolety, kradliśmy broń palną i gromadzili amunicję. Zyskałem reputację
najokrutniejszego przywódcy gangu w Brooklynie. Aresztowano mnie osiemnaście razy, a raz
podczas tej zimy spędziłem w areszcie trzydzieści dni oczekując na rozprawę. Ale nigdy nie
mieli przeciwko mnie niezbitych dowodów.
Gdy nastały ciepłe dni, zaczęliśmy się zachowywać jak banda oszalałych dzikusów. Smoki
prowadziły nieustającą wojnę z Wicekrólami. Pierwszego maja Mingo, prezes Kapelanów,
wszedł do cukierni niosąc w ręce strzelbę z obciętą lufą.
– Hej, ty! – powiedział, wskazując opartą na przedramieniu strzelbą na chłopaka
siedzącego przy stoliku. – Ty jesteś Sawgrass?
– Tak, to ja. I co z tego?
Zamiast odpowiedzi Mingo podniósł strzelbę i wycelował w głowę Sawgrassa.
– Hej, chłopie – Sawgrass uśmiechnął się blado, wstał i cofnął się – nie celuj tym we mnie,
bo to moŜe wystrzelić.
Mingo był po sporej dawce heroiny. Patrząc bez wyrazu na stojącego przed nim chłopaka
pociągnął za spust. Strzał trafił w czoło nad nosem i zmiótł Sawgrassowi wierzch głowy.
Krew, odłamki kości i śrut bryznęły na ścianę. Ciało Sawgrassa upadło na podłogę kurcząc
się w agonii.
Mingo odwrócił się i wyszedł z cukierni. Kiedy dopadli go policjanci, szedł sobie
spokojnie ze strzelbą dyndającą w luźno zwieszonej ręce. Policjanci krzyknęli, Ŝeby się
zatrzymał. Na to Mingo odwrócił się i wycelował w nich. Policjanci otworzyli ogień i Mingo
upadł na chodnik podziurawiony kulami.
Wewnątrz byliśmy takimi samymi Mingami. Było tak, jakby całe miasto oszalało.
Tego lata wypowiedzieliśmy policji wojnę. Napisaliśmy list do gliniarzy w 88 Obwodzie i
do policji osiedlowej. Napisaliśmy, Ŝe wypowiadamy im wojnę i od tej chwili kaŜdy gliniarz,
który znajdzie się w naszym rejonie, zostanie potraktowany jak wróg i będzie zabity.
Policja wzmocniła patrole, toteŜ często policjanci obchodzili rewiry we trzech. Wcale nas
to nie powstrzymywało. Gromadziliśmy się na dachach i rzucaliśmy w policjantów cegłami,
butelkami i pojemnikami na śmieci. Kiedy zatrzymywali się chcąc zobaczyć, kto w nich
rzuca, otwieraliśmy ogień. Nasze strzały jednak chybiały. Robione przez nas pistolety
nadawały się jedynie do strzelania z bliskich odległości. Największym marzeniem kaŜdego
chłopaka było jednak zabicie gliniarza.
Jedną z naszych ulubionych zabaw stanowiło rzucanie „bomb benzynowych”. Nocami
kradliśmy benzynę z zaparkowanych samochodów i napełnialiśmy nią butelki po winie i
wodzie sodowej. Zatykaliśmy je szmatami, podpalaliśmy i rzucaliśmy w ścianę domu albo w
samochód policyjny. Butelki wybuchały masą płomieni.
47
Czasami zdarzały się wypadki. Pewnego dnia Dan Brunson, członek naszego gangu,
zapalił bombę benzynową, Ŝeby nią rzucić w komisariat. Knot zapalił się zbyt szybko i bomba
wybuchła mu w twarz. Zanim ktokolwiek zdąŜył się do niego zbliŜyć, objęły go płomienie.
Gliniarze wybiegli i stłamsili na nim ogień własnymi rękami. Jeden z nich poparzył się przy
tym powaŜnie. Potem prędko zawieźli Dana do szpitala, ale lekarze powiedzieli, Ŝe miną lata
zanim Dan przyjdzie choć trochę do siebie.
W następnym tygodniu nasza wojna przygasła, ale wkrótce rozpaliła się z jeszcze większą
gwałtownością.
Ulubionymi dniami walk gangów były święta. W Wielkanoc, w Dzień Pamięci6 i
Czwartego Lipca większość z dwustu osiemdziesięciu pięciu młodzieŜowych gangów
Nowego Jorku gromadziła się na Coney Island. KaŜdy miał na sobie najlepsze ubranie i
popisywał się jak umiał, co prowadziło do zajadłych i często tragicznych w skutkach walk.
Tego Czwartego Lipca Biskupi zabili Larry’ego Steina, jednego z naszych chłopaków. Miał
dopiero trzynaście lat. Pięciu z nich zatłukło go na śmierć łańcuchami rowerowymi, a potem
zakopało w piasku pod pomostem spacerowym. Jego ciało znaleziono dopiero po tygodniu.
Kiedy się o tym dowiedzieliśmy, zebrało się nas w szkolnej piwnicy prawie dwustu i
zaczęliśmy radzić nad sposobem pomszczenia Larry’ego. Zionęliśmy nienawiścią. Połowa
chłopaków była pijana i chciała w tej chwili iść, spalić domy, w których mieszkają Biskupi i
podłoŜyć ogień pod całą okolicę Bedford Avenue. Pomimo to udało mi się opanować sytuację
i uzgodniliśmy, Ŝe na drugi dzień po południu wszyscy idziemy na pogrzeb Larry’ego, a
wieczorem spotkamy się ponownie i omówimy plan walki.
Następnego popołudnia zebraliśmy się na cmentarzu. Zajechały dwa samochody i wysiadła
grupka Ŝałobników. Poznałem rodziców Larry’ego i jego czterech braci. Byliśmy w głębi
cmentarza i gdy pojawił się kondukt, wyszliśmy naprzód – ponad dwustu chłopców i
dziewcząt, w większości ubranych w czarne kurtki z podwójnym czerwonym M na plecach.
Podszedłem, Ŝeby porozmawiać z panią Stein. Gdy mnie zobaczyła, zaczęła krzyczeć:
– Zabierzcie ich stąd! Zabierzcie ich stąd! Potwory! Diabły!
Odwróciła się i chciała wrócić do samochodu, ale po kilku niepewnych krokach upadła na
trawę. Jej mąŜ ukląkł przy niej, a mali bracia Larry’ego stali i z przeraŜeniem patrzyli na nasz
gang wyłaniający się spomiędzy nagrobków i otaczający grób Larry’ego.
Pan Stein popatrzył na mnie i zaklął.
– To wy jesteście za to odpowiedzialni. Gdyby nie wy i wasz przeklęty gang, Larry Ŝyłby
teraz – wykrzyknął i rzucił się w moim kierunku ze wzrokiem pełnym nienawiści, ale
przedstawiciel przedsiębiorstwa pogrzebowego chwycił go za łokieć, pociągnął do tyłu i
powiedział do mnie:
– Proszę was, zostańcie po drugiej stronie grobu. Dajcie nam szansę, dobrze?
Posłuchałem go i cofnęliśmy się za grób. Panią Stein ocucono i podjęto ceremonię
pogrzebową.
Tego wieczora spotkaliśmy się znowu. Tym razem nic nas juŜ nie mogło zatrzymać.
Dowiedzieliśmy się tego popołudnia, Ŝe GGI7 zabili jednego z Biskupów i Ŝe na drugi dzień
ma się odbyć pogrzeb. Chłopcy chcieli rozbić kondukt rzucając bomby benzynowe z
okolicznych domów. Poczucie więzi między członkami gangu, pchające ich do pomszczenia
zabitego kolegi, było zdumiewająco silne. Nienawiść kipiała w nich i zmuszała ich do
6 Dzień Pamięci (Memorial Day) – dzień poświęcony pamięci poległych Ŝołnierzy amerykańskich,
obchodzony w najbliŜszy 30 maja – poniedziałek.
7 GGI – potocznie uŜywany skrót nazwy działającego na Manhattanie gangu młodzieŜowego
„Grand Gangsters, Incorporated”, mającego swój „lokal klubowy” w piwnicy przy 134 Ulicy.
48
działania. Mannie pierwszy porwał się z miejsca i krzyknął, Ŝe idzie do domu pogrzebowego,
w którym czekało na pochówek ciało tego Biskupa.
– Chodźmy, rozwalimy tę budę! – zawołał. – Jutro będzie za późno, chodźmy teraz!
– Tak! Tak! Chodźmy teraz! – zakrzyknął chór głosów.
Kilkunastu chłopaków pobiegło do małego murzyńskiego domu pogrzebowego,
powywracało trumny i noŜami pocięło zasłony.
Pogrzeb odbył się na drugi dzień pod silną osłoną policji, ale my uwaŜaliśmy, Ŝe nasz
kolega został pomszczony.
Straszniejszy od walk ulicznych był jedynie paroksyzm nienawiści gotujący się w mojej
duszy. Byłem zwierzęciem bez świadomości, moralności, rozsądku i jakiegokolwiek poczucia
dobra i zła. Gang utrzymywał mnie ze swych rozbojów i pomagał mi trochę Frank, ale
najbardziej lubiłem zdobywać pieniądze na własną rękę.
Wiosną 1957 roku przyszedł do mnie Frank i powiedział, Ŝe z Puerto Rico przyjechali w
odwiedziny rodzice. Chciał, Ŝebym przyszedł wieczorem następnego dnia do jego mieszkania
zobaczyć się z nimi. Odmówiłem. Nie potrzebowałem ich. Odrzucili mnie i teraz nie chciałem
mieć z nimi nic wspólnego.
Nazajutrz wieczorem Frank przyprowadził ojca do mojego pokoju. Powiedział, Ŝe mama
odmówiła przyjścia, bo nie chciałem się z nią zobaczyć.
Siedziałem na łóŜku, a ojciec długo stał w drzwiach i na mnie parzył.
– Frank mi o tobie opowiadał – zaczął mówić, podnosząc głos w miarę mówienia, aŜ w
końcu niemal krzyczał. – Mówił Ŝe jesteś przywódcą gangu i Ŝe ściga cię policja. To prawda?
Nie odpowiedziałem mu, tylko zwróciłem się do stojącego obok ojca Franka i warknąłem:
– Coś ty mu, do diabla, naopowiadał? Mówiłem ci, Ŝe nie chcę widzieć ani jego, ani jej.
– Powiedziałem mu prawdę – odparł spokojnie Frank. – Chyba juŜ czas, Ŝebyś sam ją
sobie uświadomił.
– On ma demona – powiedział ojciec wpatrując się we mnie oczyma, które nie ani razu nie
mrugnęły. – Jest opętany. Muszę go uwolnić.
Popatrzyłem na ojca i nerwowo się zaśmiałem:
– W zeszłym roku sam myślałem, Ŝe mam demona. Ale teraz nawet demony się mnie boją.
Ojciec podszedł i połoŜył mi cięŜką rękę na ramieniu. Naciskając silnie zmusił mnie do
uklęknięcia na podłodze. Stanął potem nade mną i swoimi wielkimi rękami unieruchomił
mnie tak, jakby mnie skuł łańcuchami.
– Czuję w nim pięć złych duchów – powiedział. Kiwnął na Franka, Ŝeby ten przyszedł i
przytrzymał mi ręce nad głową. Zacząłem się wyrywać, ale oni byli ode mnie silniejsi.
– Pięć demonów! – ojciec zaintonował monotonną melodię. – Dlatego jest przestępcą!
Dzisiaj go wyleczymy.
Ścisnął dłońmi wierzch mojej głowy i pchając mocno w dół wykonywał takie ruchy, jakby
chciał odkręcić wieczko słoja.
– Wynoście się! Wynoście! Rozkazuję wam odejść! – krzyczał do demonów siedzących w
mojej głowie.
Potem zaczął uderzać mnie po uszach dłońmi na płask. Równocześnie krzyczał na
demony, Ŝeby wyszły z moich uszu.
Frank ciągle trzymał mi ręce nad głową, a ojciec zabrał się teraz do mojego gardła: objął je
swoimi ogromnymi dłońmi i zaczął mnie dusić.
– W jego języku siedzi demon. Wynoś się, demonie! Wynoś się! – wołał i nagle krzyknął:
– Jest! Widzę go! Wychodzi!
– Jego serce teŜ jest czarne – powiedział w następnej chwili i kilkakrotnie uderzył mnie z
taką siłą pięściami w Ŝebra, iŜ myślałem, Ŝe mi je połamie.
49
W końcu chwycił mnie za biodra, postawił na nogi i klepiąc mnie w okolicach pachwiny
rozkazywał demonom opuście moje lędźwie.
Wreszcie podniósł mnie i Frank odstąpił ode mnie mówiąc:
– Ojciec okazał ci wielką łaskę, Nicky. Byłeś opętany, a on cię oczyścił.
Ojciec stał na środku pokoju drŜąc jak liść. Zakląłem, wypadłem na korytarz i zbiegłem po
schodach na ulicę. Dwie godziny później znalazłem w parku śpiącego na ławce pijanego
marynarza. Obróciłem go i wyjąłem mu z kieszeni portfel. Jeśli ojciec wypędził ze mnie
jakieś demony, powrót nie zabrał im duŜo czasu. Dalej byłem dzieckiem Lucyfera.
Nawiedzające mnie nocą koszmary stały się jeszcze gorsze. Wizyta ojca chyba pogłębiła
mój strach przed przyszłością. Noc po nocy budziłem się co chwilę z krzykiem, dręczony
przez powracające zmory. Podwoiłem wysiłki w celu zwalczenia zŜerającego mnie strachu.
Tego lata nasze walki z policją nasiliły się jeszcze bardziej. Co noc czatowaliśmy na
dachach czekając na przechodzących ulicą gliniarzy. Spuszczaliśmy z dachów worki z
piaskiem, rzucaliśmy butelkami i kamieniami, ale potrzebne nam były pistolety, a zwłaszcza
karabiny. A one kosztowały słono.
Wpadłem na pomysł łatwego rabunku.
ZauwaŜyłem, Ŝe co sobotę o trzeciej nad ranem jakiś człowiek podjeŜdŜał pod jeden z
domów czynszowych wielkim Cadillakiem. Chłopcy często mu się przyglądali i
dowcipkowali na jego temat. Wiedzieliśmy, Ŝe jest z Jersey i Ŝe zawsze czeka, dopóki Mario
Silvario nie wyjdzie do pracy. Doszliśmy do wniosku, Ŝe ten gość sypia z Ŝoną Maria.
Pewnej nocy chłopcy namówili mnie i Alberta, Ŝebyśmy podpatrzyli, co oni robią.
Weszliśmy więc na drabinkę poŜarową i patrzyliśmy, jak ten facet idzie do łóŜka z panią
Silvario.
Co sobotę o trzeciej rano wszystko było tak samo. Ten facet parkował swojego Cadillaca,
zamykał go i szedł na górę do mieszkania Maria.
Powiedziałem do Manniego, Ŝe to powinna być łatwa robota, a on się ze mną zgodził.
Poprosiliśmy Williego Rzeźnika, Ŝeby przyniósł swój rewolwer i czekał na nas o drugiej w
nocy.
Kiedy weszliśmy na klatkę schodową, Willie juŜ tam był i sprawdzał swój rewolwer.
Wyjął wszystkie naboje i ustawił je szeregiem na stopniu. Gdy zobaczył, Ŝe idziemy,
załadował broń i wsadził ją za pas.
Umówiliśmy się, Ŝe Willie i Mannie schowają się za domem. Kiedy ten gość wysiądzie z
auta, ja podejdę i spytam go o coś. Wtedy Willie i Mannie wyjdą z ukrycia i Willie
przytrzyma go na muszce, a my obaj obszukamy go i zabierzemy mu forsę.
Zegar na budynku na rogu Houston wybił trzecią i Willie powiedział, Ŝe chce sprawdzić
jeszcze raz swój rewolwer. Tym razem poszedł za dom. Po kilku minutach wrócił i
powiedział Ŝe wszystko jest w porządku.
Około piętnaście po trzeciej wyjechał zza rogu Cadillac i stanął przed bramą. Willie i
Mannie skryli się w ciemności, a ja obciągnąłem swój przeciwdeszczowy płaszcz i
wyszedłem na chodnik. MęŜczyzna wysiadł z samochodu. Był wysoki, około czterdziestki,
miał na sobie drogi płaszcz i kapelusz. Starannie zamknął samochód i ruszył w kierunku
bramy. Ulice były puste. Ciszę zakłócały jedynie przejeŜdŜające pobliską główną ulicą
samochody.
MęŜczyzna zobaczył mnie i zatrzymał się.
– Hej, panie – powiedziałem – zgubiłem się. Czy mógłby mi pan powiedzieć jak dojść do
Lafayette Avenue?
MęŜczyzna cofnął się i rozejrzał na wszystkie strony.
– Daj spokój, chłopcze. Nie chcę Ŝadnych kłopotów.
– Hej, człowieku, chcę tylko wiedzieć jak dojść do Lafayette Avenue.
50
Uśmiechnąłem się i wsadziłem rękę do kieszeni płaszcza, udając, Ŝe celuję do niego z
ukrytego tam rewolweru.
– Ratunku! Rabują! – wrzasnął męŜczyzna cofając się ku swojemu samochodowi.
Przyskoczyłem do niego:
– Zamknij się, bo cię zabiję.
Ucichł na chwilę i popatrzył na mnie z niedowierzaniem. Potem znowu zaczął krzyczeć:
– Ratunku! Pomocy!
W tym momencie Willie otoczył mu szyję ramieniem, przytknął mu lufę do policzka i
wyszeptał:
– Jak się jeszcze raz odezwiesz, to cię zabiję.
MęŜczyzna zamarł i stał bez ruchu, a my go obszukaliśmy.
W kieszeni jego płaszcza znaleźliśmy największy plik pieniędzy, jaki kiedykolwiek
widziałem. Banknoty były zwinięte w rolkę i ściągnięte gumką. Domyśliłem się, Ŝe niósł je
Ŝonie Maria.
– Hej, popatrz, Willie. Jak ci się to podoba? Ten facet jest bogaty. Człowieku, popatrz na
tę całą forsę.
Cofnąłem się ze śmiechem. Zgarnęliśmy kupę forsy. Zacząłem tańczyć na ulicy i Ŝartować
sobie z niego.
– Hej, ty, jak ci pozwolę spać z moją starą, będziesz mi co tydzień dawał trochę forsy?
Mannie włączył się do Ŝartów i zaczął odpinać męŜczyźnie pasek.
– Co człowieku? Chyba nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli zdejmiemy ci portki, Ŝeby
wszystkie damy zobaczyły, jaki jesteś przystojny?
MęŜczyzna zacisnął zęby i zaczął jęczeć.
– No człowieku, robimy ci grzeczność – powiedział Mannie. – Dalej, spuszczaj portki,
bądź dobrym chłopczykiem.
Mannie odpiął sprzączkę i męŜczyzna znowu zaczął krzyczeć:
– Ratunku! Ratu...
Podbiegiem i zatkałem mu usta, na co on z całej siły ugryzł mnie w dłoń. Odskoczyłem i
wrzasnąłem:
– Strzelaj Willie! Kropnij go! On mnie ugryzł!
Willie cofnął się, chwycił rewolwer w obie dłonie, wycelował męŜczyźnie w plecy i
pociągnął za spust. Usłyszałem stuknięcie kurka, ale strzał nie nastąpił.
Z całej siły uderzyłem męŜczyznę zdrową ręką w brzuch. On zgiął się wpół i wtedy
uderzyłem go w bok głowy drugą ręką, ale zabolało mnie tak, Ŝe omal nie zemdlałem.
Usunąłem się na bok i krzyknąłem:
– Wal w niego, Willie, niech ma za swoje. Willie znowu pociągnął za spust i znowu
rewolwer nie wystrzelił. Willie zaczął próbować raz za razem, ale broń nie chciała wypalić.
Wyrwałem rewolwer Willy’emu i uderzyłem męŜczyznę w twarz. Usłyszałem stuk metalu
o kość. Ciało rozstąpiło się i zobaczyłem biel kości, obramowaną czerwonymi brzegami rany.
MęŜczyzna próbował jeszcze raz krzyknąć, ale uderzyłem go w wierzch głowy. Upadł na
skraj jezdni. Ręka zwisła mu w głąb otwartego kanału ściekowego.
Nie czekaliśmy dłuŜej. W oknach zapalały się juŜ światła i ktoś krzyczał. Pobiegliśmy
ulicą i po chwili skręciliśmy w zaułek prowadzący na zaplecze szkoły. W biegu zerwałem z
siebie płaszcz i wrzuciłem go do pojemnika na śmieci.
Rozdzieliliśmy się na następnej ulicy. Pobiegłem do domu, wpadłem do pokoju,
zamknąłem drzwi na klucz i stanąłem w ciemności łapiąc oddech i śmiejąc się. To było Ŝycie!
Zaświeciłem światło i obejrzałem dłoń. Widać było wyraźne ślady zębów tego męŜczyzny.
Obmyłem rękę winem i owinąłem chusteczką. Potem zgasiłem światło i rzuciłem się na
łóŜko. Usłyszałem policyjne syreny i roześmiałem się. „Ale kupa forsy!” – pomyślałem i
sięgnąłem do kieszeni po zwitek banknotów.
51
BoŜe! Nie było go tam! Skoczyłem na równe nogi i zacząłem gorączkowo przeszukiwać
kieszenie. Nagle mnie olśniło: kiedy zaczęliśmy bić tego człowieka, wetknąłem pieniądze do
kieszeni płaszcza. No tak! Płaszcz wrzuciłem do pojemnika śmieci! I rewolwer! Rewolwer
Williego teŜ przepadł! Musiałem go upuścić zaraz potem jak uderzyłem tego męŜczyznę.
Nie mogłem tam teraz wracać. Tam się juŜ roiło od gliniarzy. Musiałem poczekać do rana,
ale przez ten czas mógł przyjechać śmieciarz i płaszcz z pieniędzmi mógł przepaść.
Upadłem z powrotem na łóŜko i z całej siły walnąłem pięściami w materac. Tyle zachodu
na nic.
52
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 8
Śmiech szatana
Przez te dwa lata, w ciągu których byłem przywódcą Mau Mau, zginęło siedemnaście
osób. Aresztowany byłem tyle razy, Ŝe nie jestem w stanie policzyć. śyliśmy wszyscy w
gangach tak, jakby nie było Ŝadnego prawa. Nic nie było dla mnie święte, prócz naszej
wzajemnej lojalności, a zwłaszcza tego szczególnie silnego poczucia lojalności w stosunku do
Izraela i Manniego.
Pewnej nocy Izrael podkradł się pod drzwi mojego pokoju i wpuścił do środka gołębia.
Potem stał przed drzwiami i śmiał się słysząc jak z przeraŜenia krzyczę. Kiedy otworzył drzwi
i zaświecił światło, zobaczył mnie ukrytego pod łóŜkiem. Gdy wyganiał gołębia przez okno,
usiłowałem zamaskować strach śmiechem. Ale kiedy poszedł, połoŜyłem się na łóŜku i
dygotałem, a w uszach długo jeszcze brzmiał mi łopot skrzydeł. Gdy wreszcie zapadłem w
nerwową drzemkę, przyśniło mi się Ŝe spadam. Obudziłem się myśląc, Ŝe słyszałem śmiech
szatana.
Następnego dnia rano Izrael wrócił z wiadomością, Ŝe Mannie został zraniony noŜem i jest
w szpitalu.
– Co jest Nicky? – spytał Izrael, kiedy skończył mi o tym opowiadać. – Co się z tobą
dzieje?
Miałem Ŝołądek ściśnięty w twardą grudę i czułem jak krew odpływa mi z twarzy. Mannie
i Izrael byli moimi jedynymi przyjaciółmi. Nagle, gdy usłyszałem od Izraela jak blisko
śmierci był Mannie, uczułem, Ŝe znika gdzieś moje poczucie bezpieczeństwa.
Potrząsnąłem głową.
– Nic mi nie jest. Jestem tylko wściekły. Dostanę się do Manniego, dowiemy się kto to
zrobił, i załatwimy go.
Po południu próbowałem wejść do szpitala, ale w drzwiach stali dwaj policjanci.
Wszedłem więc po drabince poŜarowej i zastukałem w okno. Mannie otworzył je, ale był tak
słaby, Ŝe ledwo dowlókł się z powrotem do łóŜka.
– Kto to zrobił, stary? – spytałem. – Nie będzie tak, Ŝeby ktoś cię dziabnął, a potem sobie
spokojnie chodził.
– To byli Biskupi. Dorwali mnie samego i dostałem dwa razy. Raz w nogę, a raz w bok.
– Który to? – spytałem. – Wiesz który to zrobił?
– Tak. To był ten, co go wołają Joe. On jest ich nowymi wiceprezesem. Cały czas zgrywa
się na waŜnego faceta. Kiedy uciekał, powiedział, Ŝe wrócą i mnie zabiją. Dlatego stoją tam
gliniarze.
– Dobra. Wyzdrowiej szybko. A jak wyjdziesz, dopadniemy tego brudnego czarnucha.
Zszedłem po drabince i jeszcze tego samego wieczora spotkałem się z Izraelem i Homerem
Belanchi, naszym doradcą wojennym, Ŝeby omówić akcję odwetową. Zdecydowaliśmy się na
kidnaping.
53
Na drugi dzień Homer ukradł samochód. Schowaliśmy go za starym magazynem i stał tam
przez dwa tygodnie, dopóki Mannie nie wyszedł ze szpitala.
Na akcję wyruszyliśmy na kilka dni przed świętami BoŜego Narodzenia 1957 roku. Homer
prowadził samochód. Po drodze zabraliśmy Manniego, który ciągle jeszcze kulał i podpierał
się laską. Augie i Paco usiedli ze mną z tyłu. Powoli przejechaliśmy ulicą St. Edward obok
katolickiego ośrodka. Tego wieczora odbywała się tam zabawa z okazji nadchodzących świąt
BoŜego Narodzenia i przed drzwiami stało dwóch policjantów. Nie było widać w okolicy
Ŝadnego Biskupa, więc pojechaliśmy do cukierni i zaparkowaliśmy po przeciwnej stronie
jezdni. Była juŜ prawie jedenasta.
Powiedzieliśmy Manniemu, Ŝeby zaczekał w samochodzie, a sami poszliśmy na drugą
stronę ulicy, do cukierni. W środku było kilku Biskupów.
– Hej, chłopaki, szukamy naszego przyjaciela, wiceprezesa Biskupów. Słyszeliśmy, Ŝe
chce zawrzeć pokój i przyszliśmy z nim o tym pogadać. Jest on tu gdzieś? – spytałem.
Jeden z Biskupów odezwał się:
– Mówisz o Joe? Tak, jest tam w kącie. Całuje dziewczynę.
Podeszliśmy do kąta, gdzie na podłodze siedział z dziewczyną Joe. Popatrzył na nas i
wtedy Augie powiedział:
– Człowieku to my, Mau Mau. Przyszliśmy po ciebie.
Joe próbował wstać, ale Augie postawił mu nogę na ramieniu i pchnął go z powrotem na
podłogę. Obaj mieliśmy pistolety w kieszeniach i Joe widział, Ŝe do niego celujemy. Zaczął
krzyczeć.
Augie wyciągnął pistolet i skierował w stroną pozostałych chłopaków.
– Nie ruszać się. Kto pierwszy się ruszy, ten zginie.
Właściciel cukierni wyglądał tak, jakby zaraz miał ze strachu zrobić jakieś głupstwo.
Augie powiedział do niego:
– Nie zrobimy ci nic złego. Siedź spokojnie, za chwilę nas tu nie będzie.
Zwróciłem się do Joego, który ciągle siedział na podłodze obok przeraŜonej dziewczyny.
– Słuchaj, gnojku, masz do wyboru dwie moŜliwości. Albo idziesz z nami, albo zabijemy
cię na miejscu. Chcesz chwilę o tym pomyśleć?
Joe zaczął coś jąkać, na co ja powiedziałem:
– Dobra. Fajnie, Ŝeś to juŜ przemyślał.
Szarpnięciem postawiłem go na nogi. Gdy wychodziliśmy, Izrael trzymał resztę
chłopaków na muszce.
– Powiedzcie Biskupom, Ŝe odwieziemy go, kiedy nauczymy go, co to znaczy dziabnąć
któregoś z Mau Mau – powiedział Augie.
Zamknęliśmy drzwi i pobiegliśmy z Joem do auta. Posadziliśmy go na tylnym siedzeniu.
Augie i ja usiedliśmy po bokach z wycelowanymi w niego pistoletami. Homer ruszył i
pojechaliśmy do opuszczonego domu niedaleko Manhattan Bridge.
Wprowadziliśmy Joego do środka, zakneblowaliśmy mu usta i przywiązaliśmy go do
krzesła.
– MoŜe cię zabijemy szybko, a moŜe zostaniesz tu do końca Ŝycia – warknąłem do niego.
Augie splunął mu w twarz i wyszliśmy, ryglując za sobą drzwi. Była północ.
Wróciliśmy po dwóch dniach, przyprowadzając ze sobą dwudziestu pięciu Mau Mau. Joe
leŜał razem z krzesłem na podłodze. Próbował się wyswobodzić, ale był zbyt mocno
przywiązany. Podnieśliśmy go i włączyliśmy światło. Przez dwie doby nie miał w ustach
jedzenia ani wody. W domu było mroźno. Teraz patrzył na nas z przeraŜeniem i nerwowo
mrugał, gdy stanęliśmy wokół.
Zawołałem Manniego, Ŝeby podszedł i stanął przed Joem.
– Mannie, czy to ten chłopak poranił cię noŜem i groził, Ŝe cię zabije?
Mannie podszedł, cięŜko wspierając się na lasce.
54
– Tak, to on. To właśnie ten.
Wyciągnąłem knebel z ust Joego. Wargi i język miał opuchnięte i popękane, gardło
wyschnięte. Chciał coś powiedzieć, ale z krtani wydobyło mu się tylko chrypienie.
– Patrzcie, przyznaje się, Ŝe to on – powiedziałem ze śmiechem.
Augie chwycił Joego za długie włosy i przechylił mu głowę do tylu. Mannie strzepnął
popiół z papierosa, który przyłoŜył do szyi Joego. Oczy chłopaka stały się okrągłe z
przeraŜenia i Mannie roześmiał się, delikatnie przytykając Ŝarzącego się papierosa do napiętej
skóry. Joe krzyknął z bólu i Mannie odjął papierosa.
– Jeszcze raz – powiedział Augie. – On cię dwa razy uderzył noŜem.
Tym razem Mannie powoli rozgniótł papierosa na ustach Joego specjalnie wpychając go
pomiędzy zaciśnięte, popękane wargi. Chłopakowi drgnęła broda i przesunął suchym
językiem po ognistoczerwonych pęcherzach, próbując pozbyć się przylepionego popiołu i
okruchów tytoniu.
– No, chłopaki, teraz wasza kolej – powiedział Augie.
Wszyscy chłopcy zapalili papierosy i zbliŜyli się. Augie znowu chwycił Joego za włosy i
odciągnął mu głowę do tyłu. Chłopak krzyknął ze strachu, ale z gardła wydobyło mu się tylko
śmieszne skrzypienie, podobne do dźwięku pocierania papierem ściernym o drucianą siatkę.
Chłopcy zaczęli kolejno gasić papierosy na jego twarzy i szyi. Joe krzyczał bez przerwy, aŜ
wreszcie zemdlał z bólu.
Odwiązaliśmy go i upadł na podłogę, w kurz i pajęczyny. Przeklinając głośno chłopcy
zaczęli go kopać, łamiąc mu Ŝebra i szczękę. Potem wrzuciliśmy go do samochodu i
pojechaliśmy do cukierni w rejonie Biskupów. Augie przypiął mu do pleców kartkę z
napisem: „Nikt, kto zrani Mau Mau, nie będzie sobie spokojnie chodził”. Powoli
podjechaliśmy pod cukiernię, wypchnęliśmy bezwładne ciało na ulicę i, z rykiem silnika,
odjechaliśmy.
W dzień BoŜego Narodzenia spotkałem Manniego u Gina. Siedzieliśmy na stołkach przed
barem, paliliśmy papierosy i śmialiśmy się z tego, co zrobiliśmy tydzień wcześniej.
W pewnej chwili spojrzałem przez okno i zobaczyłem pięciu Biskupów przechodzących
przez ulicę. Rozejrzałem się i zobaczyłem, Ŝe chociaŜ znajdujemy się w samym sercu
terytorium Mau Mau, jesteśmy sami. Trąciłem Manniego:
– Stary, Biskupi. Zwiewajmy stąd.
Ale było juŜ za późno. Zobaczyli nas, gdy chowaliśmy się kontuarem, Ŝeby się wymknąć
przez boczne drzwi.
Wyskoczyliśmy na ulicę, przebiegliśmy przez jezdnię i wpadliśmy w zaułek. Biegliśmy
najszybciej jak mogliśmy, ale osłabiony Mannie nie nadąŜał za mną. Kiedy wybiegliśmy zza
rogu domu na ulicę, Biskupi juŜ tam na nas czekali.
Opuściłem głowę i przebiłem się przez nich. Byli zaskoczeni moją odwagą i nie
przygotowani na atak. Uderzyłem jednego z nich głową w brzuch. Przewrócił się na chodnik i
pojechał kawałek na siedzeniu. Oparłem się ręką o maskę zaparkowanego samochodu i
skoczyłem ponad nią na jezdnię. NadjeŜdŜająca cięŜarówka zaryczała na mnie klaksonem,
gdy przebiegałem przed nią, pędząc ku ocaleniu. Miałem nadzieję, Ŝe Mannie wykorzystał
mój atak i ucieka za mną.
Nagle zorientowałem się, Ŝe Manniego przy mnie nie ma, obejrzałem się. śaden Biskup
mnie nie gonił. Zatrzymałem się i wróciłem kawałek, Ŝeby zorientować się w sytuacji.
Zobaczyłem, jak Mannie kuli się przy ścianie domu, a cała piątka Biskupów bije go pięściami
i kopie w brzuch i pachwinę.
Niespodziewanie w słońcu błysnęło ostrze noŜa. Podbiegłem do nich i sięgając po swój
nóŜ krzyknąłem:
– Dranie! Parszywe świnie! Zostawcie go! Zabiję was!
55
Ale było juŜ za późno. Chłopak z noŜem zamachnął się i z całej siły wbił go Manniemu od
dołu między Ŝebra. Mannie szarpnął się i wyprostował. Stał przez chwilę, po czym powoli
upadł twarzą na beton. Gdy juŜ leŜał, tamten jeszcze raz z całej siły wbił mu nóŜ w piersi.
Zatrzymałem się na krawęŜniku. Nie przypuszczałem, Ŝe będą chcieli go zabić. Wpadłem
w szał. Skoczyłem między nich tnąc noŜem i waląc pięścią na lewo i na prawo, Biskupi
odskoczyli i uciekli ulicą w obie strony. Mannie leŜał na chodniku. Z ust i nosa płynęła mu
krew, a w miejscu, w którym wyciekała spod skórzanej kurtki, zaczęła się juŜ tworzyć kałuŜa.
LeŜał na brzuchu, z głową skręconą w bok i patrzył na mnie oczyma pełnymi przeraŜenia.
Próbował coś powiedzieć, ale z ust wydobyły mu się jedynie krwawe bańki.
Ukląkłem i odwróciłem go na plecy. Uniosłem mu głowę i ułoŜyłem na swoich kolanach,
przytulając ją do mojej skórzanej kurtki. Jego krew plamiła mi spodnie i czułem ją, ciepłą i
lepką, na rękach.
Ciągle próbował coś powiedzieć. Oczy miał okrągłe ze strachu. Ale kiedy otwierał usta,
słyszałem tylko bulgotanie w jego płucach i na wargi występowała mu krwawa piana.
– Mannie, Mannie! – krzyknąłem. – Nie umieraj! Nie umieraj, Mannie!
Mannie lekko rozchylił usta i usłyszałem jak uchodzi z niego powietrze. To brzmiało tak,
jak cichy syk osiadającej na jezdni opony. Głowa Manniego obróciła się luźno w moich
dłoniach i poczułem jak pod kurtką zapada mu się klatka piersiowa.
Siedziałem i wytrzeszczałem na niego oczy. Był martwy!
– Mannie! Mannie! Mannie! – wrzasnąłem na całe gardło, głosem pełnym dzikiego
przeraŜenia, którym napełniło mnie to, czego byłem świadkiem.
Usłyszałem głosy ludzi. Jakaś kobieta krzyczała:
– Hej, co się tam dzieje!
Nie mogłem tam dłuŜej zostać. Biorąc pod uwagę to, co miała na mój temat w kartotece
policja, było pewne, Ŝe zostałbym oskarŜony.
Głosy były coraz bliŜej. Powoli wstałem z kolan. Bezwładne ciało Manniego cięŜko
opadło na chodnik. Gdy biegłem zaułkiem na drugą ulicę, kaŜdy krok brzmiał mi w uszach
jak głuchy stuk jego głowy o twardy beton. Przed oczyma wciąŜ miałem Manniego leŜącego
tam na chodniku z otwartymi, przeraŜonymi oczyma, pokrytymi szkliwem śmierci. Bałem się.
Biegłem całą drogę do mojego mieszkania. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, porwałem
rewolwer z szafy. Dysząc cięŜko usiadłem na skraju łóŜka i drŜąc wymierzyłem w zamknięte
drzwi. Bałem się śmiertelnie.
Nigdy jeszcze nie widziałem śmierci z tak bliska. Nigdy nie stanąłem z nią twarzą w twarz.
To był mój przyjaciel. Śmiał się i rozmawiał, a za chwilę leŜał na ulicy bluzgając krwią.
Nie mogłem sobie z tym poradzić. Myślałem, Ŝe jestem odwaŜny i niczego się nie boję.
Ale śmierć – to było dla mnie zbyt wiele. Zrobiło mi się niedobrze. Zaczęły mną szarpać
torsje. Wymiotowałem długo. Chciało mi się płakać, ale nie wiedziałem jak się to robi.
Zerwałem się na równe nogi, rozpędziłem się i uderzyłem w ścianę.
– Nie boję się! Nie boję się! – krzyczałem w kółko.
Byłem jak opętany. Popatrzyłem na swoje ręce i zobaczyłem zaschniętą krew na skórze i
pod paznokciami. Znowu przed oczyma stanęły mi jego popękane wargi i szklisty wzrok.
Zacząłem walić głową o ścianę i krzyczeć.
– Nikt nie moŜe mnie zranić! Nikt nie moŜe mnie zranić! Nikt...
Wyczerpany upadłem na podłogę i cięŜko dyszałem. Strach! Przytłaczający, przeraźliwy,
nieodparty, nieopanowany strach! Było to tak, jakby moje nocne koszmary stały się
rzeczywistością. Tarzałem się po podłodze skrzyŜowawszy ręce na piersi, jęcząc i krzycząc.
Wydawało mi się, Ŝe zbliŜają się do mnie ściany pokoju, a sufit odjeŜdŜa w górę aŜ na
dziesięć kilometrów. LeŜałem na malutkim prostokącie podłogi, a drzwi i okna były tysiące
metrów nade mną. Jakbym był wciśnięty na dno prostokątnej, wysokiej na dziesięć
kilometrów słomki do lemoniady, bez szans ucieczki.
56
Wówczas u samej góry pojawiła się gęsta czarna chmura i powoli zaczęła opadać w dół tej
słomki, prosto na mnie. Dusiłem się. Rozchyliłem wargi, Ŝeby krzyknąć, ale z ust wydobyła
mi się tylko krwawa piana. Drapałem paznokciami ściany chcąc się jakoś wydostać, ale głowa
wciąŜ mi opadała i uderzała w podłogę z takim samym stukiem, jak głowa Manniego, kiedy
uderzyła o beton staczając się z moich kolan.
Czarna chmura opadła; leŜąc na plecach wyciągnąłem w górę ręce i nogi próbując ją
odepchnąć. To była chmura śmierci – śmierci – śmierci – i przybyła po mnie. Usłyszałem
cichy syk powietrza uchodzącego z moich płuc. Szarpnęły mną torsje i próbowałem krzyknąć,
ale z ust wydobyło mi się tylko trochę krwawej piany, a potem ten głośny bulgot, który
słyszałem w piersi Manniego, gdy krew przez płuca rzuciła mu się do gardła. Słyszałem ten
bulgot we własnej piersi. Nagle czarna chmura pochłonęła mnie całkowicie i usłyszałem
głuchy, odbijający się od ścian śmiech. Śmiech ten brzmiał bez końca. ŚMIERĆ... śmierć...
śmierć... To był śmiech szatana.
Gdy się ocknąłem, był juŜ dzień. Słońce próbowało zajrzeć w moje brudne okno. LeŜałem
wciąŜ na podłodze, skulony, brudny i zmarznięty. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, były
moje dłonie, ciągle jeszcze pokryte zakrzepłą, zaschniętą krwią.
57
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 9
Na dno
Było to na trzy dni przed Wielkanocą. Staliśmy we czterech na rogu Auburn i St. Edward,
przed kościołem św. św. Edwarda i Michała. Wiedzieliśmy, Ŝe księŜa w czasie naboŜeństw w
tygodniu wielkanocnym zbierają duŜo pieniędzy i planowaliśmy włamanie do kościoła.
Z osiedlowego posterunku po drugiej stronie ulicy wyszedł policjant i zobaczył nas
opartych o Ŝelazne ogrodzenie kościoła. Przeszedł przez jezdnię i powiedział:
– Wynocha stąd, portorykańskie świnie!
Nie poruszyliśmy się. Staliśmy z rękami przewieszonymi przez ogrodzenie i patrzyliśmy
na niego bez wyrazu.
– Powiedziałem, Ŝebyście zjeŜdŜali, gnojki – powtórzył.
Chłopcy powoli odeszli, ale ja się nie ruszyłem. Gliniarz popatrzył na mnie z wściekłością.
– Mówię ci, gnojku, Ŝebyś się ruszył.
Zamierzył się pałką, jak by mnie chciał uderzyć. Plunąłem na niego. Gliniarz zamachnął
się na mnie. Uchyliłem się i pałka uderzyła w ogrodzenie. Rzuciłem się na niego, a on
chwycił mnie za szyję. Był dwa razy większy ode mnie, ale ja miałem zamiar go zabić, jeśli
tylko mi się to uda. Sięgnąłem po nóŜ, ale w tej samej chwili zobaczyłem, Ŝe on odpina
kaburę i wyciąga rewolwer. Równocześnie zaczął wołać o pomoc.
Szybko odskoczyłem i podniosłem ręce.
– Poddaję się! Poddaję się!
Z komisariatu wysypali się policjanci i podbiegli do nas. Złapali mnie i powlekli mnie tam
przez jezdnię i po schodkach do środka.
Gliniarz, który się przedtem ze mną szarpał, uderzył mnie mocno w twarz. Poczułem na
wargach krew.
– Jesteś waŜniak z rewolwerem, ale w środku jesteś tchórz, jak reszta tych parszywych
gliniarzy – powiedziałem.
Uderzył mnie znowu. Udałem, Ŝe zemdlałem, i upadłem na podłogę.
– Wstawaj, ty brudna świnio. Tym razem wyślemy cię stąd na dobre.
Gdy ciągnęli mnie do drugiego pokoju, usłyszałem jak dyŜurny sierŜant mruczy:
– Ten chłopak jest chyba szalony. Powinni go wsadzić na dobre, zanim kogoś zabije.
JuŜ wiele razy policja mnie łapała, ale nigdy nie mogli mnie zatrzymać. Nikt nigdy nie
świadczył przeciwko mnie, bo wiedziano, Ŝe kiedy wyjdę, to zabiję takiego albo Mau Mau
zabije go w moim imieniu.
Tym razem przewieźli mnie przez miasto i wsadzili do celi. Gdy wchodziłem do środka,
straŜnik mnie popchnął. Odwróciłem się i skoczyłem na niego z pięściami. Wtedy on
wyciągnął mnie na korytarz, inny gliniarz mnie trzymał, a on bił mnie pięściami.
– Jest tylko jeden sposób obchodzenia się z tymi sukinsynami: wybić z nich diabła –
powiedział. – To banda śmierdzących, brudnych świń. Mamy tu pełno czarnuchów, włoskich
świń i portorykańskich brudasów. Ty jesteś taki sam jak oni wszyscy i jeśli będziesz
podskakiwał, to poŜałujesz, Ŝe Ŝyjesz.
58
Wepchnęli mnie z powrotem do celi. LeŜałem na podłodze i przeklinałem ich.
– No co, łobuzie? – powiedział straŜnik, zamykając drzwi – Nie wstajesz i nie
podskakujesz? Nie jesteś taki twardy, co?
Zagryzłem wargi i nie odpowiedziałem. Ale postanowiłem, Ŝe zabiję go kiedy wyjdę z
więzienia.
Na drugi dzień straŜnik wrócił do mojej celi. Gdy otworzył drzwi, znowu na niego
skoczyłem, aŜ się zatoczył. Uderzył mnie kluczami w głowę. Poczułem krew płynącą z
rozcięcia nad okiem.
– No, dalej, bij mnie! – wrzasnąłem. – Ale jeszcze przyjdę do twojego domu i zabiję twoją
Ŝonę i dzieci. Tylko poczekaj, zobaczysz!
Zostałem zatrzymany za drobne wykroczenie: opór przy aresztowaniu i
niepodporządkowanie się poleceniom policjanta. Ale ciągle pogarszałem swoją sprawę.
StraŜnik wepchnął mnie z powrotem do celi i zamknął drzwi na klucz.
– Dobra, portorykański brudasie. Siedź tu, aŜ zgnijesz.
Rozprawa odbyła się w następnym tygodniu. ZałoŜyli mi kajdanki i zaprowadzili na salę
rozpraw. Siedziałem, a policjant czytał o co jestem oskarŜony.
Sędzia, męŜczyzna po pięćdziesiątce o surowej twarzy, w okularach bez oprawy,
powiedział:
– Chwileczkę, czy ten chłopak juŜ kiedyś przede mną nie stawał?
– Tak, panie sędzio – odpowiedział policjant. – To juŜ jego trzecia rozprawa w tym sądzie.
Oprócz tego był juŜ dwadzieścia razy aresztowany i oskarŜony o wszystko: od rozboju po
usiłowanie zabójstwa.
Sędzia popatrzył na mnie.
– Ile masz lat, młody człowieku?
Siedziałem na krześle zgarbiony i patrzyłem w podłogą.
– Wstań, kiedy do ciebie mówię! – powiedział ostro sędzia.
Wstałem i popatrzyłem na niego.
– Pytałem cię, ile masz lat – powtórzył surowym tonem.
– Osiemnaście – odpowiedziałem.
– Masz osiemnaście lat, byłeś juŜ dwadzieścia jeden razy aresztowany i trzy razy stawałeś
przed tym sądem. Dlaczego rodzice się tobą nie zajmą?
– Są w Puerto Rico – odpowiedziałem.
– Z kim mieszkasz?
– Z nikim. Nie potrzebuję nikogo. Mieszkam sam ze sobą.
– Jak długo mieszkasz samotnie?
– Odkąd przyjechałem do Nowego Jorku trzy lata temu.
– Panie sędzio – przerwał policjant – to zły chłopak. On jest prezesem Mau Mau. On jest
przyczyną wszystkich kłopotów, jakie mamy w osiedlu. Nigdy jeszcze nie spotkałem
chłopaka tak złego i okrutnego jak on. On jest jak zwierzę; a jedyne, co moŜna zrobić ze
wściekłym psem, to zamknąć go w klatce. Jeśli wolno mi doradzić, byłoby dobrze, Panie
sędzio, wsadzić go do więzienia, dopóki nie skończy dwadzieścia jeden lat; moŜe wtedy
udałoby się nam przywrócić jaki taki porządek w Fort Greene.
Sędzia popatrzył na policjanta.
– Mówi pan, Ŝe on jest jak zwierzę? Jak wściekły pies?
– Właśnie, panie sędzio. I jeśli pan go wypuści, on do wieczora zdąŜy kogoś zabić.
– Tak, myślę, Ŝe ma pan rację – powiedział sędzia, patrząc znowu na mnie. – Ale myślę, Ŝe
musimy chociaŜ spróbować odkryć, co sprawia, Ŝe on jest jak zwierzę. Dlaczego jest taki zły.
Dlaczego chce nienawidzić i kraść, walczyć i zabijać. Przez nasze sądy przechodzą
codziennie setki takich jak on i myślę, Ŝe ten kraj ma niejaki obowiązek próbować ocalić
59
część z tych chłopców, a nie po prostu zamykać ich na resztę Ŝycia. I wierzę, Ŝe gdzieś
głęboko w tym „wściekłym psie” kryje się dusza, która moŜe być zbawiona.
Zwrócił się do policjanta.
– Nie sądzi pan, Ŝe powinniśmy spróbować?
– Nie wiem, panie sędzio – powiedział policjant. – Te szczeniaki zabiły trzech policjantów
w ciągu dwóch ostatnich lat i mieliśmy pięćdziesiąt morderstw od czasu, kiedy pracuję w
tamtym rewirze. MoŜna na nich wpłynąć tylko przemocą. Wiem teŜ, Ŝe jeśli go pan wypuści,
będziemy go musieli znowu zamknąć, tylko tym razem prawdopodobnie za morderstwo.
Sędzia popatrzył na leŜący przed nim arkusz papieru.
– Cruz, tak? Podejdź tu, Nicky Cruz, i stań przed sędziowskim stołem.
Podszedłem, by stanąć na środku sali. Poczułem, Ŝe zaczynają mi drŜeć kolana.
Sędzia pochylił się nad stołem i popatrzył mi w oczy.
– Nicky, mam chłopca w twoim wieku. Chodzi do szkoły. Mieszka w dobrym domu, w
miłym sąsiedztwie. Nie sprawia nam kłopotów, gra w szkolnej druŜynie bejsbolowej i ma
dobre stopnie. Nie jest wściekłym psem jak ty. Nie jest wściekłym psem dlatego, Ŝe ma
kogoś, kto go kocha. Bez wątpienia ty nie masz nikogo, kto by cię kochał, i ty teŜ nikogo nie
kochasz. Nie jesteś w stanie kochać. Jesteś chory, Nicky, ale chcę wiedzieć, dlaczego. Chcę
wiedzieć, co zmusza cię do takiej nienawiści. Nie jesteś normalny jak inni chłopcy. Ten
policjant ma rację. Jesteś zwierzęciem. śyjesz jak zwierzę i zachowujesz się jak zwierzę.
Powinienem potraktować cię jak zwierzę, ale chcę zrozumieć, dlaczego jesteś anormalny.
Oddam cię pod nadzór naszego sądowego psychologa, doktora Johna Goodmana. Nie mam
kwalifikacji, by ocenić, czy jesteś psychopatą, czy nie. On cię przebada i podejmie ostateczną
decyzję.
Kiwnąłem głową. Nie wiedziałem, czy ma zamiar mnie wypuścić, czy zatrzymać w
areszcie, ale zrozumiałem, Ŝe nie wyśle mnie do więzienia – przynajmniej nie od razu.
– I jeszcze jedno, Nicky – powiedział sędzia. – Jeśli wplączesz się w coś jeszcze, jeśli
usłyszę na ciebie choć jedną skargę, jeśli w ogóle zachowasz się niewłaściwie, uznam Ŝe
jesteś całkowicie niezdolny do otrzymywania poleceń i odpowiedzialnego reagowania i wyślę
cię niezwłocznie do Elmiry, do obozu pracy. Jasne?
– Tak, proszę pana – odpowiedziałem. Samego mnie to zaskoczyło. Po raz pierwszy w
Ŝyciu powiedziałem do kogoś: „proszę pana”. Ale w tym wypadku wydało mi się to zupełnie
na miejscu.
Na drugi dzień rano przyszedł do mojej celi sądowy psycholog, dr John Goodman. Był to
wysoki męŜczyzna z przedwcześnie posiwiałymi skrońmi i głęboką szramą na twarzy.
Kołnierzyk jego koszuli był wystrzępiony, a buty zakurzone.
– Polecono mi zbadać twój przypadek – powiedział siadając na mojej pryczy i zakładając
nogę na nogę. – Oznacza to, Ŝe musimy przez jakiś czas przebywać razem.
– Pewnie, waŜniaku. Masz zupełną rację.
– Słuchaj, łobuzie, rozmawiam codziennie z dwudziestoma takimi szczeniakami jak ty.
Spróbuj jeszcze raz odpyskować, a poŜałujesz.
Zaskoczyła mnie jego gwałtowna reakcja, ale odpowiedziałem aroganckim tonem:
– DuŜo gadasz jak na łapacza wariatów. A moŜe chciałbyś, Ŝeby cię którejś nocy
odwiedzili Mau Mau?
Zanim zdąŜyłem się ruszyć, doktor złapał mnie za koszulę na piersi i niemal podniósł w
powietrze.
– Słuchaj, pyskaczu. Byłem cztery lata w gangach i trzy lata w marynarce wojennej, zanim
poszedłem na studia. Widzisz tę bliznę? – odwrócił głowę, Ŝebym zobaczył głęboką bliznę
biegnącą przez cały policzek i szyję aŜ po kołnierzyk koszuli. – Zarobiłem to, kiedy byłem w
gangu, ale wcześniej prawie zatłukłem sześciu innych łobuzów kijem bejsbolowym. Jak
chcesz iść na udry, to trafiłeś na właściwego człowieka.
60
Odepchnął mnie od siebie. Prycza podcięła mi nogi i usiadłem na niej z rozmachem.
Splunąłem na podłogę, ale nie nic powiedziałem.
Doktor powiedział znowu rzeczowym tonem:
– Jutro rano muszę pojechać do Bear Mountain. MoŜesz jechać ze mną i porozmawiamy.
Przez cały następny dzień psycholog prowadził nieformalne badanie. Wyjechaliśmy z
miasta na północ, w głąb stanu Nowy Jork. Był to mój pierwszy, od przyjazdu z Puerto Rico,
wyjazd poza asfaltową dŜunglę. Czułem dreszcz podniecenia, cały czas byłem ponury i
arogancko odpowiadałem na jego pytania.
Po krótkiej wizycie w klinice psycholog zabrał mnie do zoo w miejskim parku. Szliśmy
alejką, wzdłuŜ klatek. Zatrzymałem się i zacząłem patrzeć na dzikie zwierzęta chodzące za
kratami tam i z powrotem.
– Lubisz ogrody zoologiczne, Nicky? – spytał doktor.
– Nie cierpię – odparłem. Odwróciłem się od klatek i ruszyłem alejką z powrotem.
– O, dlaczego?
– Nie cierpię tych śmierdzących zwierzaków. Zawsze łaŜą. Zawsze chcą się wyrwać.
Usiedliśmy na ławce w parku i rozmawialiśmy. Doktor John wyjął z teczki zeszyty i
poprosił mnie, Ŝebym narysował kilka rzeczy. Konie. Krowy. Domy. Narysowałem dom z
wielkimi drzwiami frontowymi.
– Dlaczego narysowałeś takie wielkie drzwi w tym domu? – spytał.
– śeby głupi łapacz wariatów mógł tam wleźć – odpowiedziałem.
– Nie przyjmuję tego. Daj mi inną odpowiedź.
– No dobra, Ŝebym mógł szybko się wydostać, jak mnie ktoś będzie gonił.
– Ludzie zwykle rysują drzwi, Ŝeby się dostać do środka.
– Ja nie, ja chcę się wydostać.
– Narysuj mi teraz drzewo.
Narysowałem drzewo. Potem pomyślałem, Ŝe na drzewie powinien siedzieć ptak, więc
narysowałem na czubku drzewa ptaka.
Dr Goodman popatrzył na rysunek i powiedział:
– Lubisz ptaki, Nicky?
– Nienawidzę ich.
– Wydaje mi się, Ŝe ty wszystkiego nienawidzisz.
– Tak. MoŜe. Ale najbardziej ptaków.
– Dlaczego? – spytał – Bo są wolne?
W oddali głucho przetoczył się grzmot.
Zaczynałem się bać pytań tego człowieka. Wziąłem ołówek i przedziurawiłem wizerunek
ptaka.
– Dobra. Zapomnijmy o ptaku. JuŜ go zabiłem.
– UwaŜasz, Ŝe moŜesz się pozbyć wszystkiego, czego się boisz, zabijając. Prawda?
– Co, do diabła, myślisz, Ŝe kto ty jesteś, ty głupi szarlatanie! – krzyknąłem. Zerwałem się
z ławki, stanąłem nad nim i zacząłem krzyczeć na cały głos: – Myślisz, Ŝe moŜesz mi
zadawać idiotyczne pytania i wszystkiego się o mnie dowiedzieć? Nie boję się nikogo. Spytaj
Biskupów, to ci o mnie opowiedzą. Nie ma w Nowym Jorku gangu, który chciałby się bić z
Mau Mau. Nie boję się nikogo!
Dr Goodman ciągle coś pisał w swoim notesie. Spojrzał tylko na mnie i powiedział:
– Siadaj, Nicky. Mnie tym nie zaimponujesz.
– Słuchaj, człowieku, jak będziesz ze mną zadzierał, to długo nie poŜyjesz.
Stałem przed nim roztrzęsiony. W tym momencie zahuczał nowy, o wiele silniejszy
grzmot. Dr Goodman popatrzył na mnie i chciał coś powiedzieć, ale na alejkę wokół nas
zaczęły padać krople deszczu. Doktor pokręcił głową.
– Lepiej chodźmy, zanim nas zleje – powiedział.
61
Ledwo zatrzasnęliśmy drzwi samochodu, lunął rzęsisty deszcz i cięŜkie krople zaczęły
walić w przednią szybę. Dr John długo siedział bez słowa, potem włączył silnik i ruszył.
– Nie wiem, Nicky – powiedział. – Po prostu nie wiem.
Czas powrotu upłynął nam w ponurym nastroju. Deszcz bezlitośnie walił w blachę
samochodu. Dr John prowadził bez słowa. Ja byłem pogrąŜony w rozmyślaniach.
Przygnębiała mnie świadomość, Ŝe wracamy do Nowego Jorku. Myśl o areszcie budziła we
mnie lęk. Nie mogłem znieść tego, Ŝe zamykają mnie do klatki jak dzikie zwierzę.
Gdy wjechaliśmy pomiędzy setki wysokich brudnych domów czynszowych, deszcz
przestał padać, ale słońce juŜ zaszło. Czułem się jakbym wjeŜdŜał do pułapki. Chciało mi się
wyskoczyć z samochodu i uciekać. Ale zamiast skręcić w stronę aresztu, dr John zwolnił i
skręcił w Lafayette, w kierunku osiedla Fort Greene.
– Nie wieziesz mnie do aresztu? – spytałem zaskoczony.
– Nie. Mam uprawnienia do zamknięcia cię albo wypuszczenia. UwaŜam, Ŝe więzienie nie
wyjdzie ci na dobre.
Uśmiechnąłem się.
– Tak, człowieku. Teraz gadasz do rzeczy.
– Nie, nie rozumiesz mnie. Nie sądzę, Ŝeby cokolwiek było dla ciebie dobre.
Roześmiałem się.
– A co, doktorze, uwaŜasz, Ŝe mój stan jest beznadziejny?
Doktor zatrzymał samochód na rogu Lafayette i Fort Greene Place.
– Właśnie, Nicky. Od wielu lat pracuję z takimi chłopakami. Mieszkałem w getcie. Ale
nigdy jeszcze nie widziałem chłopaka tak twardego, zimnego i dzikiego jak ty. Nie
zareagowałeś pozytywnie na nic, o czym mówiłem. Nienawidzisz wszystkich i boisz się
kaŜdego, kto mógłby zagrozić twojemu bezpieczeństwu.
Otworzyłem drzwi samochodu i wysiadłem.
– Dobra, moŜesz iść do diabła, doktorku. Nie potrzebuję ani ciebie, ani nikogo innego.
– Nicky – powiedział doktor, gdy odwracałem się, Ŝeby odejść. – Powiem ci wprost: jesteś
skazany. Nie ma dla ciebie nadziei. I jeśli się nie zmienisz, pójdziesz prostą drogą do
więzienia, na krzesło elektryczne i do piekła.
– Tak? Dobra. Spotkamy się tam – odpowiedziałem.
– Gdzie? – spytał doktor.
– W piekle, człowieku – powiedziałem ze śmiechem.
Doktor pokiwał głową i odjechał w ciemność. Próbowałem dalej się śmiać, ale śmiech
zamarł mi na ustach.
Stałem na rogu ulicy z rękami w kieszeniach przeciwdeszczowego płaszcza. Była siódma
wieczór i ulice pełne były bezimiennych twarzy, śpieszących się nóg... idących, idących,
idących. Czułem się jak liść na powierzchni ludzkiego morza, unoszony w róŜne strony przez
własne bezsensowne namiętności. Przyglądałem się ludziom. Nikt nie stał w miejscu.
Niektórzy biegli. Był maj, ale wiatr był zimny. Smagał moje nogi i całego mnie przenikał
chłodem.
Słowa psychologa wciąŜ brzmiały mi w uszach jak zacięta płyta: „Pójdziesz prostą drogą
do więzienia, na krzesło elektryczne i do piekła”.
Nigdy naprawdę się sobie nie przyjrzałem. O, lubiłem oglądać się w lustrze. Zawsze byłem
czystym chłopakiem, co jest trochę nietypowe dla Portorykańczyka z mojej dzielnicy. W
przeciwieństwie do chłopaków z gangu dbałem o swój wygląd. Starałem się chodzić w
krawacie i kolorowych koszulach. Starałem się zawsze, by moje spodnie były wyprasowane, i
dbałem o swoją cerę. Nie chciałem zbyt duŜo palić, bo wtedy mój oddech stawał się
nieświeŜy.
62
Ale w środku nagle poczułem się brudny. Nicky, którego widziałem w lustrze, nie był tym
prawdziwym. A ten na którego patrzyłem teraz, był brudny... obrzydliwy... zgubiony.
Szafa grająca w Papa John’s ryczała głośną bigbitową melodię. Samochody jechały
zderzak przy zderzaku. Trąbiły klaksony, przeszywały powietrze gwizdki, krzyczeli ludzie.
Patrzyłem na ich puste, bezimienne twarze. Nikt się nie uśmiechał. Wszyscy się spieszyli.
Niektórzy byli pijani. Większość plączących się pod barem narkomanów była „nagrzana” .To
był prawdziwy Brooklyn. To był prawdziwy Nicky.
Ruszyłem w górę ulicy, w kierunku mojego domu na Fort Greene. Wiatr rzucał gazety na
Ŝelazne ogrodzenia i kraty sklepów. Na chodniku poniewierały się rozbite butelki i puste
puszki po piwie. Woń tłustych potraw niosła się po ulicy, przyprawiając mnie o mdłości.
Chodnik pod moimi stopami drgał, gdy z łoskotem przelatywały pod nim i znikały w
niewiadomej ciemności pociągi metra.
Dogoniłem jakąś starą, nędznie wyglądającą kobietę. Powiedziałem „starą”, ale z tyłu nie
mogłem rozpoznać jej wieku. Była niska, niŜsza ode mnie. Głowę miała ciasno owiniętą
czarnym szalikiem. Spod jego brzegów wystawały farbowane, rudo-Ŝółte włosy. Miała na
sobie starą marynarską kurtkę, za duŜą o jakieś sześć numerów. Jej chude nogi w czarnych
spodniach sterczały spod kurtki jak wykałaczki. Miała męskie półbuty włoŜone na bose stopy.
Nienawidziłem jej. Symbolizowała wszystko co brudne i plugawe w moim Ŝyciu.
Sięgnąłem do kieszeni po nóŜ. Wcale się nie wygłupiałem. Zastanawiałem się jak mocno
powinienem pchnąć, Ŝeby przebić gruby filc kurtki i wbić ostrze w jej plecy. Doznałem
ciepło-lepkiego uczucia na myśl o krwi ściekającej z brzegu jej kurtki i zbierającej się w
kałuŜę na ulicy.
W tym momencie z przeciwka nadbiegł mały piesek i skręcił, Ŝeby ją wyminąć. Kobieta
obróciła głowę w jego stronę i patrzyła niewidzącym spojrzeniem. Poznałem ją. Była to jedna
z tych zuŜytych prostytutek, które mieszkały w mojej okolicy. Po jej oczach – opadających
powiekach i pustym wzroku – poznałem, Ŝe jest po zastrzyku heroiny.
Zostawiłem nóŜ, myśląc znowu o sobie, i zacząłem ją wyprzedzać. Wtedy dostrzegłem jej
bezmyślne spojrzenie skierowane na jaskrawoczerwony balonik, pchany przez wiatr środkiem
ulicy.
Balonik! W pierwszym odruchu chciałem skoczyć na jezdnię i rozdeptać go. Do diabła!
Nienawidziłem go! Był wolny!
Nagle zalała mnie fala współczucia. UtoŜsamiłem się z tym głupim, podskakującym
balonikiem. Dziwne, Ŝe gdy po raz pierwszy w Ŝyciu odczułem litość, dotyczyła ona
martwego, pędzonego wiatrem donikąd przedmiotu.
Więc zamiast pobiec na jezdnię i rozdeptać go, minąłem kobietę i przyspieszyłem kroku,
Ŝeby nadąŜyć za balonem toczącym się i podskakującym po brudnej ulicy.
Balonik był w tym obskurnym otoczeniu całkiem nie na miejscu. Dookoła zimny wiatr
przeganiał stare gazety i śmieci, na chodnikach walały się porozbijane butelki po winie i
zgniecione puszki po piwie, po obu stronach wznosiły się ciemne, ponure, kamiennobetonowe
ściany doŜywotniego więzienia, w którym mieszkałem, a tu, pośrodku tego
wszystkiego, był wolny, czerwony balonik, niesiony niewidzialnym tchnieniem przyrody.
CóŜ takiego zainteresowało mnie w tym głupim baloniku? Przyspieszyłem, Ŝeby się z nim
zrównać. Przyłapałem się na nadziei, Ŝe balonik nie trafi na odłamek szkła i nie pęknie. Ale
równocześnie wiedziałem, Ŝe to nie moŜe trwać długo. Był zbyt delikatny. Zbyt wraŜliwy.
Był zbyt czysty i doskonały, Ŝeby pośrodku tego całego piekła przetrwać dłuŜej.
Wstrzymywałem oddech za kaŜdym razem, gdy balonik po kolejnym podskoku opadał na
ulicę. On jednak wciąŜ kontynuował swoją wesołą wędrówkę środkiem jezdni. Powtarzałem
w myśli: „MoŜe mu się uda. MoŜe zdoła przebyć całą drogę do przecznicy i dostać się z
wiatrem do parku. MoŜe jednak ma szansę”.
63
Prawie modliłem się o to. Ale gdy pomyślałem o parku, ogarnęło mnie zniechęcenie. Ten
parszywy park. No i co z tego, Ŝe dostanie się do parku? I co dalej? Nic mu to nie pomoŜe.
Uderzy o zardzewiałe ogrodzenie i pęknie. A jeśli nawet przedostanie się przez ogrodzenie, to
i tak nadzieje się na coś w trawie czy chwastach i tyle go będzie.
„Albo – myślałem – jeśli ktoś go podniesie, to weźmie go tylko do swojego obskurnego
mieszkania i uwięzi do końca jego Ŝycia. Nie ma nadziei ani dla niego, ani dla mnie”.
Nagle, ni stąd, ni zowąd, nadjechał policyjny samochód. Zanim zdałem sobie sprawę z
tego, co się dzieje, najechał na balonik i usłyszałem Ŝałosne „puf”, gdy bezlitośnie rozgniótł
go na jezdni. Samochód skręcił za najbliŜszy róg. Nawet nie wiedział co zrobił, a choćby i
wiedział, niewiele by go to obchodziło.
Chciałem pobiec za nim z krzykiem: „Parszywi gliniarze! Nic was nie obchodzi?”
Chciałem ich zabić za to, Ŝe wgnietli mnie w jezdnię.
Ale uszła ze mnie chęć do Ŝycia. Stałem na krawęŜniku i patrzyłem na ciemną jezdnię, lecz
nigdzie nie było śladu balonika. Wgnieciony w śmieci i pył ulicy Fort Greene zmieszał się z
brudem Brooklynu.
Zawróciłem pod swój dom i usiadłem na schodkach. Stara prostytutka powlokła się ulicą w
ciemność. Wiatr ciągle gwizdał i gnał jezdnią papiery i śmieci, przyklejając je do ogrodzenia
parku. Pod spodem jeszcze jeden pociąg metra z łoskotem pomknął w ciemność. Bałem się.
Ja, Nicky, bałem się. DrŜałem nie z zimna, ale z lęku. Oparłem głowę na rękach i myślałem:
„Wszystko przepadło. Jestem skazany. Tak, jak powiedział dr John. Nie ma nadziei dla
Nicky’ego, tylko więzienie, krzesło elektryczne i piekło”.
Od tego dnia przestało mi zaleŜeć na czymkolwiek. Oddałem prezesurę gangu znowu
Izraelowi. Upadłem na dno. Głębiej juŜ nie mogłem upaść. Nie było dla mnie Ŝadnej nadziei.
Mógłbym równie dobrze, jak wszyscy inni w getcie, zwrócić się ku strzykawce. Zmęczony
byłem juŜ tą ciągłą ucieczką. Czego mi było trzeba według sędziego? Miłości! Ale skąd wziąć
na tym dnie miłość?
64
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 10
Twarzą w twarz
Było to gorące popołudnie, w piątek, w lipcu 1958 roku. Siedziałem z Lydią i Izraelem na
schodach przed swoim domem, kiedy zobaczyliśmy biegnących chłopaków.
– Hej, co się dzieje? – krzyknąłem do nich.
– Przed szkołą jest cyrk! – odkrzyknął jeden z nich.
Rozrywki są w Brooklynie rzadkie. Jest to jedna z przyczyn, dla których musieliśmy sami
je sobie organizować w postaci bijatyk, narkotyków i seksu. Wszystko było lepsze niŜ
bezczynne siedzenie. Pobiegliśmy więc przez park do szkoły przy St. Edward Street.
Gdyśmy tam dotarli, przed szkołą nr 67 stał juŜ spory tłum. Roztrącając dzieci
przepchnęliśmy się do przodu, Ŝeby zobaczyć, co się dzieje.
Jakiś człowiek stał na hydrancie i grał na trąbce „Głos Jezusa słychać”. Grał w kółko tę
samą melodię. Obok niego na chodniku stał drugi męŜczyzna. Nie widziałem jeszcze tak
chudego, wątłego i mizernie wyglądającego człowieka. Ponad nim powiewała na kiju
amerykańska flaga.
Trębacz w końcu przestał grać i tłum zaczął na niego krzyczeć. Zebrała się prawie setka
chłopców i dziewcząt, blokując jezdnię i chodnik.
Chudy męŜczyzna miał taboret od fortepianu, który dali mu ze szkoły. Wszedł na taboret i
otworzył jakąś czarną ksiąŜkę. Zaczęliśmy do niego krzyczeć. Stał tam z pochyloną głową i
widać było, Ŝe się boi. Krzyki były coraz głośniejsze. W ścisku obejmowałem Lydię i
próbowałem sięgnąć jej za dekolt swetra, a ona chichotała.
Nagle uświadomiłem sobie, Ŝe wszystko ucichło. Przestałem zajmować się Lydią i
spojrzałem na tego człowieka na taborecie. Stał ze schyloną głową, trzymając przed sobą
otwartą tę swoją czarną ksiąŜkę. Ogarnęło mnie niesamowite uczucie, jak w domu, kiedy
ojciec wykonywał swoje czarnoksięski praktyki. Było dziwnie cicho, nawet samochody na
Park Avenue, o kilka domów od nas, nie robiły Ŝadnego hałasu, był to nieziemski spokój.
Przestraszyłem się.
Opanował mnie dawny lęk, którego nie odczuwałem od czasu wstąpienia do Mau Mau.
Był to ten sam lęk, z którym walczyłem w sądzie, stając przed sędzią. Ten sam, który czułem
tego wieczora, kiedy szedłem do domu po dniu spędzonym z psychologiem sądowym. Za
kaŜdym razem udawało mi się od tego strachu uwolnić, uciec od niego. Ale teraz napełniał
całe moje ciało i czułem, Ŝe ogarnia nawet duszę. Chciałem odejść stąd, uciec, ale wszyscy
słuchali... czekali.
Nagle ten chudy człowiek podniósł głowę i głosem tak słabym, Ŝe ledwo go było słychać,
zaczął czytać z tej czarnej ksiąŜki: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, Ŝe dał swego
Jednorodzonego Syna, aby kaŜdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał Ŝycie wieczne”8.
8 Ewangelia wg św. Jana 3,16.
65
ZadrŜałem ze strachu. Ten gość musiał być księdzem lub czarownikiem czy kimś w tym
rodzaju. Mówił o miłości. Wiedziałem, co to „miłość”. Byłem w tej dziedzinie ekspertem.
Wyciągnąłem rękę i uszczypnąłem Lydię w biodro. Popatrzyła na mnie:
– Słuchaj go, Nicky.
Nachmurzyłem się i znowu zwróciłem głowę w kierunku tego chudego człowieka. On
powiedział coś o proszeniu o to, Ŝeby zdarzył się cud. Nie wiedziałem co to cud, ale wszyscy
słuchali i nie chciałem być inny.
Skończył mówić i stał na coś czekając. Potem powiedział, Ŝe chce rozmawiać z prezesami
i wiceprezesami gangów. Poczułem, Ŝe ten człowiek jest niebezpieczny. Wdzierał się do
naszego świata, a ja nie chciałem, Ŝeby się tu pchali jacyś obcy.
Mówił dalej:
– Jeśli jesteście tacy waŜni i twardzi, nie boicie się chyba podejść tu i uścisnąć rękę
jakiemuś chudemu pastorowi, prawda?
Tłum się poruszył. Ktoś z tyłu zawołał:
– Hej, Kasiarz, co jest, boisz się?
To było do Kasiarza, prezesa Kapelanów, naszego bratniego gangu.
Usłyszałem za sobą poruszenie tłumu. Obejrzałem się i zobaczyłem Kasiarza razem z
DyliŜansem i jeszcze dwoma czarnymi z ich gangu. Szli do chudego pastora, który zszedłszy
z taboretu stał i na nich czekał.
Denerwowałem się coraz bardziej. Całkiem mi się to nie podobało. Rozejrzałem się, ale
wszyscy się uśmiechali i rozstępowali, Ŝeby przepuścić Kasiarza i DyliŜansa.
Przywitali się z pastorem, a potem ten trębacz i pastor wzięli Kasiarza, DyliŜansa i tych
dwóch chłopaków, co z nimi byli, i podeszli razem do bramy szkoły. Stali tam i rozmawiali.
Zostawiłem Lydię i podszedłem do Izraela.
– Co oni robią? – spytałem go.
Izrael nie odpowiedział. Miał jakąś dziwną minę.
Nagle zobaczyłem, Ŝe tamci klękają na ulicy. Kasiarz i DyliŜans zdjęli kapelusze, trzymali
je w rękach i klęczeli na chodniku. Potem podnieśli się i ruszyli z powrotem. Zawołałem na
Kasiarza:
– Hej, Kasiarz, nawróciłeś się juŜ?
Kasiarz był wielkim chłopem, miał około metr osiemdziesiąt pięć i waŜył prawie
dziewięćdziesiąt kilo. Odwrócił głowę i popatrzył na mnie tak, jak jeszcze nigdy przedtem.
Twarz miał powaŜną, śmiertelnie powaŜną. Przeszył mnie wzrokiem i zrozumiałem, co chciał
powiedzieć, chociaŜ nie wiedziałem, co mu się stało. Powiedział mi oczami: „Lepiej się
odwal, Nicky, to nie jest odpowiednia chwila na wygłupy”.
Nagle ktoś do mnie zawołał:
– Hej, Nicky, pokaŜ, Ŝe nie jesteś gorszy. Chyba się nie boisz podejść, co?
Izrael uszczypnął mnie i kiwnął głową w kierunku tych dwóch ludzi.
– Chodź, Nicky. Idziemy.
Zobaczyłem, Ŝe mówi serio, i cofnąłem się. W tym wszystkim było coś złowróŜbnego...
coś niebezpiecznego i podstępnego. Miało to posmak śmiertelnego niebezpieczeństwa.
Tłum zaczął hałasować i krzyczeć:
– Hej, patrzcie na naszego przywódcę! On się boi tego chudego pastora!
Izrael pociągnął mnie za kurtkę.
– Chodź, Nicky, idziemy.
Nie miałem wyboru. Musiałem podejść i stanąć twarzą w twarz z tymi dwoma ludźmi.
Izrael podał im rękę. Ja ciągle się bałem i zwlekałem. Chudy męŜczyzna podszedł do mnie
i wyciągnął rękę.
– Nicky, nazywam się David Wilkerson. Jestem pastorem z Pensylwanii.
Popatrzyłem tylko na niego i powiedziałem:
66
– A idź, pastor, do diabła!
– Nie podobam ci się, Nicky – odpowiedział pastor – ale ja czuję do ciebie coś zupełnie
innego: kocham cię. I nie tylko to. Przybyłem, Ŝeby ci powiedzieć o Jezusie, który teŜ cię
kocha.
Czułem się jak schwytane zwierzę, które wsadzają do klatki. Za mną był tłum. Przede mną
była uśmiechnięta twarz tego chudego człowieka mówiącego o miłości. Nikt mnie nie kocha.
Nikt mnie nigdy nie kochał. Gdy tak stałem, w mojej pamięci pojawiła się ta chwila sprzed
wielu lat, gdy usłyszałem, jak moja matka mówi mi: „Nie kocham cię, Nicky”. Pomyślałem:
„Jeśli własna matka mówi ci, Ŝe cię nie kocha, to znaczy, Ŝe nikt cię nie kocha – i nigdy nie
pokocha”.
Pastor ciągle stał z wyciągniętą ręką i uśmiechał się. Zawsze byłem dumny z tego, Ŝe się
nie boję. Ale teraz bałem się. Bardzo bałem się tego człowieka, który chciał wsadzić mnie do
klatki. Chciał zabrać mi przyjaciół. Chciał wszystko zniszczyć i dlatego nienawidziłem go.
– Jak się tylko do mnie zbliŜysz, pastorku, zabiję cię – powiedziałem cofając się w stronę
dającego mi poczucie bezpieczeństwa tłumu. Bałem się i nie wiedziałem jak sobie z tym
poradzić.
Przepełniał mnie strach. Wpadłem nieomal w panikę. Prychnąłem gniewnie, odwróciłem
się i poszedłem w tłum.
– Ten facet to komunista, chłopaki – krzyknąłem – zostawcie go, to komunista.
Nie wiedziałem, co to znaczy „komunista”, ale wiedziałem, Ŝe to jest coś, co się powinno
ludziom nie podobać. Uciekłem i zdawałem sobie z tego sprawę. Ale nie umiałem walczyć w
ten sposób. Gdyby on mnie zaatakował noŜem, walczyłbym z nim. Gdyby przyszedł i prosił,
błagał, wyśmiałbym go i kopnąłbym go w zęby. Ale on przyszedł i powiedział: „Kocham
cię”. Jeszcze nikt nigdy mnie tak nie potraktował.
Przepchnąłem się przez tłum z podniesioną głową i wypiętą piersią. Chwyciłem Lydię za
ramię i pociągnąłem ją za sobą ulicą St. Edward, byle dalej od szkoły.
Kilku chłopaków poszło za mną. Poszliśmy do naszej piwnicy i nastawiłem gramofon na
cały głos. Próbowałem zagłuszyć brzmiące mi w uszach słowa: „Jezus cię kocha”. Dlaczego
to tak bardzo wyprowadzało mnie z równowagi? Trochę tańczyłem z Lydią, wypiłem pół
butelki taniego wina i wypaliłem paczkę papierosów. Paliłem bez przerwy, odpalając jednego
od drugiego. Lydia widziała, Ŝe jestem zdenerwowany.
– Nicky, a moŜe powinieneś porozmawiać z pastorem? MoŜe chrześcijaństwo nie jest takie
złe jak myślisz?
Popatrzyłem na nią tak, Ŝe spuściła głowę.
Byłem nieszczęśliwy. I bałem się. Nagle w drzwiach zrobił się jakiś ruch. Popatrzyłem w
tamtą stronę i zobaczyłem, Ŝe wchodzi ten chudy pastor. W swoim porządnym ubraniu, białej
koszuli i eleganckim krawacie nie pasował do naszej brudnej piwnicy. Wszedł i spytał
jednego z chłopaków:
– Gdzie jest Nicky?
Chłopak wskazał na drugi koniec piwnicy, gdzie siedziałem z głową opartą na rękach i
papierosem zwisającym z kącika ust.
Wilkerson podszedł do mnie tak, jakby to była jego piwnica. Uśmiechał się szeroko.
Znowu wyciągnął rękę i powiedział:
– Nicky, chciałem ci tylko uścisnąć rękę i...
Zanim zdąŜył dokończyć, uderzyłem go w twarz. Mocno. Próbował na siłę się uśmiechnąć,
ale widać było, Ŝe zrobiło to na nim wraŜenie. Nie cofnął się jednak i znowu strach chwycił
mnie za gardło, tak Ŝe zrobiło mi się niedobrze. śeby mu za to odpłacić, zrobiłem jedyną
rzecz, jaka mi przyszła do głowy: plunąłem na niego.
– Nicky, Jezusa teŜ opluwali, a on się modlił: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co
czynią”.
67
– ZjeŜdŜaj stąd, do diabła! – krzyknąłem i pchnąłem go w kierunku drzwi.
– Nicky, zanim odejdę, pozwól, Ŝe powiem ci jedną rzecz: Jezus cię kocha.
– Wynoś się, zwariowany pastorze! Nie wiesz, co mówisz. Daję ci dobę na wyniesienie się
z mojego rejonu, a jak nie, to cię zabiję.
Wilkerson cofał się do drzwi, ciągle się uśmiechając.
– Pamiętaj, Nicky, Jezus cię kocha.
Tego juŜ było dla mnie za wiele. Schyliłem się, podniosłem pustą butelkę po winie i z całej
siły cisnąłem nią o podłogę. Nigdy jeszcze nie byłem tak wytrącony z równowagi.
Poniesiony ambicją skoczyłem do drzwi. Zdawałem sprawę, Ŝe wszystkie chłopaki
zorientowały się, Ŝe ten facet mocno zalazł mi za skórę. Nie widziałem innego sposobu
działania, jak działać twardo. Wiedziałem, Ŝe jeśli choć na chwilę okaŜę swoje prawdziwe
uczucia, stracę cały gang.
– Durny, pomylony czarownik – powiedziałem. – Jak tu jeszcze wróci, to go spalę.
Zatrzasnąłem za sobą drzwi i stanąłem na chodniku, patrząc, jak pastor odchodzi
energicznym krokiem. „Zarozumialec” – pomyślałem. Ale jednak w głębi duszy czułem, Ŝe
za tym dziwnym człowiekiem stoi jakaś prawda.
Odwróciłem się i ruszyłem w przeciwnym kierunku. Wszedłem do sali bilardowej,
poprosiłem o kule i próbowałem skupić uwagę na końcu kija. Ale w uszach nie przestawał mi
brzmieć głos chudego pastora mówiącego: „Jezus cię kocha”.
„Nic mnie to nie obchodzi – myślałem – On mnie nie przestraszy. Nikt mnie nie
przestraszy”.
Zepsułem dwa kolejne uderzenia i rzuciłem kij na stół. „Jezus cię kocha” – brzmiało mi w
uszach. Powiedziałem chłopakom, Ŝe źle się czuję, i poszedłem do domu.
Przestraszyłem się, Ŝe naprawdę jestem chory. Było wpół do jedenastej, a ja nigdy nie
kładłem się do łóŜka przed trzecią lub czwartą rano. Zamknąłem drzwi od pokoju na klucz.
DrŜąc podszedłem do łóŜka i zapaliłem lampkę na stojącym obok stoliku. Wyjąłem z szafy
rewolwer, załadowałem go dwoma nabojami i połoŜyłem przy łóŜku. Zrzuciłem z nóg buty i
przebrałem się. PołoŜyłem na stoliku paczkę papierosów, rzuciłem się na łóŜko i zacząłem
patrzeć w sufit. WciąŜ słyszałem słowa Davida Wilkersona: „Jezus cię kocha, Nicky, Jezus
cię kocha”.
Wyciągnąłem rękę, zgasiłem światło i zapaliłem papierosa. Paliłem jednego po drugim.
Nie mogłem spokojnie uleŜeć. Przewracałem się z boku na bok. Nie mogłem zasnąć. Mijały
godziny. W końcu usiadłem, zapaliłem światło i popatrzyłem na zegarek. Była piąta rano.
Przewracałem się na łóŜku przez całą noc.
Wstałem, ubrałem się i schowałem rewolwer z powrotem do szafy. Wziąłem papierosy,
zszedłem po schodach i otwarłem frontowe drzwi domu. Niebo zaczynało szarzeć. W oddali
słychać było jak wielkie miasto ziewa i przeciąga się przed nowym dniem.
Usiadłem na schodkach i oparłem głowę na rękach. „Jezus cię kocha... Jezus cię kocha...
Jezus cię kocha...”.
Usłyszałem Ŝe przed domem zatrzymuje się samochód i trzaskają drzwiczki. Czyjaś ręka
poklepała mnie po ramieniu. Podniosłem swoją zmęczoną głowę i zobaczyłem przed sobą
chudego pastora. Uśmiechając się, powiedział:
– Cześć Nicky. Pamiętasz, co ci powiedziałem wczoraj wieczorem? Chciałem tylko wpaść
i powiedzieć ci to jeszcze raz. Nicky, Jezus cię kocha.
Skoczyłem na równe nogi i zamachnąłem się. Wilkerson zmądrzał przez noc, bo odskoczył
poza zasięg mojej ręki. Stałem warcząc jak zwierzę gotujące się do skoku. Wilkerson spojrzał
mi prosto w oczy i powiedział:
– Mógłbyś mnie zabić, Nicky. Mógłbyś mnie pociąć na tysiąc kawałków i rozrzucić je po
całej ulicy. Ale kaŜdy kawałek wołałby, Ŝe Jezus cię kocha. I nigdzie przed tym nie
uciekniesz.
68
Rzuciłem mu złowrogie spojrzenie, ale on mówił dalej:
– Nicky, nie boję się ciebie. Twoje słowa są groźne, ale w środku jesteś taki sam jak my
wszyscy. Boisz się. Obrzydły ci własne grzechy. Jesteś samotny. Ale Jezus cię kocha.
Zaskoczyło mnie to. Skąd on wie, Ŝe jestem samotny? Nie wiedziałem, o czym mówi,
kiedy powiedział „grzechy”. Bałem się przyznać do strachu. Ale skąd on wiedział, Ŝe jestem
samotny? Zawsze był ze mną gang. Miałem kaŜdą dziewczynę, jaką chciałem. Ludzie się
mnie bali: kiedy widzieli, Ŝe nadchodzę, schodzili z chodnika na jezdnię. Byłem przywódcą
gangu. Jak mógł pomyśleć, Ŝe jestem samotny? A jednak byłem. A teraz wiedział o tym ten
pastor.
Próbowałem szydzić z tego, co mówi:
– UwaŜasz, Ŝe zmienisz mnie ot tak? – powiedziałem, pstrykając palcami. – Myślisz, Ŝe
jak wysłucham tego, co powiesz, to złapię Biblię i będę z nią paradował jak pastor, a ludzie
zaczną mówić: „Nicky Cruz to anioł! Święty!?”
Zdawałem sobie jednak sprawę, Ŝe on mówi powaŜnie, z głębi serca.
– Nicky, nie spałeś duŜo tej nocy, prawda?
Znów mnie zaskoczył. Skąd wiedział, Ŝe nie spałem?
– Ja teŜ niewiele spałem tej nocy, Nicky – ciągnął Wilkerson – tylko modliłem się za
ciebie. Ale zanim to zrobiłem, porozmawiałem z twoimi chłopakami. Powiedzieli mi, Ŝe nikt
się do ciebie nie zbliŜa. Wszyscy się ciebie boją. Ale ja, Nicky, przyszedłem ci powiedzieć, Ŝe
komuś jednak na tobie zaleŜy. Tym kimś jest Jezus. On cię kocha. – Popatrzył mi w oczy i
dodał: – Pewnego dnia, i to juŜ wkrótce, Duch BoŜy zajmie się tobą. Pewnego dnia
przestaniesz uciekać i przybiegniesz do Niego.
Nie odezwałem się. Wstałem, odwróciłem się do niego plecami i wszedłem do domu,
zamykając za sobą drzwi. Poszedłem do swojego pokoju, usiadłem na łóŜku i wyjrzałem
przez okno. Gdy popatrzyłem na dół, jego samochodu juŜ nie było. Niebo na wschodzie
zaczynało przybierać róŜowy odcień. Po drugiej stronie ulicy wielki budynek, w którym
mieściło się Technikum Brooklyńskie, przesłaniał mi horyzont. Ale nagle, jak zapach morza
dolatujący do kogoś, kto jest jeszcze wiele kilometrów od ujścia rzeki, ogarnęło mnie uczucie,
Ŝe Ŝycie to nie tylko to. To więcej, niŜ te wznoszące się wysoko betonowe budynki, te ściany
więzienia ze szkła i kamienia.
Pomyślałem o jego słowach: „Pewnego dnia przestaniesz uciekać i przybiegniesz do
Niego”. Nie wiedziałem nawet, kim On jest. Pomyślałem jednak, siedząc tak na łóŜku i
wyglądając na zaśmieconą ulicę, po której niosły się odgłosy cięŜarówek pędzących z rykiem
pobliską główną ulicą, Ŝe On musi być jak słońce wynurzające się z oceanu w bezchmurny
dzień. Albo jak gwiazda poranna wisząca na jaśniejącym niebie. MoŜe... Kiedyś...
Chwila ta była bliŜej, niŜ mogłem przypuszczać.
Przez następnych kilka dni nie udało mi się zapomnieć o tym człowieku występującym w
imieniu Boga. To Izrael zadręczał mnie ciągłym mówieniem o nim. Ilekroć spotkaliśmy się,
mówił coś o Bogu.
– Do diabła, Izrael, jak nie przestaniesz w kółko gadać o tym całym Bogu, to cię zabiję!
Ale Izrael nie przestawał mówić na ten temat i podejrzewałem, Ŝe ukradkiem widywał się
z Wilkersonem. Nie podobało mi się to. Czułem, Ŝe Wilkerson jest człowiekiem, który moŜe
zniszczyć nasz gang. Teraz, kiedy zabrakło Manniego, został mi juŜ tylko Izrael. I nawet on
wydawał się ode mnie oddalać. Jego ciągłe powoływanie się na Wilkersona, ciągłe
wyciąganie mnie na rozmowy doprowadzało mnie do rozpaczy.
Nie mogłem tego dłuŜej znieść. Noc przed Czwartym Lipca, dniem w którym wszystkie
gangi gromadziły się na Coney Island, Izrael spędził ze mną. Do późna próbował mnie
przekonać, Ŝebym nie jechał na Coney Island, tylko poszedł porozmawiać z Wilkersonem.
Zatkałem sobie uszy próbując odgrodzić się od jego ciągłej gadaniny. Wreszcie Izrael zasnął.
69
LeŜałem w łóŜku tępo patrząc w ciemny sufit, ogarnięty lękiem. Musiałem to przerwać.
Musiałem zmusić Izraela do milczenia. Nie mogłem juŜ więcej słuchać o Wilkersonie.
Sięgnąłem pod materac i zacisnąłem dłoń na drewnianej rękojeści schowanego tam
szpikulca do rąbania lodu. Słyszałem głęboki oddech Izraela leŜącego w łóŜku obok. Im
dłuŜej myślałem o tym, jak mi wierci dziurę w brzuchu gadaniem o Bogu, tym większa
ogarniała mnie furia.
W końcu nie mogłem juŜ dłuŜej wytrzymać.
– To cię oduczy się mnie czepiać! – wrzasnąłem.
Wyrwałem szpikulec spod materaca i uderzyłem, mierząc w plecy Izraela.
Ten, obudzony moim krzykiem, poderwał się i szpikulec wbił się w materac z tyłu za nim.
Wyciągnąłem go i próbowałem ponownie uderzyć krzycząc:
– Powiedziałem ci, Ŝebyś nie gadał o Bogu! Dlaczego gadałeś? Dlaczego? Dlaczego?
Dlaczego?
W ślepej furii uderzałem gdzie popadnie.
Izrael rzucił się na mnie i, mocując się, stoczyliśmy się na podłogę. Rozciągnął mnie na
wznak, usiadł na mnie okrakiem i przycisnął moje ręce do podłogi za głową.
– Dlaczego nie przestałeś gadać?! – krzyczałem ciągle.
– Co ci się stało?! – krzyknął Izrael. – Zwariowałeś? To ja, twój przyjaciel. Co ci się stało?
Nagle zorientowałem się, Ŝe krzycząc i walcząc ze mną, płakał. Łzy lały mu się po twarzy.
– Nicky, Nicky, przestań. Jestem twoim przyjacielem. Nie zmuszaj mnie, Ŝebym ci zrobił
krzywdę. Proszę cię, przestań. Jestem twoim przyjacielem. Kocham cię.
Właśnie tak powiedział. Spadło to na mnie tak, jakby mi wylał na twarz wiadro lodowatej
wody. Powiedział to tak, jak mówił Wilkerson. Rozluźniłem chwyt i Izrael wydarł mi
szpikulec z dłoni. Nigdy dotąd nie widziałem go płaczącego. Dlaczego płakał?
Trzymał szpikulec uniesiony nad moją twarzą. Ściskał go w dłoni tak mocno, Ŝe widziałem
w półmroku, jak zbielały mu kostki palców. Mięśnie miał tak napięte, Ŝe drŜał. Przez chwilę
myślałem, Ŝe uderzy mnie nim w głowę, ale po chwili z całej siły rzucił go w koniec pokoju.
Ciągle płacząc rzucił się na swoje łóŜko.
Podniosłem się zagubiony, zaŜenowany i wyczerpany, co się ze mną dzieje? Przed chwilą
próbowałem zabić swojego przyjaciela!
Wypadłem z pokoju i pobiegłem schodami na górę, na dach. Na dworze było ciemno i
parno. Poszedłem po dachu do klatki, w której stary Gonzales trzymał swoje gołębie.
WywaŜyłem drzwiczki i złapałem jednego ptaka. Reszta, łopocząc skrzydłami i obijając się o
pręty klatki, uciekła w noc.
Przyciskając gołębia do nagiej piersi podszedłem do komina wentylacyjnego i usiadłem.
Ptaki! Nie cierpiałem ich. Takie swobodne. BoŜe, jak ja nienawidziłem wszystkiego co
swobodne. Izrael zmierzał ku wolności. Czułem to. Ten ptak był wolny, ale ja byłem
zamknięty w swojej klatce nienawiści i strachu.
Poczułem jak moje palce zaciskają się wokół głowy ptaka i odrywają ją od ciała. „Nie boję
się”.
Ptak pisnął słabo i Ŝałośnie, po czym drgnął w chwili gdy rozstąpiły się kręgi jego szyi.
„Patrz, mamo, nie boję się”.
Straciłem panowanie nad sobą. Zacząłem zginać szyję ptaka to w jedną, to w drugą stronę,
aŜ poczułem, Ŝe skóra i kości popękały i wtedy jednym szarpnięciem oderwałem głowę od
ciała. Ciepła krew trysnęła mi na ręce i pociekła po kolanach na smołowany dach. Trzymałem
okrwawioną głowę w ręce, patrzyłem na nią i wołałem:
– JuŜ nie jesteś wolny. Nikt nie jest wolny.
Cisnąłem głowę ptaka daleko od siebie i z całej siły rzuciłem ciągle jeszcze drgającym
ciałem o dach. Nareszcie ten przeklęty ptak jest martwy, nie będzie mnie juŜ nawiedzał we
śnie.
70
Siedziałem na dachu to zasypiając, to budząc się. Ilekroć zasnąłem, znowu pojawiały się
koszmary, jeszcze straszniejsze niŜ kiedykolwiek dotąd. O świecie wróciłem do swojego
pokoju. Izraela juŜ nie było.
Szukałem go prawie cały dzień. Wreszcie znalazłem siedzącego samotnie w piwnicy, w
której urządzaliśmy imprezy. Wszyscy inni pojechali na Coney Island.
– Hej, chłopie, przepraszam za tę noc – zacząłem.
– Nie przejmuj się tym – powiedział Izrael z uśmiechem.
– Nie, stary, przykro mi. To do mnie niepodobne. Coś ze mną nie w porządku.
Izrael wstał i udał, Ŝe wali mnie pięścią, w szczękę.
– Oczywiście, stary. Jesteś całkiem jak ja: kopnięty.
Resztę dnia spędziliśmy razem. Po raz pierwszy od trzech lat nie pojechałem Czwartego
Lipca na Coney Island. W drugim tygodniu lipca 1958 Izrael przyszedł do mnie i powiedział,
Ŝe Wilkerson organizuje wielkie zgromadzenie w St. Nicholas. Był tu, rozmawiał z Izraelem i
zaprosił Mau Mau. Miał być specjalny autobus sprzed szkoły nr 67 i mieli zarezerwować dla
nas specjalne miejsca na przedzie widowni. Izrael obiecał Wilkersonowi, Ŝe Mau Mau
przyjdą.
Pokręciłem głową i wstałem ze schodków, Ŝeby wrócić do domu. Nie chciałem mieć z tym
nic wspólnego. Znowu zaczął we mnie falować strach i chwycił mnie za gardło tak mocno, Ŝe
ledwo mogłem mówić.
– Hej, chłopie – zawołał Izrael, kiedy się odwracałem – chyba nie jesteś tchórzem?
Trafił w moje słabe miejsce, w szczelinę w mojej zbroi. Odwróciłem się do niego.
– Nicky nie boi się nikogo... tego chudego pastora... ciebie... ani nawet Boga.
A Izrael tylko stał z uśmieszkiem na tej swojej przystojnej twarzy.
– Wygląda mi na to, Ŝe się boisz albo coś takiego. Inaczej czemu byś nie miał iść?
Pamiętałem Furę i DyliŜansa klęczących tam na chodniku przed szkołą. Wiedziałem, Ŝe
jeśli mogło się to przydarzyć im... Znałem tylko jeden sposób: uciekać, bez przerwy uciekać.
Ale ucieczka teraz, po tym jak Izrael rzucił mi wyzwanie, sprawiłaby wraŜenie, Ŝe się boję.
Naprawdę się boję.
– O której ma być ten autobus? – spytałem.
– O siódmej wieczorem – odpowiedział Izrael. – Spotkanie zaczyna się o dziewiętnastej
trzydzieści. Przyjdziesz?
– Jasne, stary! Myślisz, Ŝe jestem tchórz albo co? Zbierzmy cały gang, jedźmy tam i
rozwalmy tę budę.
Izrael kiwnął głową i odszedł kołysząc biodrami i tańcząc. Odwróciłem się i poszedłem na
górę do swojego pokoju, dwa piętra wyŜej. Czułem się chory.
Zamknąłem drzwi na klucz i rzuciłem się na łóŜko. Sięgnąłem po marihuanowego skręta.
A nuŜ mi to pomoŜe? Ale skrętów juŜ nie było, więc zapaliłem zwykłego papierosa.
Myśli mknęły mi przez głowę jak woda przez otwartą bramę śluzy. Byłem przeraŜony.
Papieros drŜał mi w ręce. Popiół spadł mi na koszulę i stoczył się na brudną pościel. Bałem
się wsiąść do tego autobusu. Najchętniej w ogóle nie opuszczałbym własnego rejonu. Myśl o
konieczności wyjechania poza mały kawałek znajomego terenu napełniała moje serce
przeraŜeniem. Bałem się, Ŝe jeśli znajdę się w tłumie, wtopię się weń, stanę się nikim.
Wiedziałem, Ŝe kiedy znajdę się w hali, będę musiał coś zrobić, Ŝeby zwrócić na siebie
uwagę.
Ale przede wszystkim bałem się tego, co widziałem wtedy tam, na ulicy. Bałem się, Ŝe
ktoś lub coś większego i potęŜniejszego niŜ ja rzuci mnie na kolana wobec wszystkich i Ŝe
będę płakał. Rozpaczliwie bałem się łez. Łzy były główną oznaką słabości, poraŜki,
miękkości i dziecinnego charakteru. Nie płakałem od ósmego roku Ŝycia. Coś zmusiło do
płaczu Izraela, ale nie mnie – nigdy.
71
Tak, jeśli nie pójdę, zostanę przez Izraela i resztę gangu napiętnowany jako tchórz. Nie
mam wyboru.
Gorąco było tego lipcowego wieczora, kiedy wsiadaliśmy do autobusu. W środku było
kilku męŜczyzn w garniturach i w krawatach, którzy mieli pilnować porządku. Ale równie
dobrze mogliby zostać w domu. Hałas w autobusie był ogłuszający.
Z moją paczką od razu poczułem się lepiej. To samotność w moim pokoju działała na mnie
tak przygnębiająco. W autobusie było zupełnie inaczej. Wpakowało się do niego ponad
pięćdziesięciu Mau Mau. Znękani męŜczyźni w garniturach próbowali zaprowadzić jakiś
porządek, ale w końcu machnęli ręką i pozwolili nam robić, co chcemy. Chłopcy rozpychali
się, przeklinali na cały głos, otwierali okna, palili, pili wino i szarpali za sznur od dzwonka,
wołając do kierowcy, Ŝeby ruszał.
Kiedy zajechaliśmy przed halę, otwarliśmy zapasowe drzwi, a kilku nawet wylazło przez
okna. Przed halą stało kilkanaście nastolatek w obcisłych szortach, z wielkimi dekoltami. W
wieczornej ciszy rozlegały się okrzyki w rodzaju: „Hej, dzidzia, zabawimy się?”, czy „Chodź
ze mną, mała, idziemy na niezły ubaw”. Kilka dziewcząt dołączyło do nas i
wmaszerowaliśmy do środka.
Razem z Izraelem wprowadziliśmy nasz pochód na widownię. Przy wewnętrznych
drzwiach usiłował nas zatrzymać bileter. Zobaczyliśmy, Ŝe ludzie na sali zaczęli się odwracać
i przyglądać jak szturmujemy foyer.
– Hej, człowieku, wpuść nas – powiedział Izrael – to my, Mau Mau. Sam pastor mnie
zaprosił. Mamy zarezerwowane miejsca.
Z przodu sali zobaczył nas jeden z Kapelanów; wstał i krzyknął:
– Hej, Nicky, stary, chodźcie tu, te miejsca są dla was!
Przepchnąwszy się koło zdumionego i bezradnego biletera wpadliśmy na widownię.
Byliśmy ubrani w uniformy naszego gangu. śaden z nas nie zdjął czarnego kapelusza.
Przemaszerowaliśmy przejściem, głośno stukając laskami, gwiŜdŜąc i pokrzykując.
Rozejrzałem się i zobaczyłem członków wrogich gangów. Byli tu Biskupi, GGI, a takŜe
niektórzy z Widmowych Władców z Bedford Avenue Park. Widownia była prawie pełna i
zapowiadała się rozróba na całego. Zaczynało wyglądać na to, Ŝe moŜe tu być całkiem nieźle.
Wrzawa była ogłuszająca. Zajęliśmy nasze miejsca i dołączyliśmy się do hałasów,
gwiŜdŜąc, krzycząc i stukając laskami o podłogę.
Z boku jakaś dziewczyna zaczęła grać na organkach. Jakiś młody portorykański chłopak
wstał, przycisnął ręce do piersi, odrzucił w tył głowę i zawołał:
– O Jeeezu! Zbaw moją wielką czarną duszę! – i opadł na krzesło wśród wrzasków i salw
śmiechu gangów.
Koło organów stanęło kilkanaścioro chłopaków i dziewczyn i zaczęli robić „rybę”.
Dziewczęta kręciły biodrami w rytmie dwa razy szybszym od tempa muzyki, a chłopcy
krąŜyli wokół nich wyginając się w tańcu. Ich występy zostały nagrodzone oklaskami i
okrzykami uznania. Organizatorzy juŜ niemal nie panowali nad sytuacją.
Nagle na scenie pojawiła się jakaś dziewczyna. Podeszła do przodu, stanęła przed
mikrofonem i trzymając ręce splecione przed sobą, czekała, aŜ ucichnie hałas. Ale hałas
wzmógł się jeszcze bardziej. Ktoś krzyknął:
– Hej, mała, pokręć się trochę! A moŜe byśmy się umówili, kochanie?
Jakiś chudzielec, którego nigdy dotąd nie widziałem, wstał, zamknął oczy, wyciągnął ręce
i powiedział głosem Ala Jolsena:
– Maaamo!
Oklaski i gwizdy tłumu stały się jeszcze głośniejsze.
Dziewczyna na scenie zaczęła śpiewać. Nawet z naszych dobrych miejsc w trzecim rzędzie
nie było jej w tym hałasie słychać. W czasie jej występu część dziewcząt i chłopców weszła
na krzesła i zaczęła wirować w tańcu. Dziewczęta w swoich krótkich szortach i skąpych
72
bluzkach, a chłopcy w czarnych kurtkach Mau Mau, w spiczastych butach i kapeluszach
ozdobionych zapałkami, a z przodu srebrnymi gwiazdami.
Dziewczyna skończyła śpiewać i nerwowo zerknęła za kulisy. Zaczęliśmy klaskać,
krzyczeć i domagać się drugiej piosenki. Ona jednak zeszła ze sceny i nagle pojawił się chudy
pastor.
Nie widziałem go od czasu naszej utarczki przed kilkoma tygodniami. Serce uderzyło mi
silniej i znowu przepełnił mnie strach. Przypominało to ciemną, posępną ogarniającą mnie
całego chmurę. Izrael zerwał się.
– Hej, Davie! Tu jestem. Widzisz, powiedziałem ci, Ŝe przyjdę. I patrz, kto tu jest – dodał
pokazując na mnie.
Musiałem coś zrobić, Ŝeby nie zwariować ze strachu. Skoczyłem na równe nogi i
krzyknąłem:
– Hej, pastorze... czego chcesz... nawrócić nas czy co?
Mau Mau wybuchnęli śmiechem i usiadłem poczuwszy się lepiej. Ciągle jeszcze uznawali
moje przywództwo. Pomimo tego, Ŝe byłem sparaliŜowany strachem i przekazałem prezesurę
Izraelowi. WciąŜ jeszcze jestem ich liderem i wciąŜ jeszcze śmieją się z moich dowcipów.
Znowu panowałem nad sytuacją.
Wilkerson zaczął mówić:
– To jest ostatni wieczór naszej, obejmującej całe miasto, krucjaty. Dziś zrobimy coś
innego niŜ zwykle. Poproszę moich przyjaciół Mau Mau o zebranie datków.
Rozpętało się istne piekło. Członkowie gangów na sali dobrze nas znali. Poproszenie Mau
Mau o zebranie datków było jak wynajęcie Kuby Rozpruwacza do pilnowania dzieci.
Widownia zaczęła się śmiać i wrzeszczeć.
Ale ja w jednej chwili zerwałem się na nogi. Czekałem na okazję, Ŝeby się popisać, Ŝeby w
jakiś efektowny sposób zwrócić na siebie uwagę. To było właśnie to. Nie mieściło mi się w
głowie, Ŝe pastor mógł poprosić nas, ale jeśli chce, Ŝebyśmy to zrobili, nie będziemy się
wzbraniać.
Wskazałem jeszcze pięciu, w tym Izraela.
– Ty, ty, ty... idziemy.
Nasza szóstka wyszła przed rzędy krzeseł i ustawiła się szeregiem, twarzą do sceny. Za
naszymi plecami zapadła cisza. Martwa cisza.
Wilkerson pochylił się i wręczył kaŜdemu z nas duŜy karton po lodach.
– A teraz – powiedział – ustawcie się w szeregu, tu przed estradą. Organy zaczną grać, a ja
poproszę ludzi, Ŝeby tu podchodzili i składali ofiary. Potem przejdziecie za zasłonę i na górę,
na scenę. Ja tu zaczekam, aŜ mi je przyniesiecie.
To było zbyt piękne, Ŝeby było prawdziwe. Nikt nie miał wątpliwości, co zrobimy. KaŜdy,
kto nie wykorzystałby takiej sytuacji, byłby głupcem.
Datków zebrało się duŜo. Przejścia były pełne podchodzących do przodu ludzi. Wielu
dorosłych wrzucało do pudeł grube banknoty, inni dawali czeki. Skoro juŜ mieliśmy zbierać
te datki, zdecydowany byłem postarać się o to, Ŝeby były one okazałe. Niektórzy członkowie
gangów podchodzili tanecznym krokiem i albo udawali, Ŝe wrzucają pieniądze, albo
próbowali coś z pudeł wyjąć. Kiedy zdarzało się coś takiego, wsuwałem rękę do kieszeni,
jakbym sięgał po nóŜ i mówiłem:
– Hej, chwileczkę, stary. Zapomniałeś tu coś wrzucić.
Wtedy próbowali się śmiać, ale zaraz poznawali, Ŝe nie Ŝartuję:
– Człowieku, pastor powiedział, Ŝeby dawać... dasz czy mam powiedzieć swoim
chłopakom, Ŝeby ci to wykroili?
Prawie kaŜdy dawał jakiś datek.
73
Kiedy juŜ wszyscy wrócili, kiwnąłem głową i wyszliśmy z prawej strony widowni przez
wiszące przy ścianie zasłony. Wprost nad naszymi głowami wielkie czerwone litery głosiły
WYJŚCIE. Wszyscy widzieli ten napis i gdy zniknęliśmy za zasłoną, sala zaczęła się śmiać.
Z początku śmiech był cichy – tylko pojedyncze chichoty. Potem usłyszeliśmy jak się
wzmaga, aŜ w końcu cała widownia zatrzęsła się od salw śmiechu z biednego pastora, którego
wykiwali Mau Mau.
Staliśmy za kurtyną. Chłopcy patrzyli na mnie, czekając, Ŝebym im powiedział, co mają
robić. Umieliśmy porozumiewać się wzrokiem. Czekali na sygnał, na spojrzenie w kierunku
wyjścia mówiące: „Wiejemy. Bierzemy tę forsę i dajemy stąd nogę”.
Ale coś w środku ciągnęło mnie w kierunku przeciwnym. Pastor mnie wybrał i okazał mi
zaufanie. Mogłem zrobić to, czego się spodziewał po mnie tłum, albo postąpić tak, Ŝeby nie
zawieść zaufania, które pokładał we mnie pastor. Zaufanie pastora rozpaliło w mojej duszy
jakąś iskrę. Zamiast wskazać wzrokiem na drzwi, pokręciłem głową: „nie”.
– Chodźcie – powiedziałem. – Zaniesiemy to temu chudemu pastorowi.
Chłopcy nie wierzyli własnym uszom, ale musieli zrobić to, co im kazałem. Gdy
ruszyliśmy schodami na estradę, za mną szło dwóch chłopaków. Jeden z nich sięgnął do
kartonu, wziął dwudziestodolarowy banknot i wsadził go do kieszeni kurtki.
– Hej, ty, co robisz, do diabła!? Oddaj te pieniądze. One są pastora.
Chłopcy odwrócili się i popatrzyli na mnie z niedowierzaniem. – Nicky, nie gorączkuj się
tak. Popatrz na tę całą forsę. Nikt się nie połapie. Nie wygłupiaj się, jest tego taka kupa, Ŝe
wystarczy dla nas wszystkich i dla niego.
Sięgnąłem do kieszeni i błyskawicznym ruchem wyciągnąłem nóŜ. Otwarłem go z
trzaskiem i powiedziałem:
– Człowieku, tutaj będzie twój cmentarz, jak nie połoŜysz tego z powrotem.
Nie dyskutował ze mną dłuŜej, tylko pokornie wrzucił zmięty banknot do pudła.
– Czekaj, jeszcze nie koniec. – powiedziałem. – Ile masz w kieszeni forsy, spryciarzu?
– No, Nicky, daj spokój – zająknął się. – To moja forsa. Matka mi ją dała, Ŝebym sobie
kupił portki.
– Ile masz? – spytałem znowu, przykładając lśniące ostrze do jego grdyki.
Chłopak poczerwieniał, sięgnął do kieszeni i wyjął dwie dziesięciodolarówki i jedną
pięciodolarówkę.
– Do pudła – powiedziałem.
– Człowieku, zwariowałeś czy co, moja stara Ŝywcem obedrze mnie ze skóry jak to stracę.
– Chłopak prawie krzyczał.
– Wiesz, co ci powiem, spryciarzu? Jak nie wrzucisz, to obedrę cię ze skóry tu, na miejscu.
Do pudła!
Chłopak popatrzył na mnie z niedowierzaniem. NóŜ upewnił go, Ŝe nie Ŝartuję. Zmiął
banknoty i wrzucił je do pudła.
– A teraz idziemy – powiedziałem.
Gęsiego weszliśmy na estradę.
Wielu chłopaków zaczęło głośno wyraŜać swój zawód. JuŜ myśleli, Ŝe wystrychnęliśmy
pastora na dudka, i teraz Ŝałowali, Ŝe jednak nie zwialiśmy przez te drzwi, tak jak oni by to
zrobili. Ale świadomość, Ŝe postąpiłem słusznie, uczciwie, obudziła we mnie ciepłe,
przyjemne uczucie. Po raz pierwszy w Ŝyciu uczyniłem dobrze, bo chciałem uczynić dobrze.
Było to bardzo przyjemne uczucie.
– Proszę, pastorze – powiedziałem. – To jest pana.
Czułem się nieswojo stojąc tak przed całą widownią. Ale gdy wręczyłem pastorowi
pieniądze, w sali znowu zapadła cisza.
Wilkerson wziął od nas kartony i popatrzył mi prosto w oczy.
– Dziękuję, Nicky. Wiedziałem, Ŝe mogę na ciebie liczyć.
74
Odwróciliśmy się i odmaszerowaliśmy na swoje miejsca. W sali było cicho jak makiem
zasiał.
Wilkerson rozpoczął kazanie.
Mówił jakieś piętnaście minut. Wszyscy byli cicho, ale ja nie słyszałem ani słowa.
Myślałem ciągle o tym ciepłym uczuciu, jakie mnie ogarnęło, gdy wręczałem mu te
pieniądze. Wyrzucałem sobie w myślach, Ŝe nie umknąłem z łupem. Ale coś się we mnie
zrodziło i czułem jak rośnie. Było to poczucie dobra, szlachetności, sprawiedliwości. Uczucie,
którego nie doświadczyłem nigdy dotąd.
Z rozmyślań wyrwał mnie hałas z tyłu. Wilkerson doszedł w swym kazaniu do punktu, w
którym mówił nam, Ŝe powinniśmy się wzajemnie kochać. Mówił, Ŝe Portorykańczycy
powinni kochać Włochów, Włosi powinni kochać Murzynów, Murzyni powinni kochać
białych i Ŝe wszyscy powinniśmy się wzajemnie kochać.
Za mną wstał Augie.
– Hej, pastorze, chyba jesteś kopnięty albo co? Chcesz, Ŝebym kochał tych cholernych
Włochów? Chyba zwariowałeś! Patrz tutaj – i podciągnąwszy koszulę wskazał na wielką
purpurową szramę, którą miał na boku. – Dwa miesiące temu jeden z tych parszywych
makaroniarzy wsadził mi kulę. Myślisz, Ŝe potrafię o tym zapomnieć? Zabiję tego sukinsyna,
jak tylko go znowu zobaczę.
We włoskim sektorze jakiś chłopak poderwał się na równe nogi i jednym szarpnięciem
rozerwał na sobie koszulę.
– Tak, widzisz to? – wskazał poszarpaną bliznę biegnącą wokół ramienia i w dół przez
pierś. – Jeden czarnuch zajechał mnie brzytwą. JuŜ ja ich wszystkich pokocham – ołowianą
rurką.
Kolorowy chłopak z tyłu wstał i zawołał jadowicie:
– Hej, makaroniarzu, chcesz spróbować od razu?
Sala nagle napełniła się nienawiścią. Kolorowy chłopak od Kapelanów zerwał się
przewracając krzesło i próbował wydostać się ze swojego rzędu w kierunku sektora
Widmowych Władców. Bójka wisiała w powietrzu.
Fotoreporter jakiejś gazety pobiegł przejściem między krzesłami na przód widowni,
odwrócił się i zaczął robić zdjęcia.
Izrael rzucił do niego trzech chłopaków ze skraju rzędu:
– Bierzcie go!
Chłopcy skoczyli i zaczęli się nim szamotać. Jednemu z nich udało się złapać aparat
fotograficzny i rzucić go na podłogę. Gdy fotoreporter po niego sięgnął, jakiś chłopak z
drugiej strony przejścia kopnął aparat po podłodze do przodu sali. Fotograf na czworakach
pobiegł za aparatem. JuŜ nieomal go dosięgał, gdy inny chłopak wykopnął mu go spod ręki w
stronę ściany. Reporter podniósł się i pobiegł za aparatem, ale zanim zdąŜył się do niego
zbliŜyć, kolejny chłopak z całej siły kopnął aparat, który pojechał po wykładanej płytkami
podłodze i trzasnął o betonową ścianę, popękany i bezuŜyteczny.
Wszyscy byliśmy na nogach. Atmosfera w sali naładowana była nienawiścią. Rozejrzałem
się, szukając drogi do przejścia między sektorami. Zaczynała się awantura na całego.
Nagle coś zmusiło mnie do spojrzenia na Wilkersona. Stał spokojnie na estradzie, ze
schyloną głową i dłońmi ciasno splecionymi pod brodą. Widać było, jak zbielały mu kostki
zaciśniętych palców. Poruszał wargami. Modlił się.
Coś mnie ścisnęło za serce. Zatrzymałem się. Dokoła trwał harmider, ale ja stałem i
myślałem. Oto ten chudy człowiek stoi nieulękły wśród groŜącego mu niebezpieczeństwa.
Skąd bierze swoją siłę? Dlaczego nie boi się tak jak my wszyscy? Poczułem wstyd i
zaŜenowanie. Poczułem się winny.
O Bogu wiedziałem tylko tyle, ile mogłem się dowiedzieć obserwując tego człowieka.
Pomyślałem o jednym jeszcze zetknięciu z Bogiem. Gdy byłem dzieckiem, rodzice wzięli
75
mnie do kościoła. Było tam pełno ludzi. Ksiądz coś mamrotał, a ludzie odpowiadali mu
śpiewem. Była to okropna godzina. Wynudziłem się śmiertelnie i więcej tam nie poszedłem.
Osunąłem się na krzesło. Dokoła mnie wrzało. Izrael stał i patrząc na rzędy za nami
krzyczał:
– Hej, spokój, posłuchajmy, co ma do powiedzenia pastor!
Mau Mau usiedli. Izrael dalej apelował o spokój. Hałas ucichł. Jak wynurzająca się z
morza mgła, spokój rozprzestrzenił się na tylne rzędy, a stamtąd na balkony. I znowu nad halą
zawisła martwa cisza.
Coś się ze mną działo. Przed oczyma zaczęły mi się przesuwać obrazy z przeszłości.
Dzieciństwo. Nienawiść do matki. Pierwszy dzień w Nowym Jorku, gdy biegałem jak dzikie
zwierzę wypuszczone z klatki. To było tak, jakbym siedział w kinie, w którym idzie film o
moich postępkach. Widziałem bójki na noŜe... rany... nienawiść. To nieomal przekraczało
moją wytrzymałość. Zupełnie nie docierało do mnie to, co się działo wokół mnie. Widziałem
tylko własne wspomnienia. I im więcej mi się przypominało, tym bardziej rosło uczucie winy
i wstyd. Bałem się otworzyć oczy ze strachu, Ŝe ktoś moŜe w nie zajrzeć i zobaczyć to, co ja
widzę. To było odpychające.
Wilkerson znów zaczął mówić. Mówił o odwróceniu się od swoich grzechów. Byłem w
mocy potęgi milion razy silniejszej niŜ jakikolwiek narkotyk. Nie panowałem nad swoimi
ruchami, czynami, słowami. Było to tak, jakbym został porwany przez jakiś rozszalały nurt.
Nie miałem siły się temu opierać. Nie rozumiałem, co się we mnie dzieje. Wiedziałem tylko,
Ŝe zniknął gdzieś strach.
Usłyszałem jak siedzący koło mnie Izrael wyciera nos. Za sobą słyszałem płaczących
ludzi. Coś niosło się przez tę ogromną halę niczym wiatr poruszający wierzchołkami drzew.
Nawet zasłony z boku sali zaczęły się ruszać i szeleścić, jakby pod wpływem tajemniczego
oddechu.
Wilkerson znów mówił:
– On tu jest! On jest tu, w tej hali. Przybył specjalnie dla was. Jeśli chcecie, by wasze Ŝycie
się odmieniło, teraz jest właściwy moment.
Po czym zawołał z mocą:
– Powstańcie, wszyscy, którzy chcecie przyjąć Jezusa Chrystusa i zmienić się –
powstańcie! Wystąpcie naprzód!
Izrael wstał.
Zerwałem się. Odwróciłem się do gangu i kiwnąłem na nich.
– Chodźmy.
Chłopcy spontanicznie ruszyli ze swych miejsc do przodu. Poszło z nami ponad
dwudziestu pięciu Mau Mau. Za naszym przykładem poszło ponad trzydziestu chłopaków z
innych gangów.
Stanęliśmy przed estradą patrząc na Wilkersona. Pastor przerwał naboŜeństwo i
powiedział, Ŝebyśmy przeszli z nim do pomieszczeń na zapleczu.
Izrael szedł przede mną ze spuszczoną głową, ocierając oczy chusteczką. Przeszliśmy
przez drzwi i znaleźliśmy się na korytarzu prowadzącym do pomieszczeń szatni.
Stało tu kilkoro członków gangu i śmiało się.
– Hej, Nicky, co jest, stary, nawróciłeś się?
Popatrzyłem w ich kierunku. Jedna z dziewcząt wystąpiła i stanęła przed nami.
Podciągnęła stanik i pokazała nam gołe piersi.
– Idźcie tam, idźcie, ale z tym się poŜegnajcie.
Teraz wiem, Ŝe dziewczęta były zazdrosne. Czuły, Ŝe będą dzielić z Bogiem naszą miłość,
a chciały ją mieć całą dla siebie. Tyle tylko rozumiały z miłości. Tyle i ja rozumiałem z
miłości. Ale w tej chwili było mi wszystko jedno. Odsunąłem dziewczynę na bok, splunąłem
na podłogę i powiedziałem:
76
– Niedobrze mi się robi, jak na ciebie patrzę.
Nie obchodziło mnie teraz nic prócz tego, Ŝe chcę być wyznawcą Jezusa Chrystusa –
kimkolwiek by On był.
Jakiś człowiek mówił nam o chrześcijańskim Ŝyciu. Potem przyszedł Wilkerson i
powiedział:
– Dobra, chłopaki, klęknijcie na podłodze, tam gdzie kaŜdy stoi.
Pomyślałem sobie, Ŝe pastor zwariował. Nigdy jeszcze przed nikim nie ukląkłem. Ale
jakaś niewidzialna siła popchnęła mnie w dół. Poczułem, Ŝe uginają mi się kolana. Nie
mogłem ustać na nogach. Było to tak, jakby jakaś gigantyczna ręka pchała mnie w dół, aŜ
moje kolana uderzyły o podłogę.
Dotknięcie twardej podłogi przywróciło mi poczucie rzeczywistości. Było lato, czas walk.
Otworzyłem oczy i w myśli zapytałem samego siebie: „Co ty tutaj robisz?”. Koło mnie był
Izrael. Płakał na głos. W tym całym napięciu roześmiałem się cicho.
– Hej, Izrael, nie nabierzesz mnie tym płaczem.
Izrael spojrzał na mnie i uśmiechnął się przez łzy. I gdy patrzyliśmy na siebie, poczułem
coś dziwnego. Uczułem jak łzy napełniają mi oczy i nagle, przelawszy się przez powieki,
zaczynają płynąć po policzkach. Płakałem. Po raz pierwszy od dnia, w którym wypłakiwałem
swoją krzywdę pod domem w Puerto Rico, płakałem.
Klęczeliśmy z Izraelem obok siebie i łzy lały się nam po twarzach strumieniami, a jednak
równocześnie śmialiśmy się. Było to bardzo osobliwe uczucie.
Łzy i śmiech. Byłem szczęśliwy, a jednak płakałem. Zachodziło w moim Ŝyciu coś, nad
czym absolutnie nie panowałem... i byłem z tego powodu szczęśliwy.
Nagle poczułem na głowie dłoń Wilkersona. Modlił się – modlił się za mnie. Łzy polały
mi się z oczu jeszcze obficiej. Skłoniłem głowę i w duszy mojej wymieszały się wstyd,
skrucha i cudowna radość zbawienia.
– Dalej Nicky – powiedział Wilkerson – dalej, płacz. Wypłacz to przed Bogiem. Wołaj do
Niego.
Otworzyłem usta, ale słowa, które się z nich wydobyły, nie były moimi słowami.
– O BoŜe, jeśli mnie kochasz, wejdź w moją duszę. Jestem zmęczony ucieczką. Wejdź w
moją duszę i odmień mnie. Proszę Cię, odmień mnie.
To było wszystko. Ale ja poczułem się porwany z ziemi i uniesiony ku niebu. Marihuana!
Seks! Krew! Wszystkie sadystyczne, niemoralne podniety całego Ŝycia, spotęgowane milion
razy nie mogły równać się z tym, co czułem teraz. Dosłownie pogrąŜyłem się w miłości.
Gdy nieco ochłonęliśmy, Wilkerson przytoczył nam słowa Pisma Świętego: „Dlatego jeśli
ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co dawne, przeminęło, a nastało
nowe”9.
To miało sens. Po raz pierwszy w moim Ŝyciu miało to sens. Stałem się kimś nowym.
Byłem Nickym, a równocześnie nie byłem Nickym. Było to tak, jakbym ja, Ŝyjący w stary
sposób, umarł, a jednocześnie Ŝył w nowy sposób.
Szczęście. Radość. Zadowolenie. Ulga. Wolność. Cudowna, cudowna wolność.
Przestałem uciekać. Zniknął cały mój strach. Zniknęły moje trwogi. Zniknęła moja
nienawiść. Kochałem Boga... Jezusa Chrystusa... i wszystkich, którzy mnie otaczali.
Kochałem nawet siebie. Nienawiść, którą do siebie czułem, zmieniła się w miłość. Nagle
zdałem sobie sprawę, Ŝe przyczyną, dla której traktowałem siebie samego tak okropnie, było
to, Ŝe nie kochałem siebie naprawdę tak, jak Bóg chciał, Ŝebym kochał.
Padliśmy sobie z Izraelem w objęcia. Spływającymi po twarzach łzami moczyliśmy sobie
wzajemnie koszule. Kochałem go. Był moim bratem.
9 Drugi list św. Pawła do Koryntian 5,17.
77
Wilkerson wyszedł na chwilę, ale znów wrócił. Jego równieŜ kochałem. Tego chudego
uśmiechniętego pastora, którego oplułem jeszcze kilka tygodni temu – kochałem go.
Wilkerson powiedział:
– Nicky, Izrael, chciałbym wam dać Biblie. Mam teŜ Biblie dla Mau Mau. Chodźcie ze
mną, to wam je dam.
Poszliśmy za nim do drugiego pokoju. Tam, w pudłach leŜały czarne ksiąŜki. Pastor schylił
się, wziął kieszonkowe wydanie Nowego Testamentu i podał je nam.
– Hej, Davie – spytałem – a te wielkie ksiąŜki? Moglibyśmy dostać te duŜe? Chcemy, Ŝeby
wszyscy wiedzieli, Ŝe jesteśmy teraz chrześcijanami.
Wilkerson wyglądał na zaskoczonego. Te „wielkie ksiąŜki” były rzeczywiście wielkie. To
było wydanie Pisma Świętego w duŜym formacie. Ale chłopcy chcieli je mieć i pastor chętnie
nam je dał.
– Człowieku – powiedział Izrael uśmiechając się do mnie – i co powiesz?
Dziesięciokilogramowa Biblia!
Rzeczywiście chyba tyle waŜyła. Ale jej cięŜar był mały w porównaniu z cięŜarem, jaki
tego wieczora zniknął z mojego serca, gdy moją duszę, oczyszczoną z grzechu, napełniła
miłość.
Późnym wieczorem wstępowałem na schody swojego domu jako zupełnie inny człowiek.
Było kilka minut po jedenastej wieczorem – wcześnie jak na mnie – ale spieszno mi było
znaleźć się w swoim pokoju. Nie musiałem juŜ uciekać. Ulice juŜ mnie nie ciągnęły. Nie
potrzebowałem ciągłych dowodów na to, Ŝe inni uznają we mnie przywódcę gangu. Nie
bałem się juŜ nocy.
Podszedłem do szafy, zdjąłem kurtkę Mau Mau, buty i włoŜyłem je do torby. „Nie będę
ich juŜ potrzebował” – pomyślałem. Sięgnąłem na półkę i wziąłem rewolwer. Z
przyzwyczajenia zacząłem wkładać nabój do magazynka, Ŝeby na noc połoŜyć broń na stoliku
koło łóŜka. Ale nagle sobie przypomniałem: Jezus mnie kocha. On mnie obroni. Wyjąłem
naboje, umieściłem je z powrotem w pudełku i odłoŜyłem rewolwer na półkę. Rano odniosę
go na policję.
Podszedłem do lustra. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Moja twarz rozjaśniona
była światłem, którego nigdy dotąd nie widziałem. Uśmiechnąłem się do siebie:
– Hej, Nicky, patrz jaki jesteś przystojny. Szkoda, Ŝe musisz zrezygnować z tych
wszystkich dziewczyn teraz, kiedy jesteś taki przystojny.
Roześmiałem się z tego. Ale byłem szczęśliwy. Brzemię strachu zniknęło. Mogłem się
śmiać.
Ukląkłem koło łóŜka i odrzuciłem w tył głowę.
– Jezu...
I nic więcej.
– Jezu...
AŜ wreszcie pojawiły się te słowa:
– Dziękuję Ci, Jezu... dziękuję.
Tej nocy po raz pierwszy, odkąd pamiętam, przyłoŜyłem głowę do poduszki i przespałem
dziewięć wspaniałych godzin. Nie przewracałem się bezsennie z boku na bok. Nie bałem się
dźwięków dobiegających spoza mojego pokoju. Nocne koszmary zniknęły.
78
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 11
Wyjście z dŜungli
Następnego dnia rano wyszedłem z domu i pobiegłem do chłopaków, którzy wczoraj w
hali wystąpili naprzód. Powiedziałem im, Ŝeby wzięli pistolety, naboje i przyszli do Parku
Waszyngtona. Mieliśmy iść na komisariat.
Potem wróciłem do siebie, wsadziłem za pas rewolwer, wziąłem swoją wielką Biblię i
poszedłem do parku na spotkanie z chłopakami.
Idąc przez Ft. Greene Place natknąłem się na starą Włoszkę, którą widywałem juŜ
poprzednio. Dawniej, widząc mnie, przechodziła na drugą stronę ulicy. Tym razem zbliŜając
się do niej podniosłem swoją wielką czarną księgę z wypisanym na okładce złotymi literami
tytułem: Pismo Święte.
Wytrzeszczyła oczy na Biblię i spytała:
– Gdzieś ukradł Biblię?
Uśmiechnąłem się.
– Nie ukradłem. Jeden pastor mi ją dał.
Pokręciła głową.
– Nie wiesz, Ŝe nie wolno Ŝartować z takich rzeczy? Bóg cię za to skarze.
– Nie kłamię. I Bóg mnie nie skarze, bo mi wybaczył. Idę teraz na komisariat oddać
rewolwer.
Podciągnąłem koszulę, Ŝeby zobaczyła wystający zza paska rewolwer.
Kobieta powoli, z niedowierzaniem wodziła wzrokiem od rewolweru do Biblii i z
powrotem. W końcu jej twarz rozjaśniła się uśmiechem. Wyrzuciła ręce w górę i zawołała:
– Alleluja!
Uśmiechnąłem się i pobiegłem do Parku Waszyngtona.
Było tam około dwudziestu pięciu Mau Mau. Izrael ich ustawił i pomaszerowaliśmy ulicą
St. Edward do osiedlowego posterunku policji na rogu Auburn Street.
Nie przyszło nam do głowy, co o naszym pochodzie mogą pomyśleć policjanci:
dwudziestu pięciu członków najgroźniejszego w Brooklynie gangu maszeruje środkiem ulicy,
niosąc cały arsenał broni i amunicji. Później wielokrotnie dziękowałem Bogu, Ŝe policjanci
zobaczyli nas dopiero wtedy, gdy byliśmy juŜ we drzwiach komisariatu. Jeśliby nas zobaczyli
trochę wcześniej, zabarykadowaliby się i pewnie wystrzelaliby nas na ulicy.
Gdyśmy weszli, dyŜurny sierŜant skoczył na równe nogi i sięgnął po rewolwer.
– Co się tu dzieje, czego chcecie, chłopaki?
– Hej, spokojnie, człowieku – powiedział Izrael. – Nie przyszliśmy tu robić kłopot.
Przyszliśmy oddać nasze rewolwery.
– Co?! – krzyknął sierŜant – Co się tu u diabła dzieje? – odwrócił się i krzyknął przez
ramię: – Poruczniku, lepiej niech pan tu zaraz przyjdzie!
Porucznik stanął w drzwiach.
– Co te chłopaki tu robią? – spytał sierŜanta. – O co chodzi?
79
– Wszyscy oddaliśmy serce Bogu, a teraz chcemy oddać policji rewolwery – oznajmił mu
Izrael.
– Tak – wtrącił się jeden z chłopaków – moŜe się wam przydadzą, Ŝeby z nich strzelać do
niegrzecznych chłopców.
Roześmialiśmy się wszyscy, a porucznik zwrócił się do sierŜanta.
– Nie zgrywają się? Lepiej weźcie kilku ludzi i sprawdźcie na zewnątrz. MoŜe to jakaś
zasadzka czy co.
Podszedłem i wyciągnąłem w jego kierunku swoją Biblię.
– Hej, poruczniku, niech pan popatrzy. Pastor dał nam te Biblie wieczorem, po tym jak
wszyscy oddaliśmy serce Chrystusowi. Nie będziemy więcej członkami gangu. Jesteśmy juŜ
chrześcijanami.
– Co za pastor? – spytał porucznik.
– Człowieku, no, Davie Wilkerson. Ten chudy pastor co tu łazi i rozmawia ze wszystkimi
gangami. Mieliśmy wczoraj wielkie spotkanie w hali St. Nicholas i wszyscy nawróciliśmy się
do Boga. Jak pan nie wierzy, niech pan zadzwoni do pastora.
Porucznik zwrócił się do sierŜanta:
– Macie numer tego pastora?
– Tak jest, panie poruczniku. On mieszka u państwa Ortez.
– Zadzwońcie do niego i powiedzcie mu, Ŝeby jak najszybciej tu przyjechał. MoŜemy mieć
powaŜne kłopoty. Jak to on coś tu namieszał, zamknę go, zanim zdąŜy policzyć do trzech.
SierŜant wykręcił numer i oddał słuchawkę porucznikowi.
– Pastor Wilkerson? Lepiej niech pan zaraz przyjedzie. Mamy tu pełen pokój Mau Mau i
nie wiem o co chodzi.
Po krótkiej pauzie porucznik odłoŜył słuchawkę.
– JuŜ jedzie. Ale zanim tu będzie, oddajcie mi wszyscy pistolety.
– Pewnie, generale – powiedział Izrael. – Potośmy właśnie tu przyszli.
Potem odwrócił się do chłopaków i powiedział:
– Dobra chłopcy. Podejdźcie tu i połóŜcie pistolety na stole. Naboje teŜ zostawcie.
Policjanci nie wierzyli własnym oczom. Przez ten czas nadeszło jeszcze czterech gliniarzy i
wszyscy stali patrząc z niedowierzaniem na rosnącą stertę rewolwerów, domowej roboty
pistoletów i strzelb.
Gdy skończyliśmy, porucznik pokręcił głową. Zwracając się do Izraela, powiedział:
– Dobra. A teraz moŜe byście powiedzieli, co się tu naprawdę dzieje?
Izrael ponownie opowiedział, co się zdarzyło w hali St. Nicholas. Powiedział mu, Ŝe
staliśmy się chrześcijanami, i Ŝe chcemy Ŝyć całkiem inaczej. Potem spytał, czy porucznik
mógłby mu zostawić na Biblii swój autograf.
Uznaliśmy to za doskonały pomysł i stłoczyliśmy się wokół gliniarzy, prosząc o autografy
na swoich Bibliach.
W tym momencie wbiegł David. Spojrzał tylko na nas i podszedł prosto do porucznika.
Porucznik poprosił, Ŝeby do tego pokoju przyszli wszyscy policjanci.
– Pastorze – powiedział – pragnę uścisnąć panu dłoń.
Wilkerson rozejrzał się podejrzliwie, ale wyciągnął rękę i porucznik mocno ją uścisnął.
– Jak pan tego dokonał? – spytał. – Ci chłopcy są z nami na wojennej stopie i od lat mamy
z nimi same kłopoty. I nagle dziś rano wszyscy przychodzą tu i wie pan, czego chcą?
Wilkerson pokręcił głową.
– Chcą Ŝebyśmy złoŜyli autografy na ich Bibliach! Wilkerson nie mógł wydobyć głosu.
Wreszcie wyjąkał:
– O co poprosiliście policjantów?
Otworzyłem swoją Biblię i pokazałem mu autograf porucznika na pierwszej stronie.
– Dzięki Bogu! – powiedział David. – Widzi pan, poruczniku? Bóg działa w Fort Greene!
80
Wyszliśmy wszyscy z komisariatu, zostawiając porucznika kręcącego w zdumieniu głową
nad stertą leŜących na stole pistoletów.
– Otoczyliśmy Wilkersona. Izrael powiedział:
– Hej, Davie, prawie całą noc czytałem Biblię. Patrz, jest tu o mnie. Co kawałek jest tu
moje imię. Widzisz? Izrael. To ja. Jestem sławny.
Kilka tygodni później pan Arce, pastor hiszpańskiego kościoła, nazywającego się Iglesia
de Dios – Juan 3,16 (Kościół BoŜy – Jana 3,16), wstąpił do mojego mieszkania. Właśnie był u
mnie Izrael. Spędziliśmy razem wiele czasu czytając Biblię, spacerując i modląc się na głos
do Boga. Pastor Arce chciał, Ŝebyśmy nazajutrz wieczorem przyszli do jego kościoła i
opowiedzieli o tym, jak staliśmy się chrześcijanami. Miało to być środowe naboŜeństwo
wieczorne i pastor obiecał wpaść po nas po drodze.
To było moje pierwsze prawdziwe kościelne naboŜeństwo. Śpiewaliśmy prawie godzinę.
Byłem z Izraelem na podium, a kościół był wypełniony po brzegi. Pastor Arce wygłosił
najpierw swoje kazanie, a potem zawołał mnie bym złoŜył świadectwo.
Gdy skończyłem mówić, usiadłem w pierwszym rzędzie i słuchałem Izraela.
Po raz pierwszy słyszałem go przemawiającego publicznie. Stał na ambonie i jego
przystojna twarz jaśniała miłością Chrystusa. Swoim łagodnym głosem zaczął opowiadać o
zdarzeniach, które doprowadziły do tej przemiany. ChociaŜ przez ostatnich kilka tygodni
codziennie przebywaliśmy razem, dzisiaj dostrzegłem u niego głębię uczuć i ekspresję,
których wcześniej nie potrafiłem dostrzec. Jego słowa przeniosły mnie do tego wieczoru w
hali St. Nicholas, kiedy Izrael z takim zapałem zareagował na Ewangelię. Myślałem o moim
nastawieniu do Daviego. Nienawidziłem go. Bóg wie jak ja go nienawidziłem. Jak mogłem
tak się mylić? Davie chciał jedynie, by za jego pośrednictwem mógł mnie pokochać Bóg. A ja
plułem na niego, przeklinałem go, chciałem go zabić.
Izrael wypowiedział nazwisko Davida i to sprowadziło mnie z powrotem na ziemię.
– WciąŜ jeszcze badałem szczerość Wilkersona – mówił Izrael, opisując swoje uczucia po
tym pierwszym ulicznym spotkaniu, podczas którego usłyszał Daviego jak przemawia do
młodzieŜy.
Pewnego dnia Wilkerson przyszedł do mnie i poprosił, Ŝebym go zaprowadził do innych
przywódców gangów. Chciał ich zaprosić na spotkania, które prowadził w hali St. Nicholas.
Zaczęliśmy chodzić razem po brooklyńskich ulicach i pokazałem mu Małego Jo-Jo, który
był prezesem Smoków z Coney Island, jednego z największych gangów ulicznych w mieście.
Pokazałem mu go tylko. Nie chciałem, Ŝeby Mały Jo-Jo wiedział, Ŝe to ja powiedziałem
Daviemu o nim, bo Smoki były wielkimi wrogami Mau Mau.
Powiedziałem Daviemu, Ŝe idę do domu. Kiedy podszedł do Małego Jo-Jo, schowałem się
za schodkami jakiegoś domu, Ŝeby ich podsłuchać. Jo-Jo zmierzył go wzrokiem z góry na dół,
a potem splunął mu na buty. Nie moŜna facetowi mocniej okazać swojej pogardy. Jo-Jo nie
odezwał się słowem, tylko splunął Daviemu na buty. Potem odwrócił się i usiadł na schodach.
Jo-Jo nie miał domu. Prawdę mówiąc w ogóle miał niewiele. Kiedy było ciepło, spał w
parku, a kiedy padał deszcz albo robiło się zimno, nocował w metrze. Jo-Jo był prawdziwym
włóczęgą. Zwykle kradł sobie ubranie z tych skrzyń na dary dla ubogich i nosił je, dopóki nie
rozpadło się w strzępy. Wtedy kradł następne.
Tego dnia miał na sobie stare rozdeptane trampki, z których wystawały mu palce, i jakieś
stare wielkie spodnie, które wisiały na nim tak, jakby były uszyte na jakiegoś grubasa.
Doszedłem do wniosku, Ŝe jeśli Wilkerson coś udaje, to wszystko się wyda, kiedy spotka
się z Jo-Jo. Jo-Jo potrafi wyczuć takiego typa. Jeśli Wilkerson udaje, Jo-Jo dźgnie go swoim
majchrem.
Jo-Jo popatrzył na Wilkersona i powiedział: „Spadaj bogaczu. Nie jesteś stąd. Przyjechałeś
do Nowego Jorku i duŜo gadasz o Bogu zmieniającym ludzi. Masz nowe błyszczące buty i
81
nowe spodnie, a my nie mamy nic. Moja stara wykopała mnie, bo w naszej dziurze jest
dziesięcioro dzieci, a nie ma pieniędzy. Człowieku, znam się na takich jak ty. Przychodzisz tu
na wycieczki dobroczynne, jak te bogate typy, co jeŜdŜą autobusem po Bowery. Lepiej
zjeŜdŜaj, zanim ktoś przedziurawi ci bandzioch”
Widziałem, Ŝe coś złapało Daviego za serce. MoŜe wiedział, Ŝe Jo-Jo mówi prawdę. Potem
opowiadał mi, Ŝe przypomniał sobie wtedy jedną rzecz o takim jednym generale, co się
nazywał Booth. Ten generał powiedział: „Nie da się pokrzepić ludzkich serc miłością Boga,
gdy ich stopy kostnieją z zimna”. MoŜe nie przytaczam tego ściśle, ale w kaŜdym razie David
powiedział, Ŝe to właśnie przemknęło mu przez myśl. I wiecie, co zrobił? Tak jak stał, usiadł
na tych schodach, zdjął buty i wręczył je Jo-Jo.
Mały Jo-Jo tylko popatrzył na Daviego i powiedział: „Co chcesz udowodnić, pastor? śe
masz serce albo coś takiego? Nie mam ochoty wkładać twoich parszywych butów”.
Ale Davie nie namyślał się nad odpowiedzią. „Człowieku – powiedział – marudziłeś o
butach, to je wkładaj albo przestań nudzić”.
Jo-Jo odpowiedział: „Nigdy Ŝem nie miał nowych butów”.
A Wilkerson tylko powtórzył: „WłóŜ je”.
Więc Jo-Jo włoŜył buty Davida. Gdy to zrobił, Davie poszedł do swojego samochodu.
Skuliłem się za schodami, gdy Jo-Jo ruszył ulicą za Daviem. Stary Davie był w skarpetkach i
musiał przejść dwie przecznice Ŝeby dotrzeć do samochodu, a ludzie się z niego śmiali.
Wtedy zobaczyłem, Ŝe on nie udaje.
Izrael przerwał swoją opowieść i przełknął łzy.
– Nie trafiło do mnie nic z tego, co Davie mi powiedział. Ale ten facet nie udawał. śył tak,
jak nauczał. Przekonałem się wtedy, Ŝe nie oprę się sile, która zmusza człowieka do robienia
czegoś takiego dla kogoś takiego jak Jo-Jo.
Po naboŜeństwie, ciągle pod jego wraŜeniem i pod wraŜeniem siły, z jaką poczułem w
sobie obecność BoŜą, gdy mówiłem, ruszyłem powoli przez tłum. Ciągle jeszcze myślałem Ŝe
być moŜe Bóg chce, bym wygłaszał kazania. Czy to moŜliwe, Ŝeby w ten właśnie sposób do
mnie przemawiał? Nie wiedziałem tego, ale czułem, Ŝe muszę mieć trochę czasu, aby to
przemyśleć. W przedsionku kościoła i na chodniku było jeszcze sporo ludzi, gdy
wychodziłem na ulicę wymieniając po drodze uściski dłoni. W tym momencie ryknęły silniki
dwóch samochodów stojących po drugiej stronie jezdni. Usłyszałem krzyk jakiejś kobiety.
Zobaczyłem lufy rewolwerów wystawione przez okienka i rozpoznałem kilku Biskupów.
Samochody gwałtownie odskoczyły od krawęŜnika i zaczęto z nich wściekle strzelać w moim
kierunku. Ludzie przed kościołem padli na ziemię albo uciekali w panice do wnętrza usiłując
schronić się przed tą strzelaniną. Kucnąłem za drzwiami. Jedna z kuł rozpłaszczyła się o
ścianę koło mnie. Samochody zniknęły w ciemności.
Gdy ludzie się uspokoili, jakiś starszy męŜczyzna podszedł do mnie i objął mnie
ramieniem.
– Synu – powiedział – niech cię to nie zniechęca. Sam Jezus był kuszony na pustyni po
swoim chrzcie. Powinieneś czuć się zaszczycony, Ŝe szatan cię wybrał, abyś był
prześladowany. Przepowiadam ci, Ŝe jeśli wytrwasz, dokonasz dla Boga wielkich rzeczy.
Poklepał minie po ramieniu i zniknął w tłumie.
Nie wiedziałem co to znaczy „wytrwać”, ale chciałem dokonać dla Boga wielkich rzeczy.
Nie byłem jednak zbyt przekonany o tym, Ŝeby wysłanie przez szatana Biskupów, aby mnie
zabili, było takim zaszczytem.
Wyglądało na to, Ŝe niebezpieczeństwo minęło, ruszyłem więc pieszo w długą drogę
powrotną do domu. Pastor Arce odwiózł Izraela, ale ja chciałem iść pieszo. Musiałem
pomyśleć. Pan Delago, który współpracował z Davidem Wilkersonem, zaprosił mnie na noc
do siebie do domu. Był to uprzejmy, kulturalny, dobrze ubrany człowiek. Pomyślałem, Ŝe
82
musi być bardzo bogaty. Wstydząc się swoich złych manier i ubrania, odrzuciłem jego
zaproszenie. Pan Delgado dał mi dolara i powiedział, Ŝebym go powiadomił, jeśli będę
potrzebował pieniędzy.
Podziękowałem mu i ruszyłem do domu. Przechodząc przez Vanderbilt Avenue
zobaczyłem Locę stojącą przed swoim domem.
– Hej, Nicky, gdzieś się podziewał tyle czasu? Ktoś mówił, Ŝe juŜ nie jesteś w gangu. Czy
to prawda?
Powiedziałem, Ŝe to prawda.
– Stary, brakuje nam ciebie. Jak ciebie nie ma, to juŜ nie jest tak jak dawniej. Dlaczego nie
wracasz?
Nagle ktoś chwycił mnie od tyłu.
– Hej, chyba rzeczywiście chcecie, Ŝebym wrócił. Co?
Myślałem, Ŝe to ktoś z naszego gangu. Ale Loca zamarła z przeraŜenia. Odwróciłem głowę
i poznałem Joego, Apacza któregośmy złapali i pobili.
Zacząłem mu się wyrywać i wtedy zobaczyłem, Ŝe w prawej ręce ma nóŜ. Lewą ręką objął
mnie od tyła za szyję i uderzył ponad moim ramieniem, mierząc w serce. Zasłoniłem się
prawą ręką chcąc odparować cios ośmiocalowego ostrza, i nóŜ trafił mnie prosto w dłoń
pomiędzy małym a serdecznym palcem. Ostrze przebiło mi dłoń na wylot i lekko drasnęło
pierś.
Odwróciłem się i Joe znów uderzył.
– Tym razem cię zabiję – zaklął. – Jak myślisz, Ŝe uciekniesz przede mną chowając się za
kościół, to się mylisz, kochany. Zrobię światu tę grzeczność i zabiję głupiego tchórza.
Krzyknąłem do dziewczyny:
– Uciekaj, to wariat!
Joe ruszył na mnie i uderzył mierząc w mój brzuch. Odskoczyłem i zerwałem antenę ze
stojącego obok samochodu. Teraz mieliśmy równe szanse. W moich rękach antena była tak
samo niebezpieczna jak nóŜ.
OkrąŜałem go, tnąc powietrze metalowym prętem. Czułem się znowu w swoim Ŝywiole.
Byłem pewien, Ŝe uda mi się go zabić. Z doświadczenia wiedziałem, jakie będzie jego
następne posunięcie. Kiedy skoczy na mnie z noŜem, zrobię unik i gdy będzie łapał
równowagę, mogę go uderzyć na odlew i oślepić, a potem sparaliŜować albo zabić drugim
ciosem.
Trzymałem antenę w lewej ręce. Prawą, ociekającą krwią, trzymałem przed sobą,
zasłaniając się przed noŜem.
– Dalej kochasiu – szepnąłem. – Spróbuj jeszcze raz. Tylko jeden raz, bo to będzie ten
ostatni.
Oczy Joego były zwęŜone od wściekłości. Wiedziałem, Ŝe będę go musiał zabić, bo tylko
to go moŜe powstrzymać.
Skoczył na mnie. Usunąłem się i nóŜ świsnął koło mojego brzucha. Teraz! Gdy łapie
równowagę! Zamachnąłem się anteną, Ŝeby ciąć nią w jego odsłoniętą twarz.
Nagle poczułem się tak, jakby uchwyciła mnie za rękę dłoń Boga. „Nadstaw drugi
policzek”. Głos był tak rzeczywisty, jakby to mówił ktoś stojący obok mnie. Popatrzyłem na
tego Apacza nie jak na wroga, ale jak na człowieka. Zrobiło mi się go Ŝal, Ŝe stoi tak tutaj na
ulicy z nienawiścią wypisaną na twarzy i zionie przekleństwami. Zobaczyłem siebie sprzed
kilku tygodni stojącego na ciemnej ulicy i próbującego zabić wroga.
Pomodliłem się. Po raz pierwszy pomodliłem się o siebie:
– BoŜe, pomóŜ mi.
Apacz złapał równowagę i popatrzył na mnie.
– Co mówisz?
Powiedziałem to znowu:
83
– BoŜe, pomóŜ mi.
Joe stanął jak wryty i wytrzeszczył na mnie oczy.
Nadbiegła Loca i wcisnęła mi w rękę szyjkę rozbitej butelki od whisky.
– Haratnij go tym, Nicky.
Joe rzucił się do ucieczki.
– Rzuć tym w niego, Nicky, rzuć tym!
Zamachnąłem się, ale zamiast rzucić butelką za uciekającym Apaczem, cisnąłem nią o
ścianę domu.
Potem wyjąłem chusteczkę i zawinąłem w nią moją paskudnie krwawiącą rękę. Krew
przesiąkła przez cienką szmatkę. Loca popędziła na górę, do swojego pokoju, i przyniosła mi
duŜy ręcznik, Ŝeby krew miała w co wsiąkać. Chciała mnie odprowadzić do domu, ale
powiedziałem, Ŝe dam sobie radę i poszedłem.
Bałem się iść do szpitala, lecz wiedziałem, Ŝe potrzebują pomocy. Słabłem z upływu krwi.
Musiałem przejść przez Park Waszyngtona, od strony Fulton Place, Ŝeby dotrzeć do szpitala
Cumberland. Musiałem tam dojść, zanim bym się wykrwawił. Gdy stałem na rogu De Kalb,
koło straŜy poŜarnej, i czekałem na zmianę świateł, zaczęło mi się mącić przed oczyma i
doszedłem do wniosku, Ŝe muszę przejść przez ulicę zanim zemdleję.
Zatoczyłem się na jezdnię między samochody. W tym momencie usłyszałem wołanie i
jeden z Mau Mau wybiegł na jezdnię, Ŝeby mi pomóc. Był to Tarzan, prawdziwy wariat, który
nosił wielki meksykański kapelusz.
– Co chcesz zrobić, Nicky, popełnić samobójstwo?
Myślał, Ŝe zwariowałem, bo oddałem serce Bogu.
– Człowieku, jestem ranny. CięŜko ranny. PomóŜ mi dojść do mieszkania Izraela, dobra?
Tarzan poszedł ze mną do domu Izraela. Weszliśmy na piąte piętro, do jego mieszkania.
Gdy stukaliśmy w drzwi, była juŜ północ.
Matka Izraela otworzyła nam i zaprosiła mnie do środka. Widziała, Ŝe jestem ranny. Izrael
wyszedł z pokoju. Popatrzył na mnie i zaczął się śmiać.
– Człowieku, co ci się stało?
– Jeden Apacz mnie przebił.
– No wiesz, stary, nigdy bym nie przypuścił, Ŝe coś takiego moŜe się kiedyś przytrafić
tobie.
Matka Izraela przerwała nam i zaczęła nalegać, Ŝebym poszedł do szpitala. Izrael z
Tarzanem pomogli mi zejść i zaprowadzili do znajdującego się obok szpitala, do izby przyjęć
w nagłych wypadkach. Tarzan zgodził się wziąć mój portfel z tym jednym dolarem i
powiedzieć mojemu bratu, Frankowi, co mi się przytrafiło. Izrael czekał, dopóki lekarz nie
obejrzy mi ręki. Miałem przecięte ścięgna i chcieli mnie uśpić i operować. Gdy mnie
wywoŜono, Izrael powiedział powaŜnie:
– Nie martw się, stary. Dostaniemy tego, kto to zrobił.
Chciałem mu powiedzieć, Ŝe nie musimy się juŜ mścić, Ŝe Bóg się nami zaopiekuje. Ale
cicho zamknęły się za mną drzwi.
Wcześnie rano Izrael przyszedł do mnie do szpitala. Ciągle jeszcze byłem oszołomiony po
narkozie, ale zorientowałem się, Ŝe coś się w jego wyglądzie zmieniło. Wreszcie udało mi się
całkiem otworzyć oczy i zobaczyłem, Ŝe ogolił sobie całą głowę.
– Hej, łysek, co jest? – wymamrotałem.
Izrael miał znów swój dawny wyraz twarzy.
– Człowieku, najpierw o mało co nas nie zastrzelili przed kościołem, a teraz ciebie zranili
noŜem. Ten interes Jezusa jest dla nienormalnych. Ten facet nie miał prawa tak cię
potraktować. Dostanę go za ciebie.
Byłem coraz przytomniejszy. Uniosłem się na łóŜku i powiedziałem:
84
– Człowieku, nie moŜesz tego zrobić. Mogłem sam go dostać wtedy wieczorem, ale
zostawiłem to w rękach Boga. Jeśli wrócisz na ulicę, juŜ nigdy się nie wycofasz. Pamiętasz,
co Davie powiedział o przyłoŜeniu ręki do pługa?10 Człowieku, zrób tak jak ja i porzuć walkę.
Usiłując usiąść na łóŜku zauwaŜyłem, Ŝe z Izraelem przyszły Lydia i Loretta.
Opadłem na łóŜko, wciąŜ jeszcze osłabiony z upływu krwi i od narkozy. Rękę od czubków
palców po łokieć miałem zabandaŜowaną.
Loretta, ładna czarnowłosa Włoszka, z którą kilkakrotnie się umawiałem, powiedziała:
– Nicky, Izrael ma rację. Ci faceci przyjdą do szpitala i zabiją cię, jeśli nie wrócisz do
gangu. Zróbmy tak, jakby się nic nie zmieniło. Wyzdrowiejesz i wrócisz do Mau Mau.
Będziemy na ciebie czekać.
Odwróciłem się i popatrzyłem na Lydię.
– Czy ty teŜ tak uwaŜasz? – spytałem.
Lydia zwiesiła głowę.
– Nicky, muszę ci o czymś powiedzieć. Wstyd mi, Ŝe mówię o tym dopiero teraz, zamiast
dawno temu. Od dwóch lat jestem chrześcijanką.
– Co?! – popatrzyłem na nią z niedowierzaniem – Chcesz mi powiedzieć, Ŝe cały ten czas
byłaś chrześcijanka i nigdy mi o tym nie mówiłaś? Jak mogłaś być chrześcijanką i robić te
wszystkie rzeczy, które robiłaś? Pomyśl o tym, co robiliśmy razem. Nie opowiadaj mi tu, Ŝe
jesteś chrześcijanką. Chrześcijanie tak nie postępują. Oni nie wstydzą się Boga. Nie wierzę ci.
Lydia zagryzła dolną wargę, do oczu napłynęły jej łzy i zaczęła miąć w ręku brzeg
prześcieradła.
– Wstyd mi, Nicky. Bałam się powiedzieć ci o Chrystusie. Bałam się, Ŝe jeśli ci powiem,
Ŝe jestem chrześcijanką, nie zechcesz mnie juŜ więcej.
Izrael podszedł do łóŜka.
– No, juŜ dobra, Nicky. Jesteś po prostu wytrącony z równowagi. Niedługo poczujesz się
lepiej. Loretta i ja uwaŜamy, Ŝe powinieneś wrócić do gangu. Nie wiem jak Lydia. Ale
przemyśl to i nie martw się. Porozmawiam z chłopakami i dopadniemy tego, co ci to zrobił.
Odwróciłem się od nich. Loretta podeszła i pocałowała mnie w policzek.
Gdy Lydia nachyliła się, Ŝeby mnie pocałować, poczułem gorące łzy.
– Przepraszam, Nicky, wybacz mi.
Nie odpowiedziałem. Lydia pocałowała mnie i uciekła. Usłyszałem jak zamykają się za
nimi drzwi.
Gdy wyszli, odczuwałem niemal fizyczną obecność szatana w moim pokoju. Mówił do
mnie za pośrednictwem Izraela i Loretty. Posługiwał się moim rozczarowaniem do Lydii.
Szeptał: „Nicky, jesteś głupcem. Oni mają rację. Wróć do gangu. Przypomnij sobie jak słodko
jest być w ramionach pięknej dziewczyny. Zdradziłeś swój gang, ale na powrót nie jest
jeszcze za późno”.
Gdy diabeł tak mnie kusił, weszła pielęgniarka z obiadem na tacy. Ciągle słyszałem
diabelski szept: „Wczoraj wieczorem po raz pierwszy nie oddałeś, gdy cię ktoś uderzył. Ale z
ciebie tchórz. Wielki bohater Nicky Cruz płacze w hali St. Nicholas. Ucieka przed Apaczem i
pozwala mu odejść. Baba. Dureń. Tchórz”.
– Panie Cruz – powiedziała pielęgniarka stając koło łóŜka – jeśli się pan odwróci, będę
mogła ustawić tacę z obiadem.
Podskoczyłem na łóŜku. Uderzyłem w tacę wytrącając ją z rąk pielęgniarki na podłogę.
– ZjeŜdŜaj stąd do diabła!
10 Ewangelia wg św. Łukasza 9,62: „Jezus mu jednak powiedział: KaŜdy kto przykłada rękę do
pługa i ogląda się za siebie, nie nadaje się do Królestwa Boga”.
85
Chciałem powiedzieć coś jeszcze, ale nie mogłem. Wszystkie przekleństwa znikły. Nie
potrafiłem nawet o nich pomyśleć. Siedziałem tylko z otwartymi ustami i nagle łzy napłynęły
mi do oczu i pociekły strumieniami po twarzy.
– Przepraszam, przepraszam – załkałem. – Proszę zadzwonić do pastora. Proszę poprosić
tu pastora Arce’a.
Pielęgniarka spokojnie pozbierała talerze i poklepała mnie po ramieniu.
– Zaraz do niego zadzwonię. Proszę się połoŜyć i odpocząć.
PołoŜyłem się na poduszce i szlochałem. Wkrótce przyszedł pastor Arce i zaczął się ze
mną modlić. W trakcie modlitwy poczułem jak odstępuje ode mnie dręczący mnie dotychczas
zły duch. Pastor powiedział, Ŝe przyśle do mnie rano pana Delgado i dopilnuje, Ŝebym miał
opiekę.
Wieczorem, gdy pielęgniarka pomogła mi zmienić bluzę od piŜamy, ukląkłem koło łóŜka.
Po południu na drugim łóŜku w moim pokoju połoŜyli jeszcze kogoś, ale myślałem, Ŝe on śpi.
Zacząłem modlić się na głos, bo tylko tak umiałem. Nie wiedziałem, Ŝe moŜna modlić się w
myśli. Sądziłem, Ŝe trzeba modlić się „do Boga”, a jedyny sposób, w jaki potrafiłem to robić,
polegał na mówieniu do Niego – głośnym mówieniu. Zacząłem się więc modlić.
Prosiłem Boga, Ŝeby wybaczył chłopakowi, który mnie zranił, i aby ochraniał go od złego,
dopóki ten chłopak nie dowie się o Jezusie. Prosiłem Boga, by wybaczył mi to, jak odnosiłem
się do Lydii, i to, Ŝe wytrąciłem tacę z rąk pielęgniarki. Powiedziałem Mu, Ŝe pójdę wszędzie,
gdzie On zechce, i zrobię wszystko, czego ode mnie zaŜąda. Przypomniałem Mu, Ŝe nie boję
się umrzeć, ale prosiłem Go, aby pozwolił mi Ŝyć wystarczająco długo, bym mógł kiedyś
opowiedzieć o Jezusie rodzicom.
Długo klęczałem, zanim wczołgałem się znowu do łóŜka i zasnąłem.
Następnego dnia ubierałem się przed wyjściem ze szpitala, kiedy męŜczyzna w łóŜku obok
szepnął coś i kiwnął, Ŝebym podszedł bliŜej. Był to stary człowiek. Miał rurkę w gardle, był
blady, drŜał i mógł mówić tylko trochę szeptem.
– Nie spałem wieczorem – szepnął.
ZaŜenowany, uśmiechnąłem się niemądrze.
– Dziękuję – powiedział męŜczyzna. – Dziękuję ci za twoją modlitwę.
– Ale ja nie modliłem się dla pana – wyznałem. – Myślałem, Ŝe pan śpi. Modliłem się dla
siebie.
Starzec chwycił moją zdrową rękę swymi zimnymi, wilgotnymi palcami. Chwyt ten był
bardzo słaby, ale poczułem Ŝe ma to być silny uścisk.
– O, nie, mylisz się. Modliłeś się dla mnie. I ja się modliłem. Modliłem się po raz pierwszy
od wielu, wielu lat. Ja teŜ chcę robić to, co Jezus mi kaŜe. Dziękuję ci.
Gdy mówił, po jego wymizerowanych, zapadłych policzkach stoczyły się wielkie łzy.
– Niech pana Bóg błogosławi – powiedziałem i wyszedłem.
Nigdy w Ŝyciu nie próbowałem nikomu udzielać pomocy duchowej. Nawet teraz nie
umiałbym tego zrobić. Ale poczułem, mocno i wyraźnie, Ŝe Duch BoŜy udzielił jej za moim
pośrednictwem. I rad byłem z tego.
Pan Delgado czekał na mnie w hallu. Zapłacił juŜ mój rachunek i poprowadził mnie do
swojego samochodu.
– Telefonowałem wczoraj wieczorem do Davida Wilkersona – powiedział. – Jest w
Elmirze, prowadzi tam cykl spotkań. Chce, Ŝebym przywiózł tam jutro ciebie i Izraela.
– Davie wspominał mi o tym podczas naszego ostatniego spotkania – zauwaŜyłem. – Ale
Izrael wrócił do gangu. Myślę, Ŝe nie pojedzie.
– Pojadę porozmawiać z nim dziś wieczorem – powiedział pan Delgado. – Ale chciałbym,
Ŝebyś dziś był u mnie w domu. Tam będziesz bezpieczny. A jutro wcześnie rano pojedziemy
do Elmiry.
86
Uśmiechnąłem się w duchu na myśl o tym, Ŝe pojadę na spotkanie z Daviem do Elmiry.
Do tej właśnie miejscowości chciała mnie posłać policja, ale z zupełnie innego powodu.
Resztę dnia spędziłem modląc się za Izraela, Ŝeby nie wracał do gangu, tylko pojechał ze mną
do Elmiry.
Na drugi dzień rano wstaliśmy wcześnie i pojechaliśmy przez miasto w kierunku
Brooklynu i osiedla Fort Greene. Pan Delgado powiedział, Ŝe Izrael zgodził się pojechać z
nami i ma na nas czekać na rogu Myrtle i De Kalb o siódmej. Ale gdy przyjechaliśmy na
umówione miejsce, Izraela juŜ tam nie było. Poczułem gwałtowny skurcz Ŝołądka.
OkrąŜyliśmy cały kwartał, ale Izraela nie było widać. Pan Delgado stwierdził, Ŝe nam się
śpieszy, ale moŜemy jeszcze przejechać koło mieszkania Izraela na St. Edward Street,
naprzeciwko szkoły nr 67 i zobaczyć, czy go tam gdzieś nie ma. Pojechaliśmy, lecz nie było
widać ani śladu Izraela. Pan Delgado ciągle popatrywał na zegarek i wreszcie powiedział, Ŝe
musimy juŜ jechać.
– Nie moglibyśmy jeszcze tylko raz objechać ten kwartał dookoła? – spytałem. – MoŜe go
przeoczyliśmy?
Pan Delgado powiedział:
– Słuchaj, Nicky, wiem, Ŝe kochasz Izraela i boisz się, Ŝe wróci do gangu. Ale on musi
nauczyć się czasem za siebie odpowiadać. Powiedział, Ŝe spotka się z nami o siódmej rano i
nie ma go tu. OkrąŜymy kwartał jeszcze raz, ale do Elmiry jest sześć godzin jazdy, a David
oczekuje nas o drugiej po południu.
Przejechaliśmy jeszcze raz ulicą, po czym ruszyliśmy przez Bronx, Ŝeby zabrać Jeffa
Moralesa. Jeff to był portorykański chłopak, który chciał zostać pastorem. David poprosił
pana Delgado o zabranie go, Ŝeby tłumaczył moje słowa, gdy będę przemawiał w kościele.
Gdy wyjechaliśmy z miasta, odczułem ulgę. Oparłem się wygodnie i odetchnąłem. Było
mi lekko. Ale głęboko, na dnie serca, czułem smutek, Ŝe zostawiliśmy Izraela; miałem jak
najgorsze przeczucia co do jego przyszłości. Nie wiedziałem wówczas, Ŝe miałem go ujrzeć
dopiero po sześciu latach.
Wieczorem David przedstawił mnie ludziom w Elmirze i opowiedziałem w jaki sposób
zostałem chrześcijaninem. David powiedział, Ŝebym zaczął od początku i opowiadał
wszystkim jak było. Nie byłem pewien szczegółów i niezbyt dobrze pamiętałem niektóre
zdarzenia z mego Ŝycia. Zorientowałem się szybko, Ŝe Bóg nie tylko pozbawił mnie dawnych
ciągotek, ale równieŜ zatarł w mojej pamięci wiele wspomnień. Jednak opowiedziałem całą
historię najlepiej jak umiałem. Wielokrotnie wyprzedzałem swojego tłumacza i Jeff mówił:
– Wolniej, Nicky, pozwól mi mówić.
Ludzie śmiali się i płakali, a potem, wezwani, tłumnie ruszyli do przodu oddać serca
Chrystusowi. Gdy ujrzałem jak za moim pośrednictwem działa Bóg, wzmocniło się we mnie
uczucie, Ŝe wzywa mnie do stanu duchownego.
Następnego dnia miałem okazję dłuŜej rozmawiać z Davidem. Spytał mnie, czy powaŜnie
myślę o zostaniu pastorem. Odpowiedziałem, Ŝe nic nie wiem o tej pracy i ledwo mówię po
angielsku, ale czuję, Ŝe Bóg połoŜył dłoń na moim Ŝyciu i wiedzie mnie w tym kierunku.
David powiedział, Ŝe zrobi wszystko, co będzie w jego mocy, Ŝeby załatwić mi przyjęcie do
szkoły.
Szkoła! Od trzech lat nie chodziłem do szkoły, z której wyrzucono mnie z hukiem.
– Davie, nie mogę wrócić do szkoły. Dyrektor powiedział, Ŝe jeśli kiedykolwiek tam
wrócę, odda mnie gliniarzom.
David roześmiał się.
– Nie do tej szkoły, Nicky. Do szkoły biblijnej. Chciałbyś pojechać do Kalifornii?
– Gdzie?
– Do Kalifornii, na zachodnim wybrzeŜu.
87
– Czy to jest koło Manhattanu? – spytałem.
Wilkerson wybuchnął śmiechem.
– Och, Nicky, Nicky. Pan Bóg będzie miał z tobą duŜo pracy. Ale myślę, Ŝe ma dość siły,
by ją wykonać. A ty tylko czekaj i przyglądaj się. Jako pastor osiągniesz wspaniałe wyniki.
Jestem o tym głęboko przekonany.
Pokręciłem głową. Słyszałem, Ŝe gliniarze z Manhattanu są równie niemili, jak ci z
Brooklynu. Jeśli miałem iść do szkoły, to lepiej, Ŝeby to było gdzieś daleko od Nowego Jorku.
Davie chciał, Ŝebym został w Elmirze, dopóki nie nadejdzie odpowiedź ze szkoły biblijnej,
która, jak się później dowiedziałem, mieściła się w La Puente, w Kalifornii, niedaleko Los
Angeles. Była to trzyletnia szkoła biblijna dla chłopców i dziewcząt, którzy chcieli
przysposobić się do duchownego stanu, a nie było ich stać na pójście do koledŜu. Oczywiście
nie ukończyłem szkoły średniej, ale David wysłał do nich pocztą lotniczą list z prośbą, Ŝeby
pomimo wszystko mnie przyjęli. Nie robił tajemnicy z mojej poprzedniej kariery, ale pisał im
o moich marzeniach i ambicjach i prosił, Ŝeby przyjęli mnie na próbę, mimo tego Ŝe dopiero
przed kilkoma tygodniami zostałem chrześcijaninem.
Tymczasem w Elmirze nie działo się zbyt dobrze. Ktoś rozpuścił plotkę, Ŝe wciąŜ jeszcze
jestem przywódcą gangu i przyjechałem tu zorganizować gang. Davida to rozgoryczyło.
Wiedział, Ŝe moŜemy mieć z tego powodu kłopoty. Zostałem u niego na noc, ale bałem się, Ŝe
ludzie mogą mu mieć to za złe. Postanowiliśmy modlić się o to.
Tej nocy David mówił ze mną o chrzcie w Duchu Świętym. Słuchałem uwaŜnie, ale nie
rozumiałem, co usiłuje mi przekazać. Czytał mi fragmenty Pisma Świętego: z Dziejów
Apostolskich, z Pierwszego Listu do Koryntian, z Listu do Efezjan. Wyjaśniał, Ŝe gdy
człowiek jest juŜ zbawiony, Bóg chce napełnić go swoją siłą. Mówił o nawróceniu Szawła w
dziewiątym rozdziale Dziejów Apostolskich – Ŝe po trzech dniach od nawrócenia Szaweł
otrzymał chrzest w Duchu Świętym i został napełniony nową mocą.
– Tego właśnie ci potrzeba, Nicky – powiedział – Bóg chce napełnić cię mocą i dać ci
szczególne dary.
– O jakich darach myślisz? – spytałem.
Otworzył Pismo Święte na wersetach 8-10, dwunastego rozdziału Pierwszego Listu do
Koryntian i opowiedział mi o dziewięciu darach Ducha.
Otrzymują je ci, którzy są ochrzczeni w Duchu Świętym. MoŜesz nie otrzymać wszystkich
z nich, ale otrzymasz niektóre. My, zielonoświątkowcy, uwaŜamy, Ŝe kaŜdy, kto jest
ochrzczony w Duchu, mówi językami.
– Chcesz powiedzieć, Ŝe będę w stanie mówić po angielsku bez Ŝadnej nauki? – spytałem
zdumiony.
David chciał mi powiedzieć coś jeszcze, ale zamknął Pismo Święte.
– Pan powiedział apostołom, Ŝeby czekali cierpliwie, a otrzymają moc. Nie chcę, aby w
twoim przypadku dokonało się to zbyt pośpiesznie. Będziemy czekać, aŜ Pan ochrzci cię, gdy
będziesz gotów przyjąć ten chrzest. Na razie mamy inny problem i musimy się w tej sprawie
modlić – powiedział Davie i wyłączył światło.
– Jeśli Bóg da mi nowy język, mam nadzieję, Ŝe to będzie włoski. Znam świetną
dziewczynę, Włoszkę, i na pewno mógłbym...
Przerwała mi poduszka Wilkersona, która przeleciała przez pokój i trafiła mnie w głowę.
– Spać, Nicky. JuŜ prawie dzień, a połowa miasta uwaŜa, Ŝe jesteś przywódcą gangu. Jeśli
Bóg da ci nowy język, byłoby lepiej, Ŝeby cię rozumieli ci ludzie tutaj, kiedy będziesz im
mówił, Ŝe naprawdę nie jesteś mordercą.
Następnego dnia David wrócił z porannego spotkania z zatroskaną twarzą.
88
– Nie jest za dobrze, Nicky. Trzeba będzie, Ŝebyś wyjechał dziś przed wieczorem, ale nie
mam pojęcia, gdzie – prócz Nowego Jorku – mogę cię posłać.
– Myślisz, Ŝe Pan słyszał nasze modlitwy wczoraj wieczorem? – spytałem.
David był zgorszony.
– Oczywiście, Ŝe tak. Dlatego właśnie się modlę: bo wierzę, Ŝe On mnie słyszy.
– Modliłeś się, Ŝeby Bóg się mną zaopiekował?
– Wiesz, Ŝe tak.
– No to czemu tak się niepokoisz?
David stał i patrzył na mnie przez chwilę, po czym powiedział:
– Chodź, pójdziemy na śniadanie. Jestem strasznie głodny. Ty chyba teŜ?
O drugiej po południu zadzwonił telefon w naszym pokoju w motelu. Telefonował pastor
kościoła, w którym David wygłaszał kazania. W gabinecie pastora była kobieta, która chciała
porozmawiać z nami obydwoma. David powiedział, Ŝe zaraz będziemy.
Gdy weszliśmy, pastor przedstawił nas 72-letniej pani Johnson, która przyjechała prosto z
domu połoŜonego dwieście mil stąd, na północy stanu Nowy Jork. Pani Johnson powiedziała,
Ŝe nocą przemówił do niej Duch Święty. Przeczytała o mnie w gazetach i potem Duch Święty
oznajmił jej, Ŝe mam kłopoty i Ŝe ona musi po mnie przyjechać.
Spojrzałem na Davida. Po jego twarzy spływały wielkie łzy.
– Pani moŜe i nazywa się Johnson, ale moim zdaniem nazywa się pani Ananiasz.
Pani Johnson popatrzyła na Davida ze zdumieniem.
– Nie rozumiem – stwierdziła.
Do rozmowy włączył się tutejszy pastor:
– On ma na myśli Ananiasza wspomnianego w 9 rozdziale Dziejów Apostolskich, którego
poruszył i posłał Duch Święty, aby pomógł Pawłowi.
Pani Johnson uśmiechnęła się.
– Wiem tylko, Ŝe Bóg polecił mi przyjechać i zabrać tego chłopca ze sobą do domu.
David kazał mi się przygotować do wyjazdu z tą panią. Powiedział, Ŝe za kilka dni
powinien dostać odpowiedź z La Puente, a wtedy po mnie pośle. Nie chciało mi się jechać,
ale dowiedziawszy się o tym, co stało się poprzedniego wieczora, i widząc co się działo w
tym momencie, bałem się zostać.
Dwa tygodnie później zadzwonił do mnie David. Był podekscytowany. W Instytucie
Biblijnym byli tak zaintrygowani perspektywą mojego przyjazdu, Ŝe zgodzili się odstąpić od
zwykłych wymagań i przyjąć mnie na pełnoprawnego studenta. David powiedział, Ŝebym
złapał autobus do Nowego Jorku, bo jutro mam wyjechać do Kalifornii.
Tym razem nie miałem nic przeciwko powrotowi do Nowego Jorku. Przypomniałem sobie
jazdę z doktorem Johnem i moje przygnębienie z powodu tego, Ŝe znowu wpadam w tę
pułapkę. Ale ta pułapka juŜ nie istniała. Tym razem kroczyłem drogą, która miała
wyprowadzić mnie z tej dŜungli.
Musiałem odczekać pięć godzin, zanim mógł po mnie przyjechać David. Zgodziłem się
posiedzieć w poczekalni, Ŝeby uniknąć kłopotów. Kłopoty same mnie jednak znalazły.
Przybrały postać dziesięciu Wicekrólów, którzy w milczeniu stanęli wokół mnie, gdy
siedziałem i czytałem gazetę.
– Hej, patrzcie, jaki przystojniak – powiedział jeden z nich, robiąc aluzję do mojego
garnituru i krawata.
– Hej, lalusiu, jesteś poza swoim terytorium. Nie wiesz, Ŝe to jest rejon Wicekrólów?
Nagle jeden z nich powiedział:
– Chłopaki, wiecie kto to jest? To ten wariat z Mau Mau, który został kaznodzieją.
Inny podszedł i szturchnął mnie palcem w twarz.
– Hej, kaznodziejo, mogę cię dotknąć? MoŜe mi trochę twojej świętości zostanie na palcu.
Odtrąciłem jego rękę.
89
– Chcesz zdechnąć? – warknąłem. Odezwał się we mnie dawny Nicky. – Spróbuj mnie
jeszcze raz dotknąć, to cię wykończę.
– Oj! – chłopak podskoczył, udając przestrach. – Wygląda jak kaznodzieja, ale mówi jak...
– i tu uŜył nieprzyzwoitego wyrazu.
Zanim się spostrzegłem, zerwałem się i wbiłem mu pięść w brzuch. Gdy zgiął się od ciosu,
uderzyłem go pięścią w tył głowy. Chłopak padł nieprzytomny na podłogę. Jego kumple tak
byli zaskoczeni, Ŝe stanęli jak wryci. Ludzie na dworcu autobusowym rozbiegli się i
pochowali za ławki. Wycofałem się do drzwi.
– Spróbujcie się ruszyć, to pozabijam wszystkich. Idę po Mau Mau. Będę tu za godzinę i
wykończę wszystkich Wicekrólów.
Wiedzieli, Ŝe nie Ŝartuję. Wiedzieli teŜ, Ŝe Mau Mau byli dwa razy silniejsi i okrutniejsi od
nich. Spojrzeli po sobie i zaczęli się wycofywać w kierunku drugich drzwi, unosząc swojego
bezwładnego kumpla.
– Niedługo wrócę! – krzyknąłem. – Lepiej zjeŜdŜajcie stąd i nie zatrzymujcie się ani razu,
bo nie poŜyjecie długo.
Wybiegłem w kierunku najbliŜszej stacji metra. Ale po drodze minąłem hiszpański
kościół. Coś mnie zmusiło do zwolnienia i odwrócenia się. Powoli wszedłem po schodach i
przez otwarte drzwi do środka. „MoŜe najpierw powinienem, się pomodlić? – pomyślałem. –
Później pójdę po Mau Mau”.
Lecz w kościele zapomniałem o Mau Mau i Wicekrólach. Zacząłem myśleć o Jezusie. A
potem o oczekującym mnie nowym Ŝyciu. Ukląkłem z przodu i minuty płynęły mi jak
sekundy. W końcu ktoś dotknął mojego ramienia. Obejrzałem się. Za mną stał Wilkerson.
– Kiedy nie znalazłem cię na dworcu autobusowym, od razu pomyślałem, Ŝe będziesz tutaj
– powiedział.
– Naturalnie – odpowiedziałem. – A gdzie miałbym być, z powrotem w gangu?
Wilkerson roześmiał się i poszliśmy do samochodu.
90
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 12
Zagubiony w szkole
Instytut Biblijny w La Puente w Kalifornii był mały i bezpretensjonalny. Zajmował
niewielką przestrzeń zaraz za miastem. Większość z siedemdziesięciorga studentów Instytutu
mówiła po hiszpańsku i wychowała się w skromnych warunkach.
Steve Morales i ja przylecieliśmy z Nowego Jorku samolotem. Szkoła bardzo róŜniła się
od wszystkiego, co znałem. Regulamin był bardzo surowy i dyscypliny przestrzegano
skrupulatnie. Zajęcia lekcyjne ściśle wypełniały czas od wtorku do soboty. Większość
studentów mieszkała w połoŜonej na terenie szkoły bursie urządzonej z koszarową prostotą.
Upłynęło kilka miesięcy zanim przywykłem do Instytutu. Dotychczas zawsze robiłem
wszystko po swojemu, a tu, w Instytucie, wszystko odbywało się według dzwonka, od
pobudki o szóstej rano do gaszenia światła o wpół do dziesiątej wieczorem. Zupełnie nie było
wolnego czasu i musieliśmy, oprócz sześciu godzin w klasie, poświęcać dwie godziny
dziennie modlitwie.
Najbardziej dokuczało mi to, Ŝe nie mogłem rozmawiać z dziewczynami. Było to surowo
zabronione i mogliśmy porozumiewać się jedynie ukradkiem, przed lub po zajęciach, albo
przy myciu naczyń podczas stałych dyŜurów w kuchni.
Jednak filozofia szkoły polegała na nauce posłuszeństwa i dyscypliny, i chociaŜ
przychodziło mi to z trudnością, takiego właśnie treningu potrzebowałem. Mniejsza
dyscyplina pozostawiłaby mi zbyt duŜo swobody.
Posiłki zaspokajały głód, ale trudno by je było nazwać smacznymi. Zwykle na śniadanie
była gorąca papka z mąki kukurydzianej i tost, a raz na tydzień dostawaliśmy jajko. Taki wikt
był jednak bezsprzecznie elementem naszej edukacji, poniewaŜ większość z nas miała być
hiszpańskimi pastorami wśród biednej ludności i utrzymywać się, chcąc nie chcąc, z bardzo
skromnych środków.
Nauczyciele okazywali mi wiele cierpliwości. Nie umiałem zachowywać się jak naleŜy i
czułem się bardzo niepewnie. Próbowałem to nadrabiać impertynencją i popisywaniem się.
Pamiętam jak pewnego dnia rano, w trzecim miesiącu szkoły, nauczyciel prowadził nas w
przydługo trwającej modlitwie rozpoczynającej zajęcia. Od kilku tygodni wodziłem
wzrokiem za ładną, czarnowłosą, bardzo poboŜną Meksykanką, która siedziała przede mną,
ale nie udawało mi się zwrócić na siebie jej uwagi. W połowie modlitwy delikatnie usunąłem
jej krzesło, uwaŜając Ŝe teraz to juŜ na pewno dziewczyna mnie dostrzeŜe. Po „amen”
wszyscy usiedli. Rzeczywiście, dostrzegła mnie. Usiadłszy z rozmachem na podłodze
odwróciła się i spojrzała na mnie oczyma ciskającymi pioruny. Dusząc się ze śmiechu
schyliłem się, Ŝeby jej pomóc. Rzuciła mi wściekłe spojrzenie i wstała bez pomocy. Nie
odezwała się ani słowem i jakoś przestało mi się to wszystko wydawać śmieszne. Dziewczyna
szarpnęła krzesło na swoje miejsce i po drodze rozmyślnie uderzyła mnie jego kanciastą nogą
w goleń. Nie przypuszczam, Ŝeby coś jeszcze mogło tak bardzo boleć. Poczułem jak krew
odpływa mi z twarzy, myślałem, Ŝe zemdleję. Klasa roześmiała się. Wreszcie odzyskałem
władzę nad sobą i popatrzyłem na nią. Obrzuciła mnie spojrzeniem, które mogłoby wypalić
91
dziurę w pancerzu czołgu. Uśmiechnąłem się słabo, ale czułem się tak, jakbym miał za chwilę
zwymiotować. Dziewczyna odwróciła się, usiadła i znieruchomiała, wpatrując się w
profesora.
Profesor odchrząknął i powiedział:
– Teraz, gdy juŜ skończyliśmy poranną modlitwę moŜemy zaczynać. Pierwszy będzie
odpowiadał pan Cruz.
Popatrzyłem na niego niepewnie, bez słowa.
– Panie Cruz! – powiedział profesor – mam nadzieję, Ŝe jest pan przygotowany do
dzisiejszej lekcji.
Próbowałem coś odpowiedzieć, ale noga bolała mnie tak bardzo, Ŝe nie mogłem mówić.
– Panie Cruz, pan wie, jaka jest kara za nieprzygotowanie się do zajęć? Wiem, Ŝe ma pan
trudności z językiem i Ŝe pana umysł nie jest jeszcze wdroŜony do rozumowania kategoriami
akademickimi. Wszyscy staramy się okazywać panu cierpliwość, ale jeśli nie będzie pan
przejawiał dobrej woli, będę zmuszony postawić panu zero i oblać pana z tego przedmiotu.
Pytam ponownie: czy przygotował się pan do zajęć?
Kiwnąłem głową i wstałem. Głowę miałem zupełnie pustą. Pokuśtykałem na środek sali i
stanąłem twarzą do klasy. Popatrzyłem na tę ładną dziewczynę z ciemnymi oczyma.
Uśmiechnęła się słodko i otworzyła zeszyt tak, Ŝebym widział strona po stronie sporządzone
starannym pismem notatki na temat, z którego właśnie miałem odpowiadać. Spojrzałem na
profesora i powiedziałem słabym głosem:
– Przepraszam.
Wybiegłem z klasy do swojej sali.
Zrobiłem z siebie całkowitego durnia. Myślałem, Ŝe mogę się zgrywać i wszyscy będą się
śmiali, jak w gangu. Ale ci ludzie byli inni. Tolerowali mnie, poniewaŜ litowali się nade mną.
Nie umiałem się dostosować. Byłem wyrzutkiem.
Usiadłem na skraju łóŜka i napisałem długi list do Davida Wilkersona. Napisałem, Ŝe jest
tu cięŜko, a ja, przyjeŜdŜając tutaj, popełniłem błąd. Przykro mi, Ŝe go zawiodłem, ale
obawiam się, Ŝe jeśli zostanę w szkole, narobię mu kłopotów. Poprosiłem, Ŝeby przysłał mi
bilet na samolot do domu. List wysłałem ekspresem do domu Wilkersona w Pensylwanii.
Odpowiedź nadeszła po tygodniu. Niecierpliwie rozerwałem kopertę i znalazłem króciutki
list:
Drogi Nicky,
Cieszę się, Ŝe tak dobrze ci idzie. Miłuj Boga i unikaj szatana. Niestety, akurat nie mamy
na koncie pieniędzy. Napiszę do Ciebie później, kiedy ich trochę zgromadzimy.
Twój przyjaciel, David
Poczułem się przybity, rozstrojony i zawiedziony. Tym razem wysłałem ekspres do pana
Delgado. Wiedziałem, Ŝe on ma pieniądze, ale bałem się mu napisać, Ŝe tak mi w szkole
cięŜko. Napisałem, Ŝe moja rodzina w Puerto Rico potrzebuje pieniędzy i muszę pojechać do
domu, Ŝeby pójść do pracy i im pomóc.
Od roku nie miałem od rodziny Ŝadnych wiadomości, ale nie umiałem wymyślić niczego
innego, co brzmiałoby prawdopodobnie i od razu by się nie wydało.
Po tygodniu dostałem ekspres od Delgado:
Drogi Nicky,
Miło mi, Ŝeś do mnie napisał. Wysłałem pieniądze Twojej rodzinie, moŜesz więc zostać w
szkole. Niech Cię Bóg błogosławi.
92
Tego dnia wieczorem poszedłem porozmawiać z dziekanem Lopezem. Opowiedziałem mu
o swoich problemach. Buntuję się przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Wczoraj była moja
kolej sprzątania sali wykładowej, a ja rzuciłem miotłą o podłogę i powiedziałem, Ŝe
przyjechałem do Kalifornii, by chodzić do szkoły, a nie Ŝeby pracować jak niewolnik. Ciągle
chodzę charakterystycznym krokiem chłopaka z gangu. Wiem, Ŝ nie powinienem nawet
myśleć tak, jak myślał dawny Nicky, ale nic na to nie umiem poradzić. Kiedy inni chłopcy
próbowali się za mnie modlić, odtrąciłem ich i powiedziałem, Ŝe są dla mnie zbyt dobrzy.
Jestem oszustem. Gangsterem. Oni wszyscy są święci. Chcieli modlić się za mnie i połoŜyć
na mnie ręce, ale ja nie pozwoliłem im się do siebie zbliŜyć.
Siedziałem w malutkim gabinecie dziekana, ocierałem gorzkie łzy i błagałem o pomoc.
Dziekan Lopez był drobnym śniadym męŜczyzną. Słuchał kiwając głową i w końcu sięgnął
po swoją, noszącą ślady częstego uŜywania, Biblię, przywaloną wielką stertą oczekujących na
ocenę prac studentów.
– Nicky, musisz przyjąć Ducha Świętego. Zostałeś zbawiony i chcesz naśladować
Chrystusa, ale nigdy w Ŝyciu nie osiągniesz prawdziwego zwycięstwa, jeśli nie otrzymasz
chrztu w Duchu Świętym.
Siedziałem i słuchałem dziekana Lopeza, który z otwartą Biblią w ręce opowiadał mi o
wspaniałym zwycięstwie, jakie mogę osiągnąć, jeśli otrzymam Ducha Świętego.
– W pierwszym rozdziale Dziejów Apostolskich apostołowie byli w twojej sytuacji, Nicky.
Byli zbawieni, ale nie mieli wewnętrznej siły. Byli uzaleŜnieni od fizycznej obecności osoby
Jezusa Chrystusa, który dawał im siłę. Byli napełnieni siłą wtedy, gdy byli blisko Niego. Ale
z dala od Niego byli bezsilni. Tylko raz Ewangelia zaświadcza o uzdrowieniu dokonanym
przez Jezusa nie w obecności uzdrawianego. Było to w przypadku sługi setnika11. Ale nawet
wówczas setnik musiał przyjść do Jezusa, aby mogła urzeczywistnić się jego wiara. U
Mateusza jest napisane, Ŝe Jezus posłał dwunastu uczniów, dając im moc nad nieczystymi
duchami, aby je wyganiali i aby uzdrawiali wszelką chorobę12. Ale nawet z Jego
pełnomocnictwem wciąŜ nie mieli siły niezbędnej do fizycznego działania. Stwierdzenie tego
faktu znajduje się dalej w tej samej ewangelii, gdy pewien człowiek przyprowadza do Jezusa
syna z prośbą o uzdrowienie i mówi, Ŝe przyprowadził go był juŜ do Jego uczniów, ale nie
byli w stanie go uzdrowić.
Słuchałem uwaŜnie, a dziekan kartkował swoją podniszczoną Biblię z biegłością znawcy.
– W ogrodzie Getsemani Jezus odszedł od uczniów, aby się modlić. Ale gdy tylko zniknął
im z oczu, stali się bezsilni. Prosił ich, by czuwali i wyglądali Ŝołnierzy, ale oni zamiast tego
posnęli.
Pomyślałem: „To ja. Wiem, czego On chce ode mnie, ale nie mam siły tego zrobić.
Kocham Go i chcę Mu słuŜyć, ale jestem bezsilny”. Dziekan mówił gładząc palcami Biblię,
jakby dotykał dłoni starego przyjaciela. Gdy mówił o swoim drogim Panu, w jego oczach
lśniły łzy:
– Dalej, przypomnij sobie, co działo się później tego wieczora, kiedy Piotr został na
zewnątrz pałacu. Gdy zabrano jego Pana, Piotr utracił siłę. Stał się duchowym tchórzem.
Nawet wobec słuŜącej zaklinał się i wypierał znajomości z Nim.
Lopez gwałtownie zaczerpnął powietrza. Wielkie łzy pojawiły się w jego oczach i spadły
na Ŝółte karty otwartej Biblii.
11 Ewangelia wg św. Mateusza 8,5-13; por. Jan 4,46-53.
12 Ewangelia wg św. Mateusza 10,1.
Ewangelia wg św. Mateusza 17,14-15.
Ewangelia wg św. Mateusza 26,36.40.
Pierwszy list św. Pawła do Koryntian 12,3.
93
– Och, Nicky, jakieŜ to typowe dla nas wszystkich. Jakie tragiczne! Jak okropnie tragiczne
było to, Ŝe w godzinie próby On musiał cierpieć samotnie. GdybyŜ Bóg pozwolił mi być tam,
cierpieć z Nim... umrzeć z Nim. A jednak, Nicky, obawiam się, Ŝe mógłbym zachować się jak
Piotr, bo Duch Święty jeszcze nie przyszedł i, zdany na swe własne siły, ja równieŜ bym go
opuścił.
Dziekan musiał przerwać, bo głos odmówił mu posłuszeństwa. Wyjął z kieszeni
chusteczkę i głośno wysiąkał nos.
Otworzywszy ponownie Biblię na Dziejach Apostolskich podjął przerwany wątek:
– Nicky, pamiętasz, co się stało po ukrzyŜowaniu?
Pokręciłem głową. Niewiele wiedziałem z Pisma Świętego.
– Wszyscy uczniowie dali za wygraną. Powiedzieli, Ŝe juŜ po wszystkim, i chcieli wracać
do swoich rybackich łodzi. Jedyna moc, jaką mieli, była mocą pochodzącą z fizycznej
obecności Jezusa, w którym mieszkał Duch BoŜy. Ale po zmartwychwstaniu Jezus polecił
uczniom wrócić do Jerozolimy i czekać, dopóki nie otrzymają nowej mocy, obiecanej mocy
Ducha Świętego.
Ostatnią obietnicą Jezusa, daną jego wyznawcom, było to, Ŝe otrzymają moc. Popatrz tutaj,
w Dziejach Apostolskich – dziekan trzymał Pismo Święte tak, Ŝebym z drugiej strony biurka
mógł czytać razem z nim – „Ale gdy Duch Święty zstąpi na was, weźmiecie Jego moc i
będziecie Moimi świadkami w Jeruzalem i w całej Judei, w Samarii i aŜ po krańce ziemi”
(1,8).
– Widzisz, Nicky, to nie jest rozkaz, aby iść i świadczyć. To jest obietnica udzielenia
mocy. A gdy apostołowie otrzymali moc, chcąc nie chcąc stali się świadkami. Otrzymali moc
w chrzcie Duchem Świętym. Duch Święty zstąpił z nieba w potęŜny, wspaniały sposób i
napełnił kaŜdego z apostołów tą samą mocą, jaką napełniony był Jezus.
Poruszyłem się na krześle.
– Jeśli Bóg zsyła swego Ducha – zapytałem – dlaczego nie zesłał go mnie?
– O, zesłał – odpowiedział dziekan. Wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem za swoim
małym biurkiem.
– Zesłał! Tyś go tylko jeszcze nie otrzymał.
– Zesłał go, otrzymałem go – jaka to róŜnica?
– Duch BoŜy jest w tobie, Nicky. Wszedł w twoje Ŝycie w ten wieczór w hali St. Nicholas.
„Nikt teŜ nie moŜe powiedzieć: Jezus jest jego Panem, inaczej, jak tylko dzięki Duchowi
Świętemu. To Duch Święty uświadomił ci twoje grzechy. To Duch Święty dał ci moc
przyjęcia Jezusa za swego Pana. To Duch Święty otworzył przed tobą drzwi szkoły. Ale nie
pozwoliłeś mu napełnić cię zupełnie.
– Co mam zrobić? – spytałem wprost. – Próbowałem oczyścić duszę pozbywając się moich
wszystkich grzechów. Prosiłem i modliłem się, ale nic się nie wydarzyło.
Dziekan uśmiechnął się.
– To nie jest coś, co moŜe zrobić człowiek, Nicky. Człowiek po prostu go otrzymuje.
Pokręciłem głową. Ciągle nic nie rozumiałem.
Dziekan Lopez znowu wziął do ręki Biblię i jednym ruchem otworzył ją na Dziejach
Apostolskich.
– Pozwól, Ŝe opowiem ci o człowieku nazywanym Szawłem. Szaweł wybierał się na
„wielką rozróbę” do Damaszku i po drodze został powalony przez Ducha Chrystusowego13.
Później został ochrzczony w Duchu i został kaznodzieją. Tym razem moc nadeszła przez
połoŜenie na nim rąk.
13 Dzieje Apostolskie 9,3-5.
Dzieje Apostolskie 9,17.
94
– Czy w ten sposób ja mogę to otrzymać? – spytałem. – Ktoś moŜe połoŜyć na mnie ręce i
będę ochrzczony w Duchu Świętym?.
– MoŜe się to stać w ten sposób – odpowiedział dziekan Lopez – albo moŜesz otrzymać
chrzest będąc całkiem sam. Ale gdy się to juŜ stanie, twoje Ŝycie odmieni się na zawsze.
Przerwał, popatrzył mi prosto w oczy i powiedział:
– Świat potrzebuje twojego głosu, Nicky. Są setki tysięcy młodych ludzi w całej Ameryce,
Ŝyjących dalej tam, gdzie Ŝyłeś ty – i tak jak Ŝyłeś ty. Są w szponach strachu, nienawiści i
grzechu. Potrzebują silnego, proroczego głosu, który będzie wznosił się ze slumsów i gett,
wskazując ich Chrystusowi, który moŜe wydobyć ich z niedoli. Oni nie będą słuchać
dzisiejszych elokwentnych kaznodziejów. Nie będą słuchać nauczycieli z seminariów
duchownych i szkół biblijnych. Nie będą słuchać działaczy społecznych. Nie będą słuchać
zawodowych głosicieli ewangelii. Nie będą chodzić do wielkich kościołów, a jeśli nawet
pójdą, nie będą tam mile widziani. Potrzebują proroka wyrosłego wśród nich samych, Nicky.
I od tej chwili będę się modlił, Ŝebyś ty został tym prorokiem. Mówisz ich językiem.
Mieszkałeś tam, gdzie oni mieszkają. Jesteś taki jak oni. Nienawidziłeś tak, jak oni
nienawidzą. Bałeś się tak, jak oni się boją. A teraz Bóg dotknął twojej duszy i wyprowadził
cię z tego rynsztoka, abyś mógł wzywać innych do wstąpienia na Drogę KrzyŜa.
Nastąpiła długa chwila świętej ciszy. Potem dziekan odezwał się znowu.
– Nicky, chcesz, Ŝebym modlił się o to, byś otrzymał Ducha Świętego?
Myślałem długo, po czym odpowiedziałem:
– Nie. Czuję, Ŝe to jest coś, co muszę otrzymać sam. Jeśli mam działać bez pomocy, muszę
to otrzymać bez pomocy. Wierzę, Ŝe On napełni mnie, kiedy będzie gotów... bo ja juŜ jestem
gotów.
Dziekan Lopez spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
– Jesteś mądry, młody Nicky. Te słowa mogą pochodzić jedynie od Ducha Świętego.
Szybko zbliŜa się czas, kiedy twoje Ŝycie całkowicie się odmieni. Będę się modlił za ciebie
tak, jak ty modlisz się za siebie.
Popatrzyłem na zegar ścienny. Spędziłem u dziekana cztery godziny. Była druga w nocy.
Następnych pięć nocy poświęciłem Ŝarliwej modlitwie w kaplicy. Dnie miałem
wypełnione zajęciami szkolnymi, ale nocą szedłem do kaplicy błagać Boga o udzielenie mi
chrztu w Duchu Świętym. Nie umiałem się modlić inaczej niŜ na głos i robiłem to coraz
głośniej i głośniej. Klęczałem przed podium i krzyczałem do Boga:
– Ochrzcij mnie, ochrzcij mnie, ochrzcij mnie!
Ale nic się nie działo. To było tak, jakby kaplica była szczelnie zamkniętą skrzynią i moje
modlitwy nie mogły dotrzeć do niebios. Noc po nocy chodziłem do kaplicy, klęczałem i biłem
pięściami w balustradę przed podium krzycząc:
– Ochrzcij mnie, BoŜe! Proszę Cię, ochrzcij mnie, Ŝebym mógł mieć moc Chrystusa!
Próbowałem nawet wymawiać słowa w jakimś nieznanym języku, ale nic mi nie
wychodziło.
W piątkową noc, po tygodniu bezowocnych modłów po cztery do pięciu godzin, byłem juŜ
całkiem wyczerpany i bliski załamania. O północy opuściłem kaplicę i szedłem powoli przez
dziedziniec, gdy usłyszałem za budynkiem szkolnym czyjś krzyk. Pobiegłem co sił w nogach
za róg i wpadłem na Roberto, byłego narkomana.
– Hej, Roberto! Roberto! Co się stało?
Roberto uniósł ręce ku niebu i krzyknął:
– Chwała Bogu! Chwała Bogu! Chwała Bogu!
– Co się stało? Dlaczego jesteś taki szczęśliwy?
– Zostałem ochrzczony w Duchu Świętym. Dziś w nocy, właśnie kilka minut temu,
modliłem się i Bóg dotknął mojej duszy i napełnił mnie radością i szczęściem. Nie mogę się
95
powstrzymać. Muszę iść, powiedzieć światu. Chwała Bogu, Nicky, chwała Jego cudownemu
imieniu!
Roberto pobiegł przez dziedziniec podskakując i krzycząc:
– Alleluja! Chwała Bogu!
– Hej, poczekaj chwilę! – krzyknąłem za nim. – Roberto! Roberto! Gdzie otrzymałeś
chrzest? Gdzie byłeś, kiedy to się stało?
Roberto odwrócił się i z uniesieniem pokazał na szkolny budynek.
– W tej duŜej sali. Byłem na środku, klęczałem i On napełnił mnie Ŝarem. Alleluja!
Chwała Bogu!
DłuŜej juŜ go nie słuchałem. Na złamanie karku pognałem do tej sali. Jeśli On spłynął na
Roberta, moŜe jeszcze jest i moŜe spłynie na mnie? Wpadłem do budynku i pobiegłem
korytarzami do duŜej sali. Ostro zahamowałem przed drzwiami i zajrzałem do środka. Było
tam ciemno i cicho.
Powoli wszedłem do ciemnego wnętrza sali i po omacku, pomiędzy krzesłami i stolikami,
przeszedłem do przodu. Ukląkłem obok stolika, przy którym ta ładna ciemnooka dziewczyna
z takim rozmachem usiadła na podłodze, kiedy zabrałem jej krzesło. Nie traciłem czasu na
odtworzenie sobie w pamięci całego tego zdarzenia. Tradycyjnym gestem złoŜyłem ręce,
uniosłem twarz ku sufitowi i wykrzyknąłem głośno:
– BoŜe, to ja, Nicky! Ja teŜ tu jestem. Ochrzcij mnie!
Trwałem w oczekiwaniu. Nic się nie stało.
„MoŜe mówię do niewłaściwej osoby – pomyślałem. – Spróbuję jeszcze raz”.
– Jezu – krzyknąłem z całych sił. – To ja, Nicky Cruz. Jestem tu, w sali w La Puente.
Czekam, Ŝebyś mnie ochrzcił Twoim Duchem. Pozwól mi otrzymać Twój chrzest.
Nadzieja moja była tak silna, Ŝe omal nie uniosłem się nad podłogę. Usta miałem otwarte
w gotowości do mówienia językami. Napiąłem mięśnie nóg, by móc w kaŜdej chwili zerwać
się i pobiec jak Roberto. Ale nic się nie działo. Nic. Cisza. Podłoga była coraz twardsza i
zaczynały mnie boleć kolana. Powoli wstałem i zniechęcony poszedłem przez ciemny
dziedziniec do sypialni.
W powietrzu unosił się zapach kwitnącego jaśminu. Pod nogami czułem wilgotną od
wczesnej rosy trawę. Z zarośli dobiegał krzyk samotnego lelka, a skądś z daleka słychać było
niskie dudnienie diesla wywoŜącego z doliny swój nocny ładunek. KsięŜyc wśliznął się za
ciemną chmurę niczym uwodzicielska kobieta wycofująca się do swojego pokoju i
zamykająca za sobą drzwi. W chłodnym nocnym powietrzu unosił się zapach jaśminu i
gardenii, a światło ulicznych latarń mrugało, gdy przesłaniały je liście poruszanych przez
wiatr palm. W raju Boga byłem samotny.
Cicho wśliznąłem się do sypialni i po omacku trafiłem do łóŜka. PołoŜyłem się na wznak,
z rękami pod głową, i zacząłem patrzeć w ciemność. Słyszałem ciche oddechy chłopców.
– BoŜe! – załkałem i poczułem jak gorące łzy napływają mi do oczu i spływają koło uszu
na poduszkę. – Przez tydzień prosiłem Cię, a Ty mi odmówiłeś. Nie jestem dobry. Wiem,
dlaczego mnie nie napełniłeś. Nie jestem dość dobry Przy innych ludziach zachowuję się jak
dureń. Nie wiem nawet jak trzymać nóŜ i widelec. Nie umiem dobrze czytać i nie umiem
myśleć na tyle szybko, Ŝeby im dorównać. Znam tylko gang. Jestem tutaj tak nie na miejscu,
tak jestem brudny i grzeszny. Chcę być dobry. Ale nie mogę być dobry bez Twojego Ducha, a
Ty mi go nie dasz, bo nie jestem dość dobry.
Stanął mi przed oczyma mój dawny pokój przy Fort Greene Place 54 i mimowolnie się
wzdrygnąłem.
– Nie chcę wracać, BoŜe, ale po prostu nie daję sobie tutaj rady. Ci wszyscy chłopcy i
dziewczęta są tak poboŜni i świątobliwi, a ja jestem tak ohydny i grzeszny. Potrafię dostrzec,
kiedy jestem nie na miejscu. Jutro wracam.
Przewróciłem się na bok i zapadłem w niespokojny sen.
96
Na drugi dzień wróciłem po zajęciach do sali, Ŝeby się spakować. Postanowiłem wymknąć
się poza teren szkoły i udać się w długą drogę do domu autostopem. Pozostawanie tutaj nie
miało sensu.
Gdy siedziałem na łóŜku i rozmyślałem, przeszkodził mi jeden ze studentów
mieszkających poza terenem szkoły.
– A, jesteś Nicky! Właśnie chciałem się z tobą zobaczyć.
Pomyślałem sobie: „A ja z tobą właśnie nie chciałem się zobaczyć”.
– Nicky – ciągnął chłopak radośnie – mamy w punkcie misyjnym przy alei Guava studium
biblijne i naboŜeństwo. Chcę, Ŝebyś tam ze mną poszedł.
Pokręciłem głową.
– Nie dzisiaj, Gene. Jestem zmęczony i mam jeszcze duŜo nauki. Poproś jakiegoś innego
chłopaka.
– Ale nie ma tu innych chłopaków – powiedział i klepnął mnie w ramię – a oprócz tego
Duch Święty powiedział mi, Ŝebym przyszedł po ciebie.
– Hmm, Duch Święty, co? A mnie Duch Święty powiedział, Ŝebym został tutaj i odpoczął,
bo się zmęczyłem gadając do Niego przez cały tydzień. A teraz idź juŜ sobie i pozwól mi
odpoczywać.
PołoŜyłem się na łóŜku i odwróciłem do niego plecami.
– Nie wyjdę stąd bez ciebie – powiedział z uporem i usiadł na podłodze po turecku.
Zirytowało mnie to. Ten chłopak ma źle w głowie. CzyŜ nie widzi, Ŝe nie mam ochoty iść?
– No dobra– westchnąłem – pójdę z tobą. Ale nie dziw się, jeśli zasnę w czasie
naboŜeństwa.
– Chodźmy – powiedział Gene wesoło i pociągnął mnie za rękę. – Jesteśmy juŜ spóźnieni,
a ja mam wygłosić kazanie.
Postanowiłem, Ŝe pójdę z nim, a po naboŜeństwie wymknę się i wyjadę z miasta
autostopem. Upchnąłem po kieszeniach szczotkę do zębów i kilka niezbędnych drobiazgów.
Doszedłem do wniosku, Ŝe resztę rzeczy mogę tu zostawić. I tak nie były zbyt wiele warte.
Przybyliśmy do misyjnego punktu około wpół do ósmej wieczór. Wzniesiono go z
brązowej, suszonej na słońcu cegły, wewnątrz był otynkowany. Na prostych drewnianych
ławkach siedzieli prości Meksykanie.
„Wreszcie jestem w dobrym towarzystwie – pomyślałem. – ChociaŜ nawet ci ludzie są
lepsi niŜ ja. Oni przynajmniej przyszli tutaj z własnej woli, a ja przyszedłem, bo mnie
zmuszono”.
Gene mówił około piętnastu minut, po czym wezwał do wyjścia do przodu. Siedziałem w
ostatnim rzędzie koło siwego męŜczyzny, od którego mocno czuć było brudem i potem. Jego
ubranie było tak brudne, jakby przyszedł tu prosto od roboty na jakiejś farmie, nie umywszy
się nawet. Kiedy Gene głosił, ten stary człowiek zaczął cicho płakać.
– Jezu, Jezu, Jezu – powtarzał szeptem – dzięki Ci, Jezu, o dzięki Ci Jezu!
Coś poruszyło się w mojej duszy. Było to tak, jakby ktoś odkręcił kurek – na początek
trochę. I wtedy zacząłem być napełniany.
– Dziękuję Ci Jezu – modlił się koło mnie stary farmer – dzięki Ci.
– O BoŜe! – zaszlochałem – O Jezu, Jezu, Jezu!
Zaciskałem zęby i próbowałem to powstrzymać, ale tama pękła i pobiegłem przejściem
między ławkami do przodu, potykając się i zataczając, aŜ upadłem na z gruba ciosaną
balustradę przed podium i wybuchnąłem niepowstrzymanym płaczem.
Poczułem na głowie dłoń Gene’a.
– Nicky – ledwo słyszałem jego głos przez moje łkania – Nicky, Bóg nie chciał pozwolić
ci uciec dzisiejszej nocy. Jego Duch przyszedł do mnie przed godziną i posłał mnie do twojej
97
sali, Ŝebym cię przyprowadził na to naboŜeństwo. Wiedziałem, Ŝe chcesz uciec. On wysłał
mnie, Ŝebym cię powstrzymał.
Skąd on wiedział? Nikt o tym nie wiedział. Nikt, oprócz Boga.
– Bóg wysłał mnie do ciebie, Nicky. Wszyscy chłopcy i nauczyciele w szkole modlili się
za ciebie. Czujemy, Ŝe Bóg połoŜył na tobie swoją dłoń w zdumiewający, cudowny sposób.
Czujemy, Ŝe On wkrótce skieruje cię na drogę wspaniałego budzącego respekt
duszpasterstwa. Kochamy cię. Kochamy cię. Kochamy cię.
Łzy płynęły mi strumieniami. Chciałem mówić, ale nie mogłem. Poczułem jak Gene
schodzi z podium, obejmuje mnie ramieniem i klęka obok mnie.
– Czy mogę się za ciebie modlić, Nicky? Czy mogę się modlić, Ŝeby Chrystus ochrzcił cię
swoim Duchem Świętym?
Próbowałem odpowiedzieć, ale rozpłakałem się jeszcze bardziej. Kiwnąłem głową i
wydałem kilka śmiesznych odgłosów, które Gene wziął za zgodę.
Nie usłyszałem jego modlitwy. Nie wiem nawet, czy w ogóle się modlił. Niespodzianie
otwarłem usta i popłynęły z nich najpiękniejsze dźwięki, jakie kiedykolwiek słyszałem.
Poczułem jakąś siłę oczyszczającą mnie całego od wewnątrz od palców nóg do czubka głowy.
Język, w jakim sławiłem Boga, nie był ani angielskim, ani hiszpańskim. Był to jakiś nie znany
mi język. Nie miałem pojęcia, co mówię, ale wiedziałem, Ŝe chwalę Przenajświętszego Boga
słowami, których nigdy bym sam nie uŜył.
Nie czułem upływu czasu ani twardych, nieheblowanych desek pod kolanami. Modliłem
się do Boga tak, jak zawsze pragnąłem się modlić i nie miałem zamiaru przestać. Zdawało mi
się, Ŝe upłynęło zaledwie kilka chwil, gdy poczułem, Ŝe Gene dotknął mojego ramienia i
potrząsnął mną.
– Nicky, juŜ późno. Musimy wracać do szkoły.
– Nie, tu jest dobrze – usłyszałem swój głos – pozwól mi zostać tu na zawsze.
– Nicky – nalegał Gene – musimy iść. MoŜesz skończyć, kiedy wrócimy, ale musimy juŜ
jechać do szkoły.
Podniosłem wzrok. W kościele nie było nikogo prócz nas dwóch.
– Ojej, gdzie się wszyscy podziali?
– Człowieku, jest jedenasta wieczór. Poszli ponad godzinę temu.
– To znaczy, Ŝe modliłem się przez dwie godziny? – spytałem z niedowierzaniem.
– Dziękuję Ci Jezu! Dziękuję Ci! – wykrzykiwałem, gdy pobiegliśmy do samochodu.
Gene wysadził mnie przed bursą i odjechał. Wpadłem do sali, zaświeciłem światło i
zacząłem na cały głos śpiewać: Święty, Święty, Święty, BoŜe Niezmierzony!
– Hej, co się dzieje? Co się stało? – zaczęli krzyczeć moi współmieszkańcy. – Zgaś
światło! AleŜ z ciebie wariat! – Zgaś światło!
– Cicho! – krzyknąłem. – Dziś jest moje święto! Nie wiecie, co mi się przydarzyło, ale ja
wiem i będę dziś śpiewał: Niebiański blask wypełnił duszę mą...
Ze wszystkich stron posypał się na mnie grad poduszek.
– Zgaś światło!
Ale ja wiedziałem, Ŝe w mojej duszy zapłonęło światło, które nigdy nie zgaśnie. Będzie
płonąć zawsze.
Tej nocy miałem znowu sen, pierwszy od czasu, kiedy zostałem zbawiony. Śniło mi się, Ŝe
stoję na szczycie wzgórza koło Las Piedras w Puerto Rico, na którym stałem juŜ wiele razy
przedtem w dręczących mnie dawniej snach. Popatrzyłem w niebo i ujrzałem znajomy kształt
ptaka. ZadrŜałem i spróbowałem się obudzić. O BoŜe, nie pozwól im zacząć od nowa, proszę
Cię. Ale ptak był coraz bliŜej. Jednak tym razem nie był to ten beznogi ptak, nawet nie gołąb.
To była synogarlica, która delikatnie usiadła na mojej głowie. Po chwili obraz rozwiał się i
zapadłem w głęboki, krzepiący sen.
98
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 13
Gdzie boją się pojawić anioły
Dni, które potem nastąpiły, pełne były radości i triumfu. Pierwszą zmianą, jaką
zauwaŜyłem, była zmiana w moim zachowaniu. Nie zachowywałem się juŜ jak ulicznik.
Stałem na baczność w czasie modlitwy, modląc się razem z prowadzącym. Zamiast
zachowywać się impertynencko, zacząłem okazywać innym szacunek. Odnosiło się to
zwłaszcza do tej siedzącej przede mną dziewczyny z pięknymi czarnymi oczyma.
Dowiedziałem się, Ŝe ma na imię Gloria. W dniu, kiedy opisałem klasie moją drogę do
Chrystusa, Gloria podeszła do mnie i uścisnęła mi dłoń z dystynkcją i godnością:
– Niech cię Bóg błogosławi, Nicky. Modliłam się o ciebie.
Miałem powody przypuszczać, Ŝe modliła się raczej, abym padł trupem, ale przekonałem
się, Ŝe szczerze cieszyła się z tego, iŜ Bóg mnie dotknął. Widać to było w jej pięknym
uśmiechu i czarnych oczach, które lśniły jak gwiazdy o północy. Po tygodniu nabrałem juŜ na
tyle śmiałości, Ŝe spytałem ją, czy pójdzie ze mną na naboŜeństwo misyjne, które
prowadziliśmy w małym kościółku niedaleko koledŜu. Gloria kiwnęła głową z uśmiechem, od
którego pojawiły się na jej policzkach dołeczki.
Przez ten rok wiele razy chodziliśmy razem na naboŜeństwa. Choć zawsze byliśmy z
grupą, wiele się o Glorii dowiedziałem. Urodziła się w Arizonie. Jej ojciec był Włochem, a
matka Meksykanką. Przeprowadzili się do Kalifornii, gdy Gloria miała pięć lat. Rodzice
otworzyli bar w Oakland. W ostatniej klasie szkoły średniej Gloria została zbawiona i
postanowiła wstąpić do szkoły biblijnej. Jej pastor, wielebny Sixto Sanchez, poradził jej, aby
napisała do Instytutu Biblijnego. Została przyjęta i jesienią przyjechała do szkoły.
Gdy zbliŜał się koniec roku szkolnego, spostrzegłem, Ŝe przeŜywa jakąś głęboką
wewnętrzną rozterkę. Wyraźnie dawała się jej we znaki surowa dyscyplina szkoły. Z końcem
roku powiedziała mi, Ŝe wątpi, aby wytrzymała tu przez następny rok, więc nie wróci do
szkoły. Zasmuciło mnie to, ale uprosiłem ją, Ŝeby do mnie napisała.
Pierwsze lato spędziłem w Los Angeles. Zabrali mnie do siebie pewni przyjaciele. Ale
bardzo tęskniłem za Glorią. Gdy jesienią rozpoczął się rok szkolny, z radością znalazłem
oczekujący na mnie list. Gloria dotrzymała obietnicy.
Częściowo przedstawiła mi motywy, które skłoniły ją do porzucenia szkoły.
Moje doświadczenia róŜnią się od twoich, Nicky – pisała. – Mimo Ŝe rodzice prowadzili
bar, byłam wychowana w dobrej, moralnej atmosferze. Gdy zostałam zbawiona, zaczęłam
popadać w skrajność. Nauczono mnie, Ŝe grzechem jest postępować tak, jak postępuje świat.
Przestałam się malować, nie chciałam nosić kostiumu kąpielowego i nawet biŜuterii.
Odrzucałam wszystko. Gdy poszłam do szkoły, było jeszcze gorzej. Byłam bliska załamania.
Chciałam ci to powiedzieć, ale ani razu nie byliśmy sami. Mam nadzieję, Ŝe zrozumiesz i
będziesz się za mnie modlił. Ale nie wrócę juŜ do szkoły....
99
Drugi rok w szkole biblijnej upływał mi szybko. Moje stopnie poprawiły się, koledzy
zaczęli mnie akceptować. Kilka razy miałem okazję wygłaszać kazanie w czasie ulicznych
naboŜeństw i opowiadać o swoim nawróceniu w kilku okolicznych kościołach.
W kwietniu dostałem list od Davida Wilkersona. Ciągle mieszkał w Pensylwanii, ale
chciał, Ŝebym wrócił tego lata do Nowego Jorku i działał wśród brooklyńskich gangów. Miał
zamiar wynająć mieszkanie na Clinton Avenue, pomiędzy Fulton a Gates, i uzyskał
zapewnienie od Thurmana Faisona i Luisa Delgado, Ŝe jeśli przyjadę, będą ze mną pracować.
Pieniędzy nie ma za duŜo, ale będziemy mieli gdzie mieszkać i dostaniemy po siedem
dolarów tygodniowo.
Tego samego dnia wieczorem, po zajęciach, poszedłem do gabinetu dziekana i zamówiłem
rozmowę z Davidem na jego koszt. Telefon dzwonił długo. Wreszcie odezwał się zaspany
głos i mruknął, Ŝe zgadza się przyjąć rozmowę na swój rachunek.
– Hej, Davie, to ja, Nicky. Skończyłeś juŜ kolację?
– Nicky, czy wiesz, która godzina?
– Jasne stary. Dziesiąta wieczór.
– Nicky... – w jego głosie pojawił się tylko ślad zniecierpliwienia – moŜe w Kalifornii jest
dziesiąta, ale tutaj jest pierwsza i Gwen, i ja śpimy juŜ od dwóch godzin. A teraz obudziłeś teŜ
dziecko.
– Ale, Davie, ja tylko chciałem ci przekazać dobrą nowinę. Usłyszałem przez telefon jak
płacze dziecko.
– A cóŜ to jest aŜ takie dobre, Ŝe nie moŜe poczekać do rana?
– To nie moŜe czekać, Davie. PrzyjeŜdŜam do Nowego Jorku, Ŝeby pracować z tobą przez
lato. Bóg powiedział mi, Ŝe chce, Ŝebym pojechał.
– To wspaniale, Nicky. Naprawdę. Jestem poruszony. Gwen tak samo. I dziecko teŜ.
Wyślę ci bilet na samolot. Dobranoc.
Całą noc nie spałem robiąc plany na czas pobytu w Nowym Jorku.
Wyjazd do mojego miasta pozwolił mi dostrzec jak się zmieniłem. Jakby całe moje Ŝycie
stało się intensywniejsze, nabrało nowego sensu. Gdy zaczęliśmy podchodzić do lądowania
na nowojorskim Idlewild Airport, od wspomnień i z podekscytowania serce zaczęło mi bić
Ŝywiej. Dostrzegłem na horyzoncie sylwetkę Empire State Building, a potem most
Brooklyński. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy z tego, jak wielkie jest to miasto zajmujące
setki mil kwadratowych. Moje serce przepełniło się miłością i współczuciem dla milionów
ludzi pode mną, uwięzionych w asfaltowej dŜungli grzechu i rozpaczy. Gdy okrąŜaliśmy
miasto, oczy zalśniły mi łzami. Byłem samotny, ale szczęśliwy. Bałem się, ale niecierpliwie
oczekiwałem. Byłem w domu.
David czekał na mnie na lotnisku. Objęliśmy się i zapłakaliśmy, nie wstydząc się swych
łez. Objąwszy mnie ramieniem, David prowadził mnie do samochodu, entuzjastycznie
opowiadając o swoim nowym marzeniu.
Słuchałem jak mówi o swych planach na przyszłość: o nowym Centrum MłodzieŜowym.
Ale widział jednocześnie, Ŝe coś mnie nurtuje, i w końcu wyhamował na tyle, Ŝeby spytać, o
czym myślę.
– Davie, co z Izraelem? Gdzie jest? Czy wszystko u niego w porządku?
David zwiesił głowę, a po chwili popatrzył na mnie ze smutkiem.
– Nie, Nicky. Nie wszystko jest w porządku. Nie pisałem ci o tym, bo bałem się, Ŝe cię to
zniechęci. Chyba mogę ci to juŜ powiedzieć, Ŝebyś mógł razem ze mną modlić się w tej
sprawie.
Usiedliśmy w rozgrzanym samochodzie stojącym na parkingu przy lotnisku i David
opowiedział mi o Izraelu.
– Izrael poszedł do więzienia. Współuczestniczył w morderstwie, w grudniu, kiedy
pojechałeś do szkoły. Od tego czasu jest w więzieniu.
100
Serce mi załomotało i poczułem jak zimny pot oblewa mi dłonie. Z trudem odetchnąłem.
– Opowiedz mi wszystko co wiesz, Davie. Muszę to usłyszeć.
– Nie wiedziałem o niczym aŜ do chwili, kiedy było juŜ po wszystkim i Izrael został
przeniesiony do więzienia w Elmirze. Pojechałem do Nowego Jorku, Ŝeby zobaczyć się z
matką Izraela. Płakała, kiedy ze mną rozmawiała. Powiedziała, Ŝe Izrael bardzo się zmienił,
odkąd przyjął Chrystusa, ale potem, po tym rozczarowaniu, wrócił do gangu.
– Po jakim rozczarowaniu? – spytałem.
– Nie wiesz?
– Mówisz o tym napadzie na mnie z noŜem? Izrael powiedział wtedy, Ŝe znajdzie typa,
który to zrobił.
– Nie, to było coś o wiele gorszego. Jego matka powiedziała mi, Ŝe w dniu, w którym
wyszedłeś ze szpitala, przyszedł do nich pan Delgado i poprosił Izraela, Ŝeby na drugi dzień
pojechał z tobą do mnie, do Elmiry. Izraela bardzo to podekscytowało i powiedział, Ŝe
pojedzie. Na drugi dzień matka zbudziła go o czwartej rano, wyprasowała mu ubranie i
spakowała walizkę. Izrael poszedł na Flatbush Avenue i czekał od szóstej do dziewiątej rano.
Jakoś się rozminęliście. Izrael wrócił do domu, rzucił walizkę i powiedział matce, Ŝe wszyscy
chrześcijanie to banda oszustów. Tego samego dnia wrócił do gangu.
Poczułem jak do oczu napływają mi łzy.
– Szukaliśmy go – powiedziałem – szukaliśmy go wszędzie. Chciałem jeszcze zostać i go
szukać, ale pan Delgado powiedział, Ŝe musimy jechać. Och, David, gdybyśmy o tym
wiedzieli. Jeślibyśmy tylko szukali trochę dokładniej i trochę dłuŜej, moŜe Izrael byłby teraz
ze mną w szkole.
David wysiąkał nos i mówił dalej.
– Po powrocie do gangu, razem z czterema innymi zastrzelił przed Penny Arcade jednego
dzieciaka z Południowej Ulicy Aniołów. Chłopak zginął na miejscu. Izrael przyznał się do
współudziału w morderstwie i został skazany na pięć lat więzienia stanowego. Ciągle tam
jest.
Nastąpiła długa chwila milczenia. W końcu spytałem Davida, czy ma jakieś wiadomości
od Izraela albo czy widział go od czasu, kiedy ten poszedł do więzienia.
– Pisałem do niego, ale okazało się, Ŝe on nie moŜe odpisywać. Wolno mu pisać tylko do
najbliŜszej rodziny Jego korespondencja musi przechodzić przez ręce więziennego kapelana.
Modliłem się za niego przez całe lato i w końcu pojechałem do Elmiry, Ŝeby go odwiedzić.
Właśnie przygotowywali się do przeniesienia go do obozu pracy w Comstock i pozwolili mi
tylko na kilkuminutowe widzenie. Zdaje się, Ŝe jakoś sobie radzi, ale ma do odsiedzenia
jeszcze ponad trzy lata.
Długo siedzieliśmy w milczeniu, aŜ w końcu powiedziałem:
– Myślę, Ŝe powinniśmy się pomodlić za Izraela.
David schylił się nad kierownicą i zaczął się głośno modlić. Ja odwróciłem się, ukląkłem
na podłodze i oparłem łokcie na fotelu. Ponad piętnaście minut modliliśmy się tak na tym
parkingu. Kiedy skończyliśmy, David powiedział:
– Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy teraz zrobić dla Izraela, ale miasto pełne jest innych
jemu podobnych, których ciągle jeszcze moŜemy ocalić dla Jezusa Chrystusa. Czy jesteś
gotów podjąć pracę?
– Jedźmy – powiedziałem, ale wiedziałem, Ŝe moja praca nie będzie zakończona do czasu,
aŜ będę mógł uwolnić Izraela.
David uruchomił silnik i wyjechał z parkingu na zatłoczone nowojorskie ulice. Paliłem się
do pracy dla Pana.
– Chcę jutro odwiedzić moich starych kumpli z gangu – powiedziałem jakby od
niechcenia. – Chcę powiedzieć im o Jezusie.
101
David pokiwał głową, skręcił z głównej ulicy i zatrzymał się na czerwonym świetle. Potem
popatrzył na mnie i powiedział:
– Nie śpieszyłbym się tak bardzo na twoim miejscu, Nicky. DuŜo się zmieniło od dnia
twojego wyjazdu. Pamiętasz jak było, gdy stałeś się chrześcijaninem? Ledwo uszedłeś z
Ŝyciem. Na twoim miejscu byłbym ostroŜny. Jest dość do zrobienia nawet bez wtrącania się w
sprawy Mau Mau. Tylko głupcy idą tam, gdzie boją się pojawić anioły.
Zapaliło się zielone światło i ruszyliśmy, szerokim łukiem wyprzedzając autobus.
– MoŜe jestem głupcem, Davie, ale tym razem jestem głupcem dla Jezusa. On pójdzie ze
mną i ochroni mnie. Anioły moŜe boją się chodzić po rejonie Mau Mau, ale ja będę szedł z
Jezusem.
David uśmiechnął się i kiwnął głową. Skręciliśmy w Clinton Avenue. David zahamował
przed jednym z domów i powiedział:
– On jest twoim przewodnikiem, Nicky, nie ja. Rób, co On ci mówi, a będziesz odnosił
same sukcesy. Chodź, chcę cię poznać z Thurmanem i Luisem.
Nazajutrz nastąpił ten wielki dzień. Większą część nocy nie spałem, tylko się modliłem.
Rano ubrałem się w garnitur, włoŜyłem krzykliwy krawat, wsadziłem pod pachę swoją nową
Biblię w skórzanej oprawie i ruszyłem przez miasto na osiedle Fort Greene. Szedłem
zobaczyć się z Mau Mau.
Miasto niewiele się zmieniło. Kilka starych domów przeznaczono do rozbiórki i zabito
deskami drzwi i okna, ale prócz tego wszystko było tak, jak przed dwoma laty, kiedy
wyjeŜdŜałem. Za to ja się zmieniłem. Przybrałem na wadze, ostrzygłem się – ale największa
zmiana zaszła wewnątrz mnie. Byłem całkiem nowym Nickym. Gdy szedłem przez park
Waszyngtona, serce zaczęło mi bić szybciej. Szukałem Mau Mau, ale po raz pierwszy
zacząłem się zastanawiać, jak ich powitam i co oni powiedzą, gdy mnie zobaczą. Jak im się
przedstawić? Nie bałem się, tylko pragnąłem mądrości, aby sprostać sytuacji ku chwale
BoŜej.
Wyszedłszy z parku, zobaczyłem grupę Mau Mau opartych o ścianę domu. Przemknęły mi
przez myśl słowa Davida: „Tylko głupcy idą tam, gdzie boją się pojawić anioły”, ale szybko
pomodliłem się na głos do Ducha Świętego, by mi towarzyszył i podszedłem do znudzonej
grupy.
Chłopców było kilkunastu. Zobaczyłem wśród nich Williego Corteza. Klepnąłem go w
ramię i powiedziałem:
– Willie, stary, cześć...
Willie odwrócił się i wytrzeszczył na mnie oczy.
– NiemoŜliwe, Nicky?
– Tak, to ja, chłopie.
– Człowieku, wyglądasz jak święty albo co...
– Nie gorączkuj się, stary. Właśnie przyjechałem z Kalifornii. Wiedzie mi się doskonale.
Jestem chrześcijaninem i chodzę do szkoły.
Willie złapał mnie za ramiona i zaczął mną obracać przyglądając mi się ze wszystkich
stron.
– Chłopie, Nicky, nie do wiary. Nie do wiary.
Potem zwrócił się do reszty chłopaków, którzy przyglądali się nam z zaciekawieniem i
powiedział:
– Hej, chłopaki, kapelusze z głów! To jest Nicky. Był naszym prezesem. Był wielkim
rozrabiaką. Za jego czasów Mau Mau przeŜywali wielkie dni. A on był najtwardszy z nich
wszystkich.
102
Chłopcy zdjęli kapelusze. Prócz Williego Corteza nie znałem Ŝadnego z nich. Chłopcy
przewaŜnie byli młodsi. O wiele młodsi. Ale słowa Williego zrobiły na nich wraŜenie.
Słyszeli o mnie i stłoczyli się koło mnie z wyciągniętymi rękami.
Objąłem Williego ramieniem i uśmiechnąłem się do niego:
– Słuchaj, Willie, przejdźmy się po parku. Chcę z tobą pogadać.
Odeszliśmy od grupy i weszliśmy do parku Waszyngtona. Willie szedł powoli obok mnie,
z rękami w kieszeniach, szurając butami po betonie.
– Willie – przerwałem ciszę – chcę ci powiedzieć, co zrobił dla mnie Chrystus.
Willie nie podniósł głowy, ale szedł ze mną dalej, a ja mówiłem. Powiedziałem mu jak
czułem się przed dwoma laty jako członek gangu i jak oddałem serce Chrystusowi.
Opowiedziałem mu jak Bóg wyprowadził mnie z dzikiej betonowej dŜungli do miejsca, gdzie
stałem się twórczą istotą ludzką.
Willie przerwał mi i usłyszałem, Ŝe głos mu drŜy.
– Hej, Nicky, daj spokój, dobra? Jak tak mówisz, to mi się źle robi. Coś mi się w środku
dzieje. Nie jesteś juŜ tym samym starym Nickym. Napędzasz mi stracha.
– Masz rację, Willie. Coś mnie odmieniło. Krew Chrystusa obmyła mnie i odmieniła.
Jestem innym człowiekiem. Nie boję się juŜ. Nie czuję juŜ nienawiści. Teraz odczuwam do
wszystkich miłość. Do ciebie teŜ, Willie. I chcę ci powiedzieć, Ŝe Jezus równieŜ cię kocha.
Wskazałem Williemu ławkę, koło której przechodziliśmy. Willie usiadł i popatrzył na
mnie.
– Nicky, powiedz mi coś jeszcze o Bogu.
Po raz pierwszy w Ŝyciu zdałem sobie sprawę z tego, jak waŜne jest, abym mówił swoim
przyjaciołom o Chrystusie. Widziałem w twarzy Williego samotność, nieświadomość, strach.
Był taki, jaki ja byłem przed dwoma laty. Ale teraz chciałem mu powiedzieć jak moŜe się z
tego wydobyć.
Usiadłem obok niego i otwarłem Biblię w miejscu, które zaznaczyłem czerwonym
ołówkiem. Monotonnie przeczytałem fragmenty dotyczące ludzkich grzechów. Gdy
przeczytałem: „Zapłatą bowiem za grzech jest śmierć”14, Willie popatrzył na mnie ze
strachem.
– Co ty gadasz, Nicky? Skoro jestem grzesznikiem i Bóg mnie zabije za moje grzechy, to
co ja mogę zrobić? Chciałem powiedzieć, Ŝe muszę coś zrobić, chłopie. Co mam zrobić?
Zerwał się z ławki i popatrzył na mnie rozszerzonymi oczyma.
– Siadaj, Willie. Jeszcze nie skończyłem. Pozwól mi dokończyć. Bóg cię kocha. Nie chce,
Ŝebyś poszedł do piekła. Posłał swojego jedynego Syna, który zapłacił za twoje grzechy.
Posłał Jezusa za ciebie na śmierć, Ŝebyś mógł otrzymać Ŝycie wieczne. I jeśli Go przyjmiesz,
wyznasz mu swoje grzechy, On cię zbawi.
Willie opadł na ławkę ze zdesperowanym wyrazem twarzy. Siedziałem, patrzyłem na
niego i oczy napełniły mi się łzami. Mocno zacisnąłem powieki i zacząłem się modlić, ale łzy
wydostały mi się na policzki i popłynęły w dół. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, Ŝe Willie teŜ
płacze.
– Willie, wiesz, co to znaczy opamiętać się?
Willie przecząco pokręcił głową.
– To znaczy zmienić się. Zawrócić. Willie, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chcę, Ŝebyś
coś zrobił. To moŜe urazić twoją dumę. Ale chcę się za ciebie pomodlić. Czy uklękniesz?
Nie wiedziałem, czy Willie się na to zgodzi – przed naszą ławką ciągle przechodzili ludzie.
Jednak Willie kiwnął głową i bez wahania ukląkł w tej alejce. Popatrzywszy w górę
powiedział:
– Nicky, jeśli Bóg mógł zmienić ciebie, moŜe zmienić i mnie. Czy pomodlisz się za mnie?
14 List św. Pawła do Rzymian 6,23.
103
PołoŜyłem rękę na jego głowie i zacząłem się modlić. Czułem jak drŜy pod moją ręką, i
słyszałem jak łka. On teŜ się zaczął modlić. Obaj modliliśmy się głośno – bardzo głośno.
Wołałem przez łzy:
– BoŜe! Odmień Williego. Odmień mojego przyjaciela Williego. Zbaw go. Pozwól mu być
przewodnikiem, za którym przyjdą do Ciebie inni.
Willie modlił się głośno, z wysiłkiem.
– Jezu... Jezu... Ratuj mnie! Ratuj mnie... – łapał powietrze gwałtownymi haustami i płakał
wykrzykując: – Jezu, ratuj mnie!
Zostaliśmy w parku do wieczora. O zmierzchu Willie poszedł do swego domu, obiecawszy
przyprowadzić do mnie na drugi dzień resztę gangu. Stałem i patrzyłem jak znika w mroku.
Nawet z tyłu widać było róŜnicę. Coś poprzez mnie przepłynęło do Williego Corteza.
Wracając tego wieczora na Clinton Avenue chyba nie szedłem... Płynąłem w powietrzu,
kaŜdym tchnieniem chwaląc Boga. Przypomniało mi się jak biegałem po wielkiej łące przed
naszym domem w Puerto Rico i machając rękami próbowałem latać jak ptak. Teraz uniosłem
głowę i głęboko odetchnąłem. Nareszcie wzleciałem.
Resztę lata spędziłem z gangiem, wygłaszając uliczne kazania i pracując z poszczególnymi
osobami. Wyznaczałem sobie ścisłe posty, powstrzymując się od jedzenia od szóstej rano w
środy do szóstej rano we czwartki. Odkryłem, Ŝe gdy poszczę i spędzam czas na modlitwie,
zdarzają się w moim Ŝyciu waŜne rzeczy. Pisałem równieŜ do Glorii i ostatnio jej listy zaczęły
nabierać ciepłego, przyjaznego tonu, jakby pisanie do mnie sprawiało jej przyjemność. Ciągle
jeszcze nie sprecyzowała swoich planów na nadchodzący rok i wiele czasu spędzałem modląc
się za nią.
Na dwa tygodnie przed moim powrotem do szkoły, jeden z biznesmenów z komitetu
Davida przyszedł do mnie z czekiem. Powiedział, Ŝe chcą mi dać nagrodę za pracę, którą
wykonałem, i sugerują, Ŝebym kupił za to bilet do Puerto Rico i przed powrotem do szkoły
odwiedził rodziców. Nie mogli mi sprawić większej radości.
Przyleciałem do San Juan w poniedziałek po południu i najbliŜszym autobusem
pojechałem do Las Piedras.
Było juŜ prawie całkiem ciemno, gdy wysiadłem z autobusu i ruszyłem przez miasteczko
w kierunku znajomej ścieŜki, prowadzącej przez porośnięte trawą zbocze do stojącego na
szczycie wzgórza białego drewnianego domu. Tysiące wspomnień przelatywało mi przez
głowę i serce biło mi Ŝywiej. Ktoś krzyknął:
– To Nicky, to Nicky Cruz!
Zobaczyłem człowieka, który pobiegł przede mną na szczyt wzgórza, Ŝeby powiedzieć
moim rodzicom, Ŝe przyjechałem do domu. W chwilę później gwałtownie otworzyły się
drzwi. Wybiegło z nich czterech chłopców i popędziło w dół zbocza. Nie widziałem ich pięć
lat, ale rozpoznałem: to byli moi bracia. Za nimi biegła moja matka w powiewającej na
wietrze spódnicy. Upuściłem walizkę i pobiegłem im naprzeciw. Wpadliśmy sobie w objęcia
wśród okrzyków i łez radości. Chłopcy rzucili się na mnie i przewrócili mnie na ziemię,
mocując się ze mną radośnie. Mama uklękła obok mnie, obejmując mnie za szyję i obsypując
pocałunkami.
Podniosłem się z ziemi. Dwaj moi młodsi bracia podbiegli do mojej walizki i potaszczyli
ją do domu. Spoglądając za nimi, ujrzałem stojącą samotnie wysoką i wyprostowaną postać
ojca, który patrzył w moją stronę. Powoli ruszyłem w jego kierunku. Ojciec stał
niewzruszony, wyprostowany i uwaŜnie mi się przyglądał. Zacząłem biec i ojciec powoli
ruszył w dół po schodach, aŜ wreszcie i on zaczął biec i spotkał mnie przed domem.
Chwyciwszy mnie w objęcia swoich niedźwiedzich ramion, podniósł z ziemi i mocno
przycisnął do piersi.
– Witaj w domu, ptaszku, witaj w domu.
104
Frank napisał do rodziców, Ŝe całkiem się zmieniłem i Ŝe jestem w szkole w Kalifornii.
Rozeszła się wieść, Ŝe jestem chrześcijaninem, i wielu wierzących z Las Piedras przyszło
wieczorem do naszego domu, Ŝeby się ze mną zobaczyć. Powiedzieli mi, Ŝe inni teŜ chcą się
ze mną widzieć, ale boją się przyjść do „domu czarownika”. Wierzą, Ŝe mój ojciec umie
rozmawiać ze zmarłymi i zabobonny strach nie pozwala im zbliŜyć się do naszego domu.
Chcą jednak zorganizować naboŜeństwo w domu jednego z chrześcijan i proszą mnie, Ŝebym
wygłosił kazanie i złoŜył świadectwo. Powiedziałem im, Ŝe poprowadzę naboŜeństwo, ale
odbędzie się ono w moim domu. Popatrzyli po sobie i ten, który im przewodził, powiedział:
– Ale, Nicky, wielu naszych ludzi boi się demonów. Boją się twojego ojca.
Powiedziałem im, Ŝe wszystkim się zajmę i Ŝe jutro wieczorem zorganizujemy w moim
domu wielkie chrześcijańskie naboŜeństwo.
W jakiś czas później, tego samego wieczora, ojciec, usłyszawszy o naszych planach,
gwałtownie zaprotestował.
– Nie dopuszczę do tego. Nie będzie Ŝadnego chrześcijańskiego naboŜeństwa w moim
domu. Ci ludzie mnie zrujnują. Jeśli odprawimy tu chrześcijańskie naboŜeństwo, inni nigdy
juŜ tu nie przyjdą. To mnie wykończy jako spirytystę. Stanowczo zabraniam.
Matka zaczęła się z nim spierać.
– Nie widzisz jak Pan odmienił twego syna? Coś musi w tym być. Kiedy go widziałeś
ostatnim razem był jak zwierzę. Teraz jest kaznodzieją, chrześcijańskim pastorem. Będziemy
tu mieli naboŜeństwo i ty na nim będziesz.
Matka rzadko przeciwstawiała się ojcu, ale gdy juŜ to zrobiła, zawsze stawiała na swoim.
Tak było i tym razem Następnego wieczora dom pełen był ludzi ze wsi. Przyjechało teŜ kilku
pastorów z pobliskich miasteczek. Było gorąco jak w łaźni. Stałem w pokoju pełnym ludzi i
opowiadałem, w jaki sposób stałem się chrześcijaninem. Zacząłem szczegółowo opowiadać o
tym, jak byłem w mocy diabła i jak zostałem z niej uwolniony mocą Chrystusa. Ludzie Ŝywo
reagowali na moją opowieść: pomrukiwali z uznaniem, od czasu do czasu wydawali okrzyki i
klaskali z uciechy, gdy opisywałem róŜne zdarzenia z mojego Ŝycia.
Pod koniec naboŜeństwa poprosiłem, Ŝeby skłonili głowy. Następnie wezwałem tych,
którzy chcą uznać Chrystusa za swego Zbawcę, aby wystąpili do przodu i uklękli, po czym
zamknąłem oczy i zacząłem się po cichu modlić.
Usłyszałem jak ludzie się poruszyli i niektórzy podchodzą do przodu. Usłyszałem jak
klękają przede mną i płaczą. Stałem bez ruchu, z zamkniętymi oczyma i twarzą wzniesioną ku
niebu. Czułem jak pot spływa mi po twarzy, plecach i nogach. Ociekałem potem z gorąca,
które mnie oblało, gdy wygłaszałem kazanie. Ale czułem, Ŝe Bóg działa, i nie przerywałem
modlitwy.
Wtedy usłyszałem jak na podłodze przede mną zaczęła się modlić jakaś kobieta. Głos był
mi znajomy. Otworzyłem oczy z radosnym niedowierzaniem. Przede mną klęczała z twarzą
ukrytą w spódnicy moja matka oraz dwaj moi młodsi bracia. Ukląkłem przed nią i objąłem
ramionami jej łkającą postać.
– Och, Nicky, synu mój, synu mój, ja teŜ w Niego wierzę. Chcę, by był Panem mojego
Ŝycia. Obrzydły mi śmiertelne demony, złe duchy i chcę, aby Jezus był moim Zbawcą.
Matka zaczęła się modlić, a ja słyszałem ten sam głos, który kiedyś wypędził mnie do
mojego pokoju, a później pod dom, wykrzykujący w dzikiej furii: „Nienawidzę cię!”– teraz
słyszałem ten głos wołający do Boga o zbawienie i szloch mną wstrząsnął, gdy matka modliła
się o darowanie jej win.
– Proszę Cię, kochany BoŜe, wybacz mi, Ŝe zawiodłam swojego syna. Wybacz mi, Ŝe
wypędziłam go z domu. Wybacz mi moje grzechy i to, Ŝe nie wierzyłam w Ciebie. Wierzę.
Teraz wierzę w Ciebie. Zbaw mnie, o BoŜe, zbaw mnie!
105
Rozpostarłem ramiona i objąłem moich dwóch młodszych braci, jednego piętnastoletniego,
drugiego szesnastoletniego. Spleceni mocnym uściskiem modliliśmy się, klęcząc na podłodze
i chwaliliśmy Boga.
W końcu wstałem i popatrzyłem na ludzi. Przybyło wielu innych. Klęczeli na podłodze,
modlili się i płakali. Chodziłem od jednego do drugiego i kładąc kolejno rękę na ich głowach
modliłem się. Gdy skończyłem i się odwróciłem, zobaczyłem na drugim końcu pokoju, pod
ścianą, samotną, wysoką, wyprostowaną postać mojego ojca, górującą się nad pochylonymi
głowami. Nasze spojrzenia spotkały się na dłuŜszą chwilę i spostrzegłem, Ŝe ojcu wyraźnie
zadrgała broda. Oczy napełniły mu się łzami – ale gwałtownie się odwrócił i wyszedł z
pokoju.
Ojciec nigdy otwarcie nie uczynił wyznania wiary. Ale od tego dnia wyraźnie złagodniał, i
nigdy więcej nie odbył się w domu Cruzów seans spirytystyczny. Dwa dni później wróciłem
do Nowego Jorku, a w następnym tygodniu jeden z miejscowych pastorów ochrzcił moją
matkę i dwóch braci.
Został mi niecały tydzień do wyjazdu do Kalifornii, na ostatni rok szkoły. W przeddzień
wyjazdu miało się odbyć wielkie zgromadzenie młodzieŜy w kościele Iglesia de Dios – Juan
3,16. DołoŜyliśmy wszelkich starań, by się tam zjawili Mau Mau. Steve, ich nowy prezes, z
którym się zaprzyjaźniłem, powiedział, Ŝe jeśli ja wybieram się na to naboŜeństwo, on
dopilnuje, Ŝeby gang zjawił się tam równieŜ.
Gdy przed naboŜeństwem stałem w przedsionku, oglądając stare dziury po pociskach
sprzed dwóch lat, zaczęli się schodzić Mau Mau. Przyszło ich ponad osiemdziesięciu pięciu.
Kościółek był wypełniony szczelnie. Gdy Mau Mau weszli, krzyknąłem do nich:
– Hej, chłopaki, to jest rejon Boga. Zdejmijcie kapelusze.
Posłuchali bez słowa. Chłopak stojący po przeciwnej stronie przedsionka z dziewczyną z
gangu, zawołał:
– Hej, Nicky, mogę tu obejmować swoją dziewczynę? – Tak, chłopie – odkrzyknąłem. –
Nie krępuj się, tylko bez całowania i przytulanek.
Reszta chłopaków ryknęła śmiechem i weszliśmy do środka.
Na zakończenie naboŜeństwa pastor poprosił mnie, abym opowiedział zebranym jak
stałem się chrześcijaninem. Odwróciłem się i popatrzyłem na chłopaków. Wiedziałem, Ŝe
jutro wyjeŜdŜam, i nagły dreszcz przebiegł mi po plecach.
Gdy tu wrócę, niektórzy z chłopców będą juŜ martwi albo w więzieniu. Zacząłem mówić.
Mówiłem tak, jak umierający do umierających. Zapomniałem o skrępowaniu i otwarłem
przed nimi serce. JuŜ dwie godziny byliśmy w kościele, a ja mówiłem jeszcze czterdzieści
pięć minut. Nikt się nie ruszył. Kiedy skończyłem, łzy lały mi się strumieniami po twarzy i
błagałem ich, by powierzyli się opiece Boga. Trzynastu chłopców wystąpiło i uklękło przed
podium. GdybyŜ tu był Izrael...
Jednym z chłopców, którzy wyszli do przodu, był mój stary przyjaciel, Hector Huragan.
Pamiętam jak wprowadzałem go do gangu i jak stoczyliśmy „uczciwą walkę” i on uciekł,
kiedy zobaczył, Ŝe chcę go zabić za to, Ŝe ukradł mi budzik. A teraz Huragan klęczał przed
podium.
Po naboŜeństwie wracałem idąc w kierunku Fort Greene z Huraganem. Był on wojennym
doradcą w gangu Mau Mau. PoniewaŜ to za moją przyczyną Hector znalazł się w gangu,
poczuwałem się do odpowiedzialności za jego los. Spytałem go, gdzie mieszka.
– Mieszkam w opuszczonym domu.
– Chłopie, a dlaczego juŜ nie mieszkasz ze starymi? – spytałem.
– Wywalili mnie. Wstydzą się mnie. Pamiętasz, ja byłem jednym z tych chłopaków, którzy
wystąpili z tobą i Izraelem wtedy w hali St. Nicholas. Kilka tygodni później namówiłem
moich starych, Ŝeby poszli ze mną do kościoła i oni się nawrócili. Wszyscy zaczęliśmy
106
aktywnie działać w kościele. Ja pracowałem z młodzieŜą. Wystąpiłem z gangu i w ogóle
zrobiłem wszystko tak jak ty i Izrael. Ale ten kościół był za bardzo sztywny. Ja chciałem
robić zabawy dla młodzieŜy, a oni nie byli za tym. W końcu zniechęciłem się i wystąpiłem z
kościoła.
Dalej wszystko poszło jak zwykle. Po jakimś czasie Hector spotkał się z Mau Mau i
namówili go do powrotu do gangu, tak samo jak próbowali do tego namówić mnie.
Powiedzieli mu, Ŝe chrześcijanie to ciemniaki, niedojdy i baby, i Ŝe gang jest jedyną grupą,
która ma właściwą odpowiedź na to, co niesie z sobą Ŝycie. Dosłownie nawrócili go do
gangu. Nastąpiła seria aresztowań. Rodzice próbowali z nim rozmawiać, ale on był uparty jak
kozioł. W końcu tak wyprowadził tym rodziców z równowagi, Ŝe powiedzieli mu, iŜ albo
będzie się zachowywał zgodnie z uznawanymi przez nich zasadami, albo musi się wynieść.
Hector wolał się wynieść i zamieszkał w starym opuszczonym domu.
– Czasem chodzę głodny – powiedział – ale wolę głodować, niŜ poprosić o coś ojca. To
prawdziwy wapniak. Chce tylko chodzić do kościoła i czytać Biblię. Byłem taki sam, ale teraz
wróciłem tam, gdzie jest moje miejsce: do Mau Mau.
Znaleźliśmy się przed domem, w którym mieszkał Hector. Wszystkie okna były zabite
deskami. Hector powiedział, Ŝe od tyłu, w jednym miejscu moŜna podwaŜyć deskę i
przedostać się do środka. On śpi na podłodze, na tekturach.
– Huragan, a czemu dzisiaj wystąpiłeś naprzód? – spytałem, mając na myśli jego reakcję
na moje wezwanie.
– Wyszedłem, bo w środku chcę być dobry, Nicky. Chcę naśladować Boga. Ale nie mogę
znaleźć właściwego wyjścia z sytuacji. Za kaŜdym razem, kiedy zwracam się do Niego, a
potem się odwracam, robi się gorzej. Szkoda, Ŝe nie jesteś w gangu, Nicky. MoŜe mógłbym
wrócić do Chrystusa, gdybyś tu był.
Usiedliśmy na krawęŜniku i gadaliśmy do bladego świtu. Usłyszałem jak zegar na wieŜy
wybił czwartą.
– Huragan, czuję Ŝe kaŜe mi to powiedzieć ci Duch BoŜy: Zegar właśnie wybił czwartą.
Jest późno. Ale jeśli oddasz swoje serce Jezusowi, On przyjmie cię z powrotem. Jest późno,
ale nie za późno. Czujesz się winny, ale Bóg ci wybaczy. Czy chcesz teraz przyjść do Jezusa?
Hector oparł głowę na rękach i zaczął płakać. Ale wciąŜ kręcił głową i mówił.
– Nie mogę, nie mogę. Chcę tego, ale wiem, Ŝe jeśli to zrobię, jutro znowu wrócę do
gangu. Nie mogę. Po prostu nie mogę.
Powiedziałem mu:
– Hector, jeśli nie przyjdziesz teraz do Chrystusa, nie przeŜyjesz roku. Za rok o tej porze
nie będziesz juŜ Ŝył. Zabiją cię.
Gdy to mu prorokowałem, moje serce przepełnione było słowami, które nie pochodziły
ode mnie.
Hector pokręcił głową.
– Co się ma stać, to się stanie, i nic na to nie mogę poradzić.
Stanąłem przed Hectorem i połoŜywszy mu ręce na głowie modliłem się, aby Bóg
zmiękczył jego zatwardziałe serce, by mógł wrócić do Chrystusa. Kiedy skończyłem,
podaliśmy sobie ręce.
– Huragan, mam nadzieję, Ŝe cię zobaczę, kiedy wrócę Ale mam przeczucie, Ŝe jeśli nie
zwrócisz się znowu do Chrystusa, juŜ nigdy cię nie zobaczę.
Na drugi dzień odleciałem do Kalifornii. Nie wiedziałem wtedy jak trafna była moja
przepowiednia.
107
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 14
Gloria!
Lato w Nowym Jorku przeobraziło mnie, zmieniło moje zapatrywania, mój punkt
widzenia. Wróciłem do Kalifornii zdecydowany poświęcić się kaznodziejstwu.
Ale dopiero po przybyciu do szkoły dowiedziałem się, jakie spotkało mnie szczęście:
Przyjechała Gloria, Ŝeby kontynuować naukę. Dopiero gdy ją ujrzałem, zdałem sobie sprawę
z tego, jak bardzo mi jej brakowało.
Jednak sytuacja w szkole była wciąŜ okropna. Wszystko zorganizowane było jakby
specjalnie w ten sposób, Ŝeby trzymać nas z daleka od siebie. Regulamin był taki sam jak
przed dwoma laty, kiedy napotykaliśmy na podobne przeszkody. Rozmowy przy stole
ograniczone były do: „Podaj mi sól”, a sokole oczy profesorów obserwowały kaŜde nasze
poruszenie na terenie szkoły. ChociaŜ nie cierpiałem dyŜurów w kuchni, zacząłem się
zgłaszać do nadobowiązkowego mycia naczyń, Ŝeby być bliŜej Glorii. Atmosfera w
hałaśliwej kuchni daleka była od intymności, ale zorientowałem się, Ŝe mogliśmy prowadzić
na wpół intymne rozmowy, gdy oboje pochylaliśmy się nad zlewozmywakiem – ja z rękami
zanurzonymi po łokcie w gorącej, mydlanej wodzie, a Gloria zajęta płukaniem i wycieraniem.
Po kilku miesiącach zorientowałem się, Ŝe jestem w Glorii coraz bardziej zakochany. Moje
oceny wciąŜ się poprawiały, dostałem wilczego apetytu, co częściowo naleŜało bez wątpienia
tłumaczyć dodatkowym ruchem, którego zaŜywałem nad zlewozmywakiem. Ale dręczyło
mnie to, Ŝe nie mogę wyrazić swojej miłości. Ilekroć choć przez chwilę byliśmy sam na sam,
ktoś nam przeszkadzał. Próbowałem wcześniej przychodzić do klasy, ale zawsze gdy właśnie
chciałem zacząć z Glorią powaŜną rozmowę, wchodził któryś z naszych kolegów.
Doprowadzało mnie to do rozpaczy. I mimo hiszpańskiego pochodzenia stwierdziłem, Ŝe
nieomal niemoŜliwe jest wprawienie się w romantyczny nastrój nad zlewem pełnym brudnych
naczyń, w kuchni, wśród śpiewających religijne pieśni studentów.
Pewnego dnia wieczorem otrzymałem pozwolenie na pójście do miasta. Wszedłem do
pierwszej napotkanej budki telefonicznej, zatelefonowałem do szkoły i poprosiłem o
połączenie z numerem telefonu, stojącego w sali Glorii. Gdy odezwała się opiekunka sali,
przykryłem mikrofon chusteczką do nosa i niskim basem poprosiłem pannę Steffani. Nastała
chwila ciszy, po czym usłyszałem, jak opiekunka szepcze do Glorii:
– To chyba twój ojciec.
Usłyszawszy mój jąkający się przez telefon głos, Gloria zachichotała. Byłem zrozpaczony.
– Muszę być z tobą – wybąkałem.
– Co masz na myśli, Nicky? – wyszeptała Gloria, pamiętając, Ŝe niby rozmawia z ojcem.
Jąkałem się, mamrotałem i nie mogłem się wysłowić. Moje doświadczenie w kontaktach z
dziewczynami ograniczało się do terenu gangu i naprawdę nie wiedziałem jak rozmawiać z
dziewczyną tak niewinną i czystą jak Gloria.
– Myślę, Ŝe gdybyśmy mogli się zobaczyć w cztery oczy, wyjaśniłbym ci to lepiej –
powiedziałem. – MoŜe lepiej wrócę do swojego pokoju i przestanę ci zawracać głowę.
108
– Nickyyyy! – krzyknęła Gloria. – Nie waŜ się odkładać słuchawki!
Usłyszałem jak inne dziewczęta w sali zachichotały. Ale Gloria była zdecydowana
wydusić ze mnie to, co miałem do powiedzenia.
– Cicho! Dowiedzą się, Ŝe to ja – powiedziałem.
– Nie obchodzi mnie, kto się o tym dowie. A teraz powiedz mi wreszcie, co masz do
powiedzenia.
Przez dłuŜszą chwilę szukałem właściwych słów, aŜ w końcu powiedziałem:
– Myślę, Ŝe byłoby fajnie, gdybyś ze mną w tym roku chodziła.
Powiedziałem to. Nareszcie wydobyłem to z siebie. Stałem, powstrzymując oddech, i
czekałem na jej reakcję.
– Chodzić z tobą? Co to znaczy: „chodzić z tobą”?
Gloria znowu krzyczała i tym razem usłyszałem głośny śmiech dziewcząt.
Czułem jak oblewam się rumieńcem, chociaŜ stałem w budce telefonicznej o pół mili od
Glorii.
– Myślałem sobie tylko, Ŝe spytam cię, czy będziesz ze mną chodziła.
Gloria znowu zaczęła mówić szeptem.
– Masz na myśli, Ŝe chcesz, Ŝebym była twoją dziewczyną?
– Tak, to właśnie mam na myśli – powiedziałem.
Stałem w tej budce czerwony jak burak, chętnie zapadłbym się pod ziemię.
Domyśliłem się, Ŝe Gloria całkiem zbliŜyła usta do mikrofonu, bo słyszałem wyraźnie jej
oddech.
– Och, tak, Nicky. To byłoby cudownie. Czułam, Ŝe nie na darmo Bóg zetknął nas ze sobą.
Napiszę długi list i podam ci jutro podczas śniadania.
Gdy odłoŜyłem słuchawkę, długo stałem w budce. Noc była ciepła, ale ja byłem zlany
zimnym potem i ręce trzęsły mi się jak galareta.
Później dowiedziałem się, Ŝe kiedy Gloria odłoŜyła słuchawkę, opiekunka sali popatrzyła
na nią uwaŜnie i spytała surowo:
– Glorio, czemuŜ to twój ojciec telefonuje o tej porze i pyta, czy będziesz z nim chodziła?
Jedna z dziewcząt powiedziała ze śmiechem:
– Bo jej ojciec ma na imię Nicky.
Cały pokój wybuchnął śmiechem, a śniada twarz Glorii pokryła się ciemnym rumieńcem.
Nieczęsto dziewczyna przy czterdziestu przysłuchujących się temu koleŜankach proszona jest
przez męŜczyznę jej marzeń, aby z nim „chodziła”. Oburzona opiekunka dała im trzy minuty
na połoŜenie się do łóŜek. Ale Gloria przez pół nocy, przy słabym, padającym z ulicy świetle,
z głową ukrytą pod poduszką, pisała do mnie swój miłosny list. Był całkowicie nieczytelny,
ale był to najmilszy ze wszystkich listów, jakie kiedykolwiek otrzymałem.
Kilka tygodni później zwrócił się do mnie jeden z naszych nauczycieli, Esteben Castillo, z
propozycją Ŝebym mu pomagał w rozpoczęciu pracy misyjnej w San Gabriel, niedaleko
szkoły. Powiedział, Ŝe wybrał jeszcze siedmioro innych studentów. Mieliśmy pracować
wspólnie podczas weekendów. Pan Castillo odkrył zamknięty i opuszczony kościół. Studenci
mieli w sobotę chodzić po okolicy i pukać do wszystkich drzwi, zapraszając ludzi na
naboŜeństwa. Prócz tego mieli zająć się sprzątaniem kościoła i uczeniem w szkółce
niedzielnej, a profesor Castillo miał wygłaszać kazania i pełnić funkcję pastora.
Czułem się zaszczycony tą propozycją. A jeszcze bardziej się ucieszyłem, gdy profesor
mrugnął i powiedział, Ŝe do pracy w tej grupie zaprosił równieŜ Glorię.
– Jest pan bardzo mądrym nauczycielem, senor Esteben – uśmiechnąłem się do niego. –
Sądzę, Ŝe uda nam się wykonać wspaniałą pracę dla naszego Pana z tą znakomita grupą, którą
pan wybrał.
109
– Prawdopodobnie po zakończeniu pracy dla Pana znajdziesz trochę czasu na inne waŜne
sprawy – uśmiechnął się profesor.
Najwyraźniej rozeszła się juŜ wieść, Ŝe Gloria zgodziła się ze mną chodzić... to znaczy być
moją dziewczyną. Byłem głęboko wdzięczny temu mądremu, wyrozumiałemu nauczycielowi,
który pomógł naszej miłości rozwinąć się i zakwitnąć tak, jak to zamierzył Bóg.
Przez najbliŜszy miesiąc w kaŜdą sobotę pracowaliśmy w małym misyjnym kościele i
chodziliśmy od drzwi do drzwi, zapraszając ludzi na niedzielne naboŜeństwa. W końcu udało
nam się znaleźć czas dla siebie. Widywaliśmy się codziennie, ale zawsze w czyjejś obecności.
Teraz wreszcie po raz pierwszy mieliśmy spędzić trzy wspaniałe, nieprzerwane godziny sam
na sam. Gloria przygotowała suchy prowiant na obiad i po całym przedpołudniu zapraszania
ludzi na naboŜeństwa poszliśmy do małego parku zjeść i porozmawiać.
Zaczęliśmy oboje naraz, po czym roześmialiśmy się zakłopotani.
– Ty pierwszy, Nicky. Ja będę słuchać – powiedziała Gloria.
Mijały minuty i kwadranse, a my siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Pragnąłem opowiedzieć
jej o sobie wszystko, aŜ do najdrobniejszych szczegółów. Mówiłem i mówiłem, a ona, oparta
o pień wielkiego drzewa, z uwagą słuchała. Nagle uświadomiłem sobie, Ŝe ja ciągle mówię, a
ona tylko słucha.
– Przepraszam cię, Glorio, ale tyle mi leŜy na sercu i chcę, Ŝebyś się o wszystkim
dowiedziała... o dobrym i o złym – Pragnę się podzielić z tobą kaŜdą chwilą swojej
przeszłości. Wybacz mi, Ŝe tyle mówię. Teraz ty. Powiedz mi wszystko, co leŜy ci na sercu.
Gloria zaczęła mówić, z początku powoli, ale potem słowa przychodziły jej coraz łatwiej i
w końcu całkiem otworzyła przede mną swoje serce. W pewnym momencie zawahała się i
ucichła.
– Co się stało, Glorio? Powiedz.
– Stałam się zimna, Nicky. Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy wróciłam do szkoły i
spostrzegłam w tobie zmianę. Jesteś inny. Nie jesteś niemądry ani niepewny jak dawniej.
Dorosłeś, stałeś się dojrzalszy i głęboko uduchowiony. Widzę w tobie duszę, która oddała się
Bogu. I, Nicky... – jej oczy napełniły się łzami – ja, ja... pragnę tego samego. Pragnę tego
spokoju. Ja duchowo uschłam. ChociaŜ Bóg mnie uleczył i przywiódł z powrotem do szkoły,
ciągle jestem duchowo zimna. Próbuję się modlić, ale nic się nie dzieje. Jestem pusta.
Martwa. Pragnę tego, co widzę w tobie.
Podparła głowę rękami. Przysunąłem się i niezręcznie objąłem ją ramieniem. Gloria
odwróciła się do mnie i ukryła twarz na mojej piersi. Obydwoma ramionami objąłem jej
szlochającą postać i zacząłem głaskać ją dłonią po włosach. Gloria odwróciła mokrą od łez
twarz ku mojej i nasze wargi spotkały się w długim miłosnym pocałunku.
– Kocham cię, Nicky – wyszeptała mi do ucha wilgotnymi wargami. – Kocham cię całym
sercem.
Długo jeszcze siedzieliśmy bez ruchu pod tym rozłoŜystym drzewem, mocno objęci, jak
dwie winorośle, które, razem splecione, pną się ku niebu.
– Glorio, chcę się z tobą oŜenić. Pragnę tego od dawna. Chcę resztę Ŝycia spędzić z tobą.
Nie mogę ci niczego ofiarować. Ciągle grzeszyłem, ale Bóg mi wybaczył. I jeśli ty równieŜ
moŜesz znaleźć w swoim sercu przebaczenie dla mnie, chcę, Ŝebyś została moją Ŝoną.
Poczułem jak objęła mnie mocniej, kryjąc twarz na moim ramieniu.
– O tak, kochany. O tak. Jeśli Bóg pozwoli, będę twoja na zawsze.
Uniosła głowę i nasze wargi spotkały się w następnym pocałunku. Przechyliłem się do tyłu
pociągając ją za sobą. PołoŜyliśmy się w trawie, mocno objęci ramionami.
Poczułem piekące ukłucia na moich nogach. Bóg był blisko, ale we mnie ciągle jeszcze
tkwiła przeszłość. Przemknęła mi przez głowę myśl, Ŝe Gloria jest jednym z najpiękniejszych
boskich stworzeń. Czy miałem ją splugawić grzesznymi Ŝądzami? Piekące ukłucia czułem na
moich nogach coraz wyŜej i stawało się to coraz trudniejsze do zniesienia.
110
Nagle zerwałem się odpychając Glorię tak, Ŝe aŜ potoczyła się w trawę.
– Nicky! – krzyknęła. – Co się stało?
– Mrówki!!! – wrzasnąłem. – Miliony mrówek! Oblazły mnie całego!
Zacząłem wściekle uderzać się dłońmi po nogach. Zrzuciłem buty. Nie zdało się to na nic.
Moje skarpetki pokryte były tysiącami małych, czerwonych, pełzających demonów. Dosięgły
one juŜ moich kolan, a teraz pełzły wyŜej. Wyglądało na to, Ŝe Ŝadne klepanie nie
powstrzyma ich bezlitosnych ataków i marszu w górę. Gloria patrzyła zdumiona jak biegam
w kółko bijąc się dłońmi i drapiąc po nogach.
– Odwróć się! Odwróć się! – wrzasnąłem – prędko! Nie patrz na mnie!
Gloria odwróciła się do mnie tyłem i spoglądała na park.
– Nicky... – zaczęła i obejrzała się.
– Odwróć się! Nie patrz! – wrzasnąłem. Gloria zorientowała się, co chcę zrobić, i
posłusznie odwróciła się do mnie plecami.
Długo trwało, zanim udało mi się strząsnąć wszystkie mrówki. Niektóre próbowały wgryźć
mi się w skórę. Spodnie musiałem wytrzepać o drzewo.
W końcu mogłem powiedzieć Glorii, Ŝe moŜe juŜ się bezpiecznie odwrócić. Poszliśmy z
powrotem do szkoły. A raczej Gloria szła, bo ja kuśtykałem. Ona śmiała się, a ja starałem się
nie okazać, Ŝe mnie to złości. Nie widziałem w tym wszystkim nic śmiesznego.
Zostawiłem Glorię przed drzwiami budynku dziewcząt i moŜliwie najprostszą drogą
poszedłem do siebie, Ŝeby wziąć prysznic. Stojąc pod zimną wodą i wcierając mydło w
czerwone ślady ukąszeń pokrywające nogi, dziękowałem Bogu za Glorię i za opiekuńczą moc
Jego Ducha.
– BoŜe – powiedziałem w gęsty deszcz wody tryskającej z prysznica – wiem, Ŝe ona jest
dla mnie. Dowodzą tego te mrówki. Chwalę Twe imię, Ŝe mi to pokazałeś i błagam, byś juŜ
nigdy więcej nie musiał tego robić.
Nazajutrz była niedziela, na którą miałem wyznaczone kazanie w San Gabriel.
Opowiadając o swoim nawróceniu grupce prostych ludzi, którzy przyszli na naboŜeństwo,
czułem namaszczenie Ducha Świętego. Pod koniec zaprosiłem wiernych do wyjścia do
przodu. Wtedy zobaczyłem, Ŝe, podniósłszy się ze swojego miejsca w tyle tej małej salki,
podchodzi Gloria. Szła patrząc mi w oczy, po czym uklękła i schyliła głowę w modlitwie.
Ukląkłem obok niej, a senor Castillo połoŜył nam dłonie na głowach i zaczął się modlić.
Poczułem jak zaciska się na mojej ręce dłoń Glorii, gdy jej serce napełniał BoŜy Duch.
Spoczęła na nas obojgu ręka Boga.
Na BoŜe Narodzenie pojechałem z Glorią do niej do Oakland. Postarała się o mieszkanie
dla mnie u swoich przyjaciół, bo jej rodzice niezbyt byli przychylni jej studiom w Instytucie
Biblijnym. Pastor Glorii, pan Sanchez, załatwił mi pracę kaznodziei w małym
hiszpańskojęzycznym kościele o nazwie Misja Betania. Dni spędzałem z Glorią, a wieczorami
wygłaszałem kazania. Nic nie mogło mnie bardziej uszczęśliwić.
Podczas ostatniego roku studiów, wiosną, otrzymałem od Davida następny list. Pisał, Ŝe
kupuje stary duŜy dom na Clinton Avenue, Ŝeby otworzyć ośrodek dla nastolatków i
narkomanów. Proponował mi, Ŝebym po otrzymaniu dyplomu wrócił do Nowego Jorku i
podjął pracę w tym ośrodku, który nazwał Centrum MłodzieŜowym15.
Omówiłem to z Glorią. Wyglądało to tak, jakby Pan narzucał nam swoje plany.
UwaŜaliśmy, Ŝe moŜemy ze ślubem poczekać jeszcze rok, dopóki Gloria nie skończy szkoły.
Ale teraz otwierały się przed nami nowe perspektywy i wszystko wskazywało na to, Ŝe Bóg
chce, abym wrócił do Nowego Jorku. Ale wiedziałem, Ŝe nie mogę wrócić bez Glorii.
15 Oryginalna nazwa ośrodka: Teen Challenge Center.
111
Napisałem do Davida, Ŝe będę musiał się o to modlić. Napisałem mu teŜ, Ŝe Gloria i ja
chcemy się pobrać. Wilkerson odpisał, Ŝe poczeka na moją odpowiedź i Ŝe Gloria równieŜ
byłaby mile widziana.
Zdecydowaliśmy się pobrać w listopadzie i w miesiąc później zjawiliśmy się w Nowym
Jorku, Ŝeby przyjąć ofertę Wilkersona i podjąć pracę w Centrum MłodzieŜowym.
Wielka, dwupiętrowa rezydencja przy Clinton Avenue 416 mieściła się w środku bogatej
niegdyś części Brooklynu, kilka przecznic od osiedla Fort Greene. Latem byli tu studenci,
którzy pomogli doprowadzić dom do porządku i rozpocząć pracę duszpasterską. David
znalazł młode małŜeństwo, które, zamieszkawszy w tym domu, zaczęło pełnić rolę jego
administratorów. Przygotowali oni dla mnie i Glorii maleńkie mieszkanko przy garaŜu na
zapleczu domu.
Mieszkanko było bardzo ciasne i bez Ŝadnych wygód. Prysznic był w głównym budynku, a
jedynym miejscem do spania była kanapa, ale czuliśmy się tu jak w niebie. Mieliśmy siebie i
mieliśmy gorące pragnienie słuŜenia Bogu. Kiedy David zaczął mnie przepraszać, Ŝe nie
udało się załatwić dla nas wygodniejszego pomieszczenia, przypomniałem mu, Ŝe słuŜenie
Jezusowi to nie poświęcenie, tylko zaszczyt.
Przed samymi świętami BoŜego Narodzenia znowu odwiedziłem rejon Mau Mau. CięŜko
mi było na sercu z powodu Hectora Huragana, i teraz, kiedy wróciłem do Brooklynu na stałe,
chciałem go odnaleźć i popracować nad nim indywidualnie. Napotkawszy w cukierni grupę
Mau Mau, spytałem ich:
– Gdzie jest Huragan?
Chłopcy popatrzyli po sobie i jeden z nich powiedział:
– Pogadaj ze Stevem, naszym prezesem, on ci powie, co się stało.
Bałem się tego, co usłyszę, ale poszedłem do Steve’a do domu.
– Co się stało z Hectorem? – spytałem po przywitaniu się.
Steve pokiwał głową i popatrzył na ścianę.
– Chodźmy na dół, to ci powiem. Nie chcę, Ŝeby moja stara to słyszała.
Zeszliśmy na dół i stanęliśmy w bramie, Ŝeby mieć osłonę przed zimnym wiatrem, kiedy
Steve będzie mi opowiadał.
– Po tej rozmowie z tobą, przed twoim wyjazdem do Kalifornii, Hector zrobił się bardzo
niespokojny. Bardzo niecierpliwy. Nigdy takiego go nie widziałem. Mieliśmy wielką bitwę z
Apaczami i Hector bił się jakby oszalał. Chciał zabić kaŜdego, kto mu się nawinął pod rękę,
nawet Mau Mau. W trzy miesiące po tym dostał.
– Jak to się stało? – spytałem, czując jak Ŝal ściska mi serce i przygniata pierś, zmuszając
do łapania powietrza płytkimi haustami. – Kto to zrobił?
– Huragan, Gilbert, oraz jeszcze dwóch chłopaków i ja poszliśmy zabić jednego Apacza.
Mieszkał sam na czwartym piętrze. Potem się okazało, Ŝe to nie był ten, o którego nam
chodziło. Ale Huragan był zdecydowany zabić tego chłopaka i poszliśmy z nim, Ŝeby mu
pomóc. Huragan miał rewolwer. Zapukał do drzwi. Było ciemno. Ale chłopak był sprytny.
Uchylił drzwi, wyjrzał na korytarz i zobaczył Huragana z rewolwerem. Wtedy wyskoczył z
bagnetem długim na pół metra i wyrŜnął nim w Ŝarówkę. To była jedyna Ŝarówka u sufitu, a
on ją rozbił. Nic nie było widać. A ten jak wariat machał i dźgał tym bagnetem. Huragan trzy
razy strzelił z rewolweru i usłyszeliśmy wrzask: „Zabił mnie! Zabił mnie!”. Nie wiedzieliśmy
kto to i myśleliśmy, Ŝe Huragan zabił tego Apacza. Zwialiśmy po schodach na dół, na ulicę.
Steve odwrócił się i popatrzył na klatkę schodową, Ŝeby sprawdzić, czy ktoś nie
podsłuchuje.
– Kiedy byliśmy juŜ na ulicy, zobaczyliśmy, Ŝe nie ma z nami Huragana. Gilbert pobiegł z
powrotem na górę i znalazł go stojącego pod ścianą, przebitego na wylot tym bagnetem.
Gilbert mówił, Ŝe ten bagnet wystawał Huraganowi z pleców. Ten Apacz uciekł do swojego
112
pokoju i zamknął drzwi na klucz. Hector był przeraŜony i płakał. Opierał się o ścianę, z tym
bagnetem całym wbitym w brzuch i błagał Gilberta, Ŝeby mu nie dał umrzeć. Mówił, Ŝe boi
się umrzeć. Krzyczał coś o bijącym zegarze, a potem upadł na podłogę, na rękojeść bagnetu i
umarł.
W gardle mi wyschło i miałem takie uczucie, jakbym miał język oblepiony watą.
Wyjąkałem:
– Czemuście go tam zostawili?
– Bo wszyscy się baliśmy. Wpadliśmy w panikę. Nigdy jeszcze nie wiedzieliśmy nikogo
tak umierającego. Rozbiegliśmy się w róŜne strony. Przyjechali gliniarze, ale nie było
Ŝadnych dowodów i puścili tego Apacza. Mocno nas to roztrzęsło.
Odwróciłem się i chciałem odejść. Wtedy Steve zapytał:
– Nicky, jak myślisz, co on miał na myśli, kiedy mówił o tym bijącym zegarze?
Pokręciłem głową.
– Nie wiem. No to cześć.
Wracałem na Clinton Avenue jak oczadziały. KaŜdy krok brzmiał mi w uszach niczym
uderzenie zegara na wieŜy przy Hatburn Avenue; słyszałem swój głos mówiący do Hectora
Huragana: „Jest późno, Hector, ale nie za późno. Lecz jeśli nie oddasz serca Bogu, nie
zobaczę cię juŜ nigdy”.
– Mocny BoŜe – wyszeptałem – nie pozwól mi nigdy więcej odejść od któregoś z mych
przyjaciół, zanim nie doprowadzę sprawy do końca.
Zacząłem pracę z pensją 10 dolarów tygodniowo, plus mieszkanie i wyŜywienie. W
mieszkaniu przy garaŜu nie było kuchni, więc na posiłki chodziliśmy do głównego budynku.
Oboje z Glorią uwielbialiśmy gorącą hiszpańską kuchnię, a poniewaŜ w Centrum jedzenie
było z konieczności dość jednostajne, trwoniliśmy większość z naszych dziesięciodolarowych
tygodniówek na hiszpańskie potrawy.
To był nasz jedyny luksus. Rozpoczęliśmy pracę na ulicach. Wilkerson napisał rozprawę,
którą nazwaliśmy „Rozprawa o tchórzostwie”. Była ona adresowana do nastolatków i
wzywała ich, Ŝeby nie byli tchórzami, tylko przyjęli Chrystusa. Rozdawaliśmy to tysiącami na
ulicach Brooklynu i Harlemu.
Od razu stało się jasne, Ŝe naszym głównym zadaniem będzie praca z narkomanami. Wielu
członków gangów, uprzednio zadowalających się marihuaną i winem, przeszło teraz na
heroinę.
Działaliśmy „na bezczelnego”. Podchodziliśmy do grupki chłopaków stojących na rogu i
mówiliśmy:
– Cześć, chłopaki, chcecie rzucić nałóg?
Niemal zawsze słyszeliśmy odpowiedź:
– No pewnie, chłopie, ale jak?
– Wpadnij do Centrum MłodzieŜowego na Clinton. Będziemy się za ciebie modlić.
Wierzymy, Ŝe Bóg wysłuchuje modlitw. Z BoŜą pomocą moŜesz rzucić nałóg.
Dawaliśmy im egzemplarz „Rozprawy o tchórzostwie”.
– Naprawdę? Tak to wygląda? No to moŜe kiedyś zadzwonię do ciebie albo wpadnę.
Z początku szło nam opornie. Większość czasu spędzaliśmy po prostu stojąc na rogach ulic
i rozmawiając. Narkomani nie pracują. Oni zdobywają pieniądze drogą kradzieŜy, rabunku,
rozbojów ulicznych. Wyrywają kobietom torebki. Włamują się do mieszkań, kradną meble i
sprzedają je. Kradną bieliznę ze sznurów, mleko sprzed drzwi i w ogóle wszystko, co daje
pieniądze na trwanie w nałogu. W całym Williamsburgu ośmio-, dziesięcioosobowe grupki
stoją na rogach i planują napady albo się naradzają, jak się pozbyć skradzionych
przedmiotów.
113
Przed Świętami BoŜego Narodzenia miałem w Centrum pierwszego nawróconego. Na imię
miał Pedro, był członkiem gangu Mau Mau. Był to wysoki kolorowy chłopak. śył z męŜatką.
Pewnego dnia jej mąŜ zaczepił go w barze i Pedro uderzył go noŜem. Tamten był członkiem
Skorpionów, gangu z drugiego końca miasta. Pedro dowiedział się, Ŝe tamten gang się do
niego wybiera. Pewnego wieczora odszukałem Pedra, wysłuchałem jego opowieści i
zaproponowałem mu schronienie w Centrum. Pedro zgodził się chętnie. W trzy dni po
przeprowadzeniu się do Centrum przyjął Chrystusa i ofiarował serce Panu.
Przez następne trzy miesiące nie rozstawaliśmy się z Pedrem ani na chwilę. Gloria i ja
spędzaliśmy pierwsze małŜeńskie święta BoŜego Narodzenia goszcząc w naszym malutkim
mieszkanku Pedra. Jadł z nami kaŜdy posiłek. Chodził z nami wszędzie. W czasie
weekendów jeździliśmy metrem do róŜnych kościołów na naboŜeństwa. Pedro zawsze jechał
z nami.
Pewnego wieczora poszedłem spać jak zwykle późno. Gloria leŜała juŜ w pościeli
rozłoŜonej na naszej kanapie we frontowym pokoiku. Myślałem, Ŝe juŜ śpi, i rozbierałem się
cicho, Ŝeby jej nie budzić. Wsunąwszy się pod kołdrę, delikatnie objąłem ją ramieniem i
wtedy zorientowałem się, Ŝe Gloria płacze. Czułem jak drŜy od tłumionego szlochu.
– Hej, mała, co się stało?
Gloria wybuchnęła płaczem. LeŜałem obok niej, pocieszałem i głaskałem po plecach,
dopóki nie uspokoiła się na tyle, Ŝe mogła mówić.
– O co chodzi, Glorio? Źle się czujesz czy co?
– To nie to, Nicky. Nie rozumiesz tego i nigdy nie zrozumiesz.
– Czego nie rozumiem? – byłem zaskoczony jej niechętnym tonem.
– To ta pijawka! – rzuciła Gloria ze złością. – Ta pijawka Pedro! Czy on nie moŜe pojąć,
Ŝe ja chcę od czasu do czasu pobyć z tobą sama? Jesteśmy dopiero cztery miesiące po ślubie,
a on musi łazić za nami krok w krok. Chyba by się razem z nami kąpał, gdyby nie to, Ŝe w
łazience mieści się tylko jedna osoba.
– Gloria, daj spokój – zacząłem ją uspokajać – to zupełnie do ciebie niepodobne. Powinnaś
być dumna. To nasz pierwszy nawrócony. Powinnaś dziękować Panu.
– Ale, Nicky, nie chcę przez cały czas się tobą dzielić. Wyszłam za ciebie, jesteś moim
męŜem i powinnam choć raz na jakiś czas móc pobyć z tobą bez tego uśmiechniętego, stale za
nami łaŜącego i powtarzającego: „Chwała Bogu” Pedra
– Chyba nie mówisz tego powaŜnie?
– Mówię najzupełniej powaŜnie. Któreś z nas musi odejść. Albo jesteś moim męŜem, albo
śpij sobie z Pedrem. Nie Ŝartuję. Nie moŜesz mieć nas obojga naraz.
– Ale posłuchaj, kochanie, jeśli wyślemy go z powrotem na ulicę, wróci prosto do gangu
albo go zabiją Skorpiony. Musimy go tu trzymać.
– Jeśli on wróci do gangu, to znaczy, Ŝe coś jest nie w porządku z twoim Bogiem. W
końcu jakiemu Bogu Pedro się ofiarował? Bogu, który przestaje się nim interesować przy
pierwszych kłopotach? Nie wierzę w to. Wierzę, Ŝe jeśli ktoś się nawrócił, Boga stać na
zatrzymanie go na zawsze. A jeśli mamy przy kaŜdym z tych typów, których tu zapraszasz
bawić się w niańkę, to ja się wynoszę.
W miarę jak mówiła, Gloria coraz bardziej podnosiła głos.
– AleŜ, Glorio, to jest mój pierwszy nawrócony.
– MoŜe właśnie o to chodzi, Ŝe on jest twoim nawróconym. Gdyby on był nawróconym
Boga, nie musiałbyś się tak martwić o to, Ŝe wróci do gangu.
– No cóŜ, moŜe masz rację. Ale pomimo wszystko musimy zapewnić mu jakieś
mieszkanie. I pamiętaj, Glorio, Ŝe Pan powołał mnie do tej pracy, a ty zgodziłaś się pójść ze
mną.
– AleŜ, Nicky, ja tylko nie chcę być zmuszona do nieustannego dzielenia się tobą.
Przytuliłem ją mocno do siebie.
114
– Teraz nie musisz się mną dzielić. A jutro porozmawiam z Pedrem, moŜe wymyślimy coś
dla niego zamiast tego ciągłego chodzenia z nami. W porządku?
– W porządku – mruknęła Gloria kładąc mi głowę na ramieniu i przytulając się do mnie.
Sonny zjawił się ostatniego kwietnia, razem z zapowiedzią majowego śniegu. Był
pierwszym narkomanem, nad którym pracowałem.
Wieczorem wszedłem do kaplicy i zauwaŜyłem bladego chłopaka siedzącego na brzegu
ostatniego rzędu krzeseł. Poznałem, Ŝe to narkoman. Podszedłem i usiadłem obok niego.
Objąłem go ramieniem i powiedziałem mu wprost:
– Wiem, Ŝe jesteś narkomanem. Widzę, Ŝe bierzesz od lat i nie moŜesz zerwać z nałogiem.
Myślisz, Ŝe to nikogo nie obchodzi. Pozwól sobie powiedzieć, Ŝe Boga to obchodzi. On moŜe
ci pomóc.
Patrzący dotychczas ponuro w podłogę chłopak podniósł głowę i spojrzał na mnie bez
wyrazu. W końcu powiedział, Ŝe ma na imię Sonny. Dowiedziałem się potem, Ŝe wychował
się w religijnym domu, ale uciekł i niezliczoną ilość razy był w więzieniu za narkomanię i
złodziejstwo. W więzieniu był kilkakrotnie poddawany kuracji odwykowej metodą nagłego
odstawienia narkotyku, ale nie pozbył się nałogu.
Sonny miał oryginalny sposób zdobywania pieniędzy na narkotyki. Jego kumpel podbiegał
do jakiejś kobiety i wyrywał jej torebkę. Kiedy kobieta zaczynała krzyczeć, podchodził Sonny
i mówił:
– Proszę nie krzyczeć. Znam tego złodzieja. Odzyskam pani torebkę. Proszę tutaj czekać,
zaraz wrócę.
Kobieta przestawała wzywać policję i stała czekając na Sonny’ego, który biegł do swojego
kolegi i dzielił się z nim zdobyczą.
Ukląkłem koło Sonny’ego na podłodze kaplicy i powiedziałem:
– Chcę się za ciebie pomodlić. W twoim Ŝyciu brak Jezusa.
Poczułem jak fala współczucia zalewa mi serce i zacząłem ze łzami się modlić:
– BoŜe, pomóŜ temu człowiekowi. On umiera. Jedynie Ty moŜesz mu pomóc. On
potrzebuje nadziei, miłości. Proszę Cię, pomóŜ mu.
Kiedy skończyłem, Sonny powiedział:
– Muszę juŜ iść do domu.
– Odprowadzę cię.
– Nie – powiedział Sonny z lękiem – nie moŜesz.
Wiedziałem, Ŝe ma zamiar po wyjściu od nas zrobić sobie zastrzyk.
– No to zostaniesz tutaj – powiedziałem.
– Nie – powiedział znowu – muszę iść do sądu. Mają mnie wsadzić do więzienia. Nawet
nie wiem, po co tu przyszedłem.
– Przyszedłeś tu, bo Bóg cię tu skierował – powiedziałem. – Bóg posługuje się mną, Ŝeby
ci pomóc. Zostań dziś na noc tu u nas, w Centrum, a jutro pójdę z tobą do sądu.
Ale Sonny powiedział, Ŝe musi iść do domu. Obiecałem, ze przyjdę po niego o ósmej rano.
Na drugi dzień rano poszedłem z Sonnym do sądu. Na schodach sądowego budynku
powiedziałem:
– Sonny, będę się modlił, Ŝeby Bóg skłonił sędziego do odroczenia sprawy o dwa
miesiące, byś mógł zerwać z nałogiem i znaleźć Chrystusa. MoŜe potem sędzia całkiem cię
uwolni.
Sonny prychnął ironicznie:
– No, jeszcze czego. Ten parszywy sędzia nigdy niczego nie odracza. Wsadzi mnie do
paki, zanim wybije południe. Posiedź tu, to zobaczysz.
Zatrzymałem się i zacząłem się głośno modlić:
115
– BoŜe, proszę cię w imię Jezusa, abyś zesłał swego Ducha Świętego, który natchnie
sędziego do odroczenia rozprawy Sonny’ego, Ŝeby Sonny mógł zostać chrześcijaninem.
Dziękuję Ci za wysłuchanie mojej modlitwy. Amen.
Sonny popatrzył na mnie jak na wariata. Pociągnąłem go za rękę:
– Chodźmy posłuchać jak sędzia odracza rozpatrzenie twojej sprawy.
Weszliśmy na salę rozpraw. Sonny poszedł do przodu, by zgłosić swoje przybycie
sekretarzowi sądu. Potem zajął miejsce wśród innych oskarŜonych, a ja usiadłem z tyłu.
Sędzia rozpatrzył trzy sprawy i kaŜdego z tych chłopaków skazał na długi pobyt w
areszcie. Kiedy sędzia wydał wyrok na trzeciego z nich, ten zaczął wrzeszczeć. Wskoczył na
stół i próbował dosięgnąć sędziego, krzycząc, Ŝe go zabije. Wszyscy na sali zerwali się z
miejsc. Policjanci ściągnęli chłopaka na dół i zakuli go w kajdanki. Kiedy wywlekli go
bocznymi drzwiami, sędzia zmarszczył brwi i powiedział:
– Następna sprawa.
Sonny wstał i w napięciu czekał. Sędzia przekartkował akta sprawy, po czym spojrzał na
Sonny’ego znad okularów i powiedział:
– Nie wiadomo czemu akta twojej sprawy są niekompletne. Zgłosisz się znowu za 60 dni.
Sonny obejrzał się i popatrzył na mnie z niedowierzaniem. Uśmiechnąłem się i dałem mu
znak, Ŝeby do mnie podszedł. Oczekiwało nas trudne zadanie, musieliśmy zaczynać.
Pozbywanie się nałogu metodą nagłego odstawienia heroiny jest trudną do wyobraŜenia
męczarnią. Przygotowałem dla Sonny’ego pokój na drugim piętrze Centrum. Wiedząc, Ŝe
potrzebny będzie stały nadzór, uprzedziłem Glorię, iŜ najbliŜsze trzy dni spędzę z Sonnym.
Ustawiłem gramofon z płytami o treści religijnej i postanowiłem siedzieć w tym pokoju obok
Sonny’ego, dopóki tego z siebie nie wykrzyczy.
Pierwszego dnia Sonny nie mógł usiedzieć na miejscu: nerwowo chodził po pokoju tam i z
powrotem, mówił duŜo i szybko. Wieczorem zaczął dygotać. Siedziałem przy nim przez całą
noc. Miał paskudne ataki dreszczy i trząsł się tak, Ŝe szczękały mu zęby i wibrował cały
pokój. Chwilami wyrywał mi się i pędził do drzwi, ale zamknąłem je na klucz i nie mógł
uciec.
Na drugi dzień o świcie dreszcze zelŜały i udało mi się sprowadzić go na dół, na lekkie
śniadanie. Zaproponowałem mu spacer wokół budynku, ale ledwo wyszliśmy na zewnątrz,
Sonny zaczął wymiotować. Pochylony nisko nad chodnikiem trzymał się za brzuch i
wymiotował. Chwyciłem go i wyprostowałem, ale on wyrwał mi się, na chwiejnych nogach
wszedł na jezdnię i tam upadł. Odciągnąłem go do krawęŜnika i trzymałem jego głowę na
swoich kolanach, dopóki nie minęły torsje i nie odzyskał trochę sił. Potem wróciliśmy do
naszego pokoju na trzecim piętrze, Ŝeby czekać i modlić się.
Gdy nadeszła noc, Sonny zaczął krzyczeć:
– Nicky, nie mogę juŜ. Za głęboko w tym siedzę. Muszę sobie zrobić zastrzyk.
– Nie, Sonny. Przejdziemy przez to razem. Bóg da ci do tego siłę.
– Nie chcę siły. Chcę zastrzyku. Muszę go mieć! Pozwól mi, Nicky, pozwól, proszę cię.
Nie trzymaj mnie tutaj. Na miłość Boską, puść mnie! Pozwól mi wyjść.
– Nie, Sonny, ze względu na miłość Boską nie puszczę cię. Jesteś Mu drogi. Chce się tobą
posłuŜyć, ale nie moŜe tego zrobić, dopóki jesteś w mocy tego demona. W imię Boga będę cię
tutaj trzymał, dopóki nie zostaniesz uzdrowiony.
Siedziałem z nim przez całą tę długą noc, w czasie której Sonny oblewał się zimnym
potem i torsje wstrząsały nim tak silnie, Ŝe omal nie wywróciły mu Ŝołądka na drugą stronę.
Ocierałem mu twarz wilgotnymi ręcznikami, puściłem głośno gramofon i śpiewałem na głos
razem z Beverly Shea i Statesman Quartet.
Przez następny dzień chodziłem jak śnięty. Jeszcze raz próbowałem wmusić w niego
trochę jedzenia, ale zwrócił je od razu. Usiadłem koło jego łóŜka i modliłem się aŜ do
zachodu słońca.
116
Sonny zapadł w nerwowy sen, jęczał i rzucał się na łóŜku. Dwukrotnie zrywał się i
próbował biec ku drzwiom. Za drugim razem musiałem go złapać i siłą zaciągnąć do łóŜka.
Około północy, siedząc na krześle koło jego pościeli, poczułem jak ogarnia mnie czarna
chmura snu. Próbowałem zwalczyć senność, ale nie spałem juŜ od czterdziestu dwóch godzin.
Wiedziałem, Ŝe jeśli teraz zasnę, Sonny moŜe się wymknąć i juŜ nigdy nie wrócić. Byliśmy
blisko zwycięstwa, ale nie mogłem juŜ dłuŜej walczyć. Poczułem jak głowa opada mi na
piersi. „Tylko na chwilę zamknę oczy...”.
Obudziłem się nagle, przestraszony. Niesamowita poświata ulicznych lamp napełniała ten
duŜy pusty pokój na drugim piętrze domu. Byłem przekonany, Ŝe spałem nie więcej niŜ kilka
sekund, ale coś wewnątrz mówiło mi, Ŝe jednak to trwało o wiele dłuŜej. Spojrzałem na łóŜko
Sonny’ego. Było puste. Zmięta kołdra leŜała w nogach. Sonny zniknął!
Serce skoczyło mi do gardła. Zerwałem się na równe nogi, chcąc biec do drzwi. W tym
momencie go spostrzegłem. Klęczał na podłodze przy oknie. Z ulgą podszedłem do okna i
ukląkłem na gołej drewnianej podłodze koło Sonny’ego. Padał lekki wiosenny śnieg, skrzył
się w świetle ulicznych lamp. Jezdnie i chodniki tworzyły jeden nieskalanie biały dywan, a
gałęzie drzew za oknem, z właśnie zaczynającymi się pojawiać delikatnymi, drobniutkimi
pączkami, iskrzyły się drobnym białym śniegiem. W świetle latarni kaŜdy opadający płatek
lśnił swoim własnym blaskiem. Przypominało to obrazek ze świątecznej, boŜonarodzeniowej
kartki.
Sonny powiedział:
– To piękne. Niewiarygodnie piękne. Nigdy nie widziałem niczego tak pięknego. A ty?
Przyjrzałem mu się uwaŜnie. Wzrok miał bystry, a głos spokojny. Twarz mu jaśniała,
przestał bełkotać i mówił wyraźnie. Uśmiechnął się do mnie:
– Bóg jest dobry, Nicky. Jest wspaniały. Dziś w nocy uwolnił mnie od losu gorszego niŜ
piekło. Wyswobodził mnie z niewoli.
Popatrzyłem przez okno na roztaczający się przede mną obraz czystego piękna i
wyszeptałem:
– Dziękuję Ci, Panie, dziękuję Ci.
I usłyszałem, jak Sonny mówi półgłosem:
– Dziękuję Ci.
Po raz pierwszy zostawiłem Sonny’ego samego i poszedłem po świeŜym śniegu do
swojego mieszkania. Szedłem z gołą głową. Bezszelestnie padające płatki śniegu osiadały mi
na włosach i delikatnie skrzypiały pod moimi stopami, gdy wchodziłem na drewniane
schodki. Delikatnie zastukałem i Gloria mi otworzyła.
– Która godzina? – spytała sennie.
– Koło trzeciej rano – odparłem. Stojąc w drzwiach przytuliłem ją mocno i patrzyliśmy jak
delikatny drobny śnieg pada bezgłośnie na ziemię, pokrywając mroczną brzydotę piękną
osłoną czystej niewinności.
– Sonny przyszedł do Chrystusa – powiedziałem. – W Jego Królestwie narodziło się nowe
Ŝycie.
– Dzięki Ci, Jezu – powiedziała cicho Gloria.
Przez długą chwilę staliśmy i patrzyliśmy na roztaczającą się przed nami panoramę piękna.
Potem poczułem, Ŝe Gloria obejmuje mnie mocniej.
– Sonny nie jest jedynym nowo powstałym Ŝyciem. Nie miałam ci kiedy powiedzieć, byłeś
tak zajęty przez trzy ostatnie dni, ale we mnie teŜ jest nowe Ŝycie. Będziemy mieli dziecko.
Porwałem ją w objęcia, przepełniony radością i miłością.
– Och, Glorio, kocham cię! Tak cię kocham!
Schyliłem się i delikatnie objąwszy jej nogi w kolanach podniosłem ją z ziemi. Nogą
otworzyłem sobie drzwi. Zamknęły się za nami, pogrąŜając pokój w zupełnej ciemności.
Podszedłem do kanapy i ostroŜnie połoŜyłem tam Glorię. Usiadłem obok niej i leciutko
117
przyłoŜyłem głowę do jej mięciutkiego brzuszka, tuląc się jak najbliŜej ukrytego tam nowego
Ŝycia. Gloria zaczęła gładzić mnie obiema rękami po twarzy i głowie. Wtedy wzięło nade
mną górę zmęczenie i zapadłem w głęboki, spokojny sen.
Wkrótce po nawróceniu Sonny wprowadził nas w mroczny, podziemny świat wielkiego
miasta; świat narkomanów, prostytutek i zatwardziałych kryminalistów.
Gloria i ja spędziliśmy na ulicach wiele godzin rozdając nasze traktaty i liczba
mieszkańców Centrum powiększała się. Mieliśmy jednak bardzo niewielu nastolatków.
Większość stanowili dorośli. Wydzieliliśmy drugie piętro dla kobiet. Gloria pracowała z
dziewczętami, a ja z męŜczyznami, chociaŜ jako kierownik byłem odpowiedzialny za obie
grupy.
David przeprowadził się do domu na Staten Island i kiedy był tylko na miejscu, pojawiał
się codziennie, aby pilnować spraw Centrum. Kupiliśmy dziewięcioosobowy mikrobus i
Gloria wspólnie z jednym z chłopców dwa razy w tygodniu jechała po członków gangów,
których przywoziła do Centrum na naboŜeństwa.
Pedro wynajął sobie pokój w Jersey, ale Sonny został u nas do września, kiedy to wyjechał
do Instytutu Biblijnego w La Puente. Tego samego lata zwolnił się pokój na pierwszym
piętrze Centrum i tam się przeprowadziliśmy. Na tym samym piętrze, nieco dalej, była
sypialnia męska. Na dole mieliśmy biuro, kuchnię i jadalnię oraz duŜy pokój, którego
uŜywaliśmy jako kaplicy. Miałem nadzieję, Ŝe przeprowadzka do duŜego budynku zmniejszy
napięcie nerwowe Glorii. Jednak przebywanie w jednym domu z czterdziestoma
narkomanami nie daje moŜliwości zaŜywania ciszy i spokoju.
Gloria nadal Ŝyła w napięciu. Mieliśmy bardzo mało czasu na Ŝycie osobiste, bo jeśli tylko
nie spałem, byłem z narkomanami. Pod koniec 1962 roku musiałem nagle wyjechać do Puerto
Rico. Mama przysłała do Franka telegram: umarł ojciec. Frank, Gene i ja, zabrawszy Ŝony,
polecieliśmy do Puerto Rico, gdzie prowadziłem Ŝałobne naboŜeństwo na pogrzebie ojca.
Przyjechałem jako chrześcijański pastor i chociaŜ ojciec nigdy otwarcie nie zaakceptował
Chrystusa jako Syna BoŜego, pochowałem go pewien, Ŝe w jego Ŝyciu nastąpiła zmiana, i Ŝe
Bóg w swoim niezmierzonym miłosierdziu będzie go w stanie osądzić według jego serca.
„Wielki” umarł, ale wspomnienie o ojcu, którego nauczyłem się kochać, pozostało w moim
sercu Ŝywe.
Alicja Anna urodziła się w styczniu 1963 roku. Pomogła zapełnić pustkę samotnego Ŝycia
Glorii, która w długie dni miała teraz kogo obdarzać swoją miłością. Tęskniłem do tego, Ŝeby
być z nimi, ale moje pragnienie pomagania narkomanom trzymało mnie poza domem od
świtu do północy. Ostrzegłem Glorię, Ŝeby nikomu nie pozwalała brać na ręce dziecka, bo
chociaŜ kochałem tych narkomanów, wiedziałem, Ŝe umysły powaŜnie uszkodzone przez
narkotyki są zdolne do wszystkiego.
Ale nigdy się nie dowiedziałem, ile razy Gloria zasypiała w samotności naszego
mieszkania we łzach. Bez wątpienia to Bóg wybrał ją na moją towarzyszkę. Takiego Ŝycia nie
byłaby w stanie znieść Ŝadna inna kobieta.
118
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 15
Droga do piekła
Przez kilka dni nie było mnie w mieście, a kiedy wróciłem, Gloria powiedziała mi o Marii.
Dwudziestoośmioletnia Maria przyszła prosto z ulicy, na współ zamarznięta, z ostrymi
objawami głodu heroinowego, na krawędzi śmierci. Gloria poprosiła mnie, abym tego
wieczora pamiętał o niej szczególnie, poniewaŜ miałem prowadzić naboŜeństwo w naszej
małej kaplicy.
Po naboŜeństwie Gloria przyprowadziła ją do mojego gabinetu. Maria, wciąŜ jeszcze z
objawami heroinowego głodu, mówiła niewyraźnie, zacinając się.
– Dziś wieczorem – powiedziała – doznałam niezwykłego uczucia: zapragnęłam uwolnić
się od mojego bezwartościowego Ŝycia. Kiedy wygłaszałeś kazanie, poczułam, Ŝe naprawdę
wolę śmierć niŜ to moje okropne Ŝycie. Ale równocześnie, po raz pierwszy w Ŝyciu,
pragnęłam Ŝyć. Nie mogę tego zrozumieć.
Wyjaśniłem jej, Ŝe doznała tego, co Biblia nazywa „opamiętaniem się”.
– Mario, nie moŜesz odczuć miłości Boga, dopóki nie zapragniesz, aby umarła dawna
Maria. Czy chcesz, aby w twoim Ŝyciu narkotyki i prostytucja zostały oddane śmierci,
pogrzebane i na zawsze zapomniane?
– O, tak, tak, tak! – zaszlochała Maria. – Zrobię wszystko, Ŝeby się z tego wyrwać.
– Czy pragniesz umrzeć dla siebie samej? – pytałem dalej.
– Tak – odparła, powstrzymując łzy. – Nawet to...
– A więc opowiem ci o miłości tak pięknej, tak cudownej, tak wspaniałej, Ŝe moŜe nawet
osobę taką jak ty uczynić czystą i niewinną. Opowiem ci o Jezusie.
I przez najbliŜsze dziesięć minut mówiłem jej o doskonałej miłości BoŜej, wylanej na nas
w osobie Jezusa Chrystusa.
Maria ukryła twarz w dłoniach i szlochała. Podszedłem do niej i połoŜyłem rękę na jej
ramieniu.
– Mario, uklęknij i módlmy się...
Zanim zdąŜyłem dokończyć zdanie, Maria klęczała juŜ na podłodze. Uczułem, Ŝe tama
pękła. Maria narodziła się do nowego Ŝycia w Jezusie Chrystusie.
W miesiąc później weszła do mojego gabinetu. Targał nią głód narkotyku i chciała odejść
z Centrum. Jej chłopak, Johnny, odpowiedział juŜ na zew narkotyku i przed kilkoma dniami,
w środku nocy, opuścił Centrum.
Wstałem i zamknąłem drzwi.
– Mario – powiedziałem – nie ma dla mnie rzeczy waŜniejszej niŜ twoja przyszłość.
Porozmawiamy o tym, co zaszło w twoim Ŝyciu.
Maria nie wahała się ani chwili. Zaczęła od momentu, kiedy miała 19 lat i skończyła
szkołę średnią. Pozwoliłem jej opowiadać.
– To Johnny nauczył mnie palić marihuanę. Moje przyjaciółki opowiadały mi, jak to jest,
kiedy się pali. Powiedziały, Ŝe wszystko jest w porządku, dopóki się nie przejdzie na coś
mocniejszego. Johnny zawsze miał skręty. UwaŜałam, Ŝe to fajna rzecz.
119
Maria przerwała i zamyśliła się, wspominając tamte pierwsze dni, kiedy dopiero zaczynała
zstępować do tego piekła, a ja pomyślałem, jak podobna jest jej historia do opowieści tuzinów
narkomanów przychodzących do Centrum. Dziewięćdziesiąt procent z nich zaczynało od
skręta z „trawy”, a później stopniowo przechodziło na silniejsze narkotyki. Wiedziałem z
góry, co Maria powie, ale czułem, Ŝe musi to z siebie wyrzucić.
– Opowiedz mi o tym, Mario. Co było dalej?
Maria poprawiła się w fotelu, zamknęła oczy i zaczęła opowiadać historię swojego Ŝycia.
– Czułam jak moje kłopoty gdzieś odlatują – powiedziała. – Raz czułam, Ŝe się unoszę
wiele kilometrów nad ziemią, a raz znowu, Ŝe się rozdzielam: palce odłączają się od dłoni i
ulatują w przestrzeń, dłonie oddalają się od przegubów, ręce i nogi opuszczają moje ciało.
Rozpadałam się na milion kawałków i z powiewem wiatru ulatywałam w dal.
Przerwała znowu, ogarnięta wspomnieniami.
– Ale „trawa” mi nie wystarczała. Pobudziła tylko Ŝądzę czegoś mocniejszego. Byłam „na
psychicznym głodzie”.
Pierwszą „szprycę” zrobił mi Johnny. Gadał o tym od kilku tygodni. Pewnego dnia od rana
płakałam. Było mi bardzo źle i Johnny podszedł do mnie z igłą do zastrzyków i łyŜką.
Wiedziałam, co chce zrobić, ale on był tak pewien, Ŝe mi to pomoŜe, Ŝe mu pozwoliłam. Nie
wiedziałam wtedy, co to narkomania. A on mnie zapewniał, Ŝe nic mi nie będzie.
Zacisnął mocno pas dookoła mojego ramienia ponad łokciem, aŜ nabrzmiała mi pod skórą
Ŝyła. Wysypał białą, podobną do cukru zawartość małej torebki na łyŜkę. Zakraplaczem do
oczu dodał wody, a potem podsunął pod łyŜkę zapałkę i zagotował płyn. Znowu wziął
zakraplacz i wciągnął do niego rozpuszczoną heroinę. Potem z wprawą wbił koniec igły do
Ŝyły i wycisnął ten czarodziejski płyn z zakraplacza do igły. OdłoŜył zakraplacz i kiwał igłą w
mojej ręce, dopóki roztwór nie wpłynął w Ŝyły. Gdy wyciągał igłę, nie czułam niczego. Nie
zdawałam sobie sprawy, Ŝe właśnie stałam się jedną z tych, którzy „biorą w kanał”.
– Johnny, robi mi się niedobrze – powiedziałam. – Wszystko w porządku, mała –
powiedział Johnny – niczym się nie przejmuj, niedługo „odpalisz”. Ja ci to obiecuję, a ja
zawsze dotrzymuję obietnic. Prawda?
Ale ja go nie słuchałam. Dostałam mdłości i zanim zdąŜyłam się podnieść,
zwymiotowałam na podłogę. Opadłam z powrotem na łóŜko i zaczęłam trząść się i pocić.
Johnny siedział koło mnie i trzymał mnie za rękę. Wkrótce odpręŜyłam się i ogarnęła mnie
fala przyjemnego ciepła. Wydawało mi się, Ŝe zaczynam unosić się pod sufit. Przed oczyma
miałam uśmiechniętą twarz Johnny’ego, który pochylił się nade mną i szepnął:
– No jak, mała?
– Super – odpowiedziałam szeptem – po prostu wspaniale.
Zaczęłam swoją drogę do piekła.
Przez tydzień nie brałam heroiny. Ale następnym razem, gdy Johnny mi ją zaproponował,
zgodziłam się chętnie. Kolejny raz nastąpił po trzech dniach. Potem Johnny nie musiał mi juŜ
proponować zastrzyku – sama go prosiłam. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, Ŝe stałam się
narkomanką... Ŝe jestem w „ciągu”.
Pewnego dnia Johnny przyszedł do domu, a ja właśnie zaczynałam się trząść. Poprosiłam
go o „szprycę”.
– Słuchaj, mała, kocham cię i tak dalej, ale to kosztuje kupę forsy, wiesz?
– Wiem, Johnny, ale muszę mieć szprycę.
Johnny uśmiechnął się.
– Nie mogę, mała. Dziewczyno, zaczynasz mnie sporo kosztować.
– Proszę cię, Johnny – zaczęłam go błagać – nie drocz się ze mną. Nie widzisz, Ŝe muszę
dostać szprycę?
Johnny ruszył do drzwi.
– Dziś nie. Po prostu wypoć to z siebie. Nie mam czasu ani forsy.
120
– Johnny! – zaczęłam krzyczeć. – Nie zostawiaj mnie. Na miłość Boską, nie odchodź!
Ale on wyszedł. Usłyszałam jak przekręcił klucz w zamku.
Próbowałam się opanować, ale nic na to nie mogłam poradzić. Podeszłam do okna i
zobaczyłam Johnny’ego na dole, na rogu, rozmawiającego z kilkoma dziewczynami
Wiedziałam, co to za jedne. Pracowały dla Johnny’ego. Mówił, Ŝe są z jego „stajni”. Były to
prostytutki kupujące od niego narkotyki za pieniądze otrzymane za swoje usługi. Johnny dbał
o to, Ŝeby zawsze miały heroinę, a one za prowizję rozprowadzały ją pomiędzy swoich
klientów.
Stałam tam przy oknie i patrzyłam jak Johnny sięga do kieszeni płaszcza i daje jednej z
dziewczyn małą białą torebkę. Wiedziałam, co w niej jest. Patrzyłam jak on rozdaje heroinę i
ledwo to wytrzymywałam. Dlaczego on to daje jej, a nie mnie? BoŜe, jak ja tego
potrzebowałam!
Nagle usłyszałam swój krzyk:
– Johnny, Johnny!
Krzyczałam przez okno na cały głos. Johnny popatrzył w górę, po czym ruszył z powrotem
w kierunku domu. Kiedy wszedł, leŜałam na łóŜku trzęsąc się i łkając. Zupełnie przestałam
nad sobą panować.
Johnny zamknął za sobą drzwi. Usiadłam na łóŜku i próbowałam coś powiedzieć, ale
zanim zdąŜyłam wydobyć głos, on podszedł do mnie i poczułam grzbiet jego ręki uderzającej
mnie w usta.
– Co robisz, u diabła! – krzyknął. – Chcesz, Ŝeby mnie nakryli, czy co?
– Johnny, proszę cię, pomóŜ mi. Potrzebuję tego. Widziałam jak dajesz to tym
dziewczynom. Dlaczego nie chcesz dać mnie? Proszę cię!
Wpadłam w rozpacz. Trzęsłam się i szlochałam. Czułam smak krwi płynącej mi z kącika
ust, ale nie obchodziło mnie to. Chciałam tylko zastrzyku.
Johnny uśmiechnął się.
– Słuchaj, mała. Ty jesteś inna od tych suk z ulicy. Ty masz klasę. Ale tego nie dostaje się
za darmo. To kosztuje, i to słono. Te dziewczyny tam na dole pracują na swoją część. A ty co
robisz za swoją? No?
– Będę pracować. Zrobię wszystko, co mi kaŜesz.
Poczułam, Ŝe podnosi się ku mnie podłoga. Osunęłam się do jego stóp i chwyciłam go za
nogi, Ŝeby nie upaść na twarz.
– Masz na myśli, Ŝe chcesz zarabiać dla mnie na ulicy? – przerwał, po czym podjął z
entuzjazmem. – Mogłabyś to robić, mała. Wiem, Ŝe jak zechcesz, to potrafisz. Mała, byłabyś
dziesięć razy lepsza od tamtych dziewczyn. Faceci staliby do ciebie w kolejce, a przy okazji
moglibyśmy zarobić kupę forsy. No jak? Robiłbym forsę i kupował ci tyle „hery”, ile byś
chciała. JuŜ nigdy nie musiałabyś przez to przechodzić. No co? Chcesz?
– Tak, Johnny, tak, tak, tak. Tylko zrób mi zastrzyk.
Johnny podszedł do kuchenki. Wyjął swoją łyŜkę i zapalił gaz. Wysypał na łyŜkę trochę
białego proszku i potrzymał nad płomieniem. Napełnił zakraplacz i podszedł do miejsca, w
którym kuliłam się na podłodze.
– Mała, dziewczyno, dla nas obojga zaczyna się niebo. Kiedy jesteś ze mną, dosięgniemy
księŜyca.
Poczułam jak igła wbija mi się w Ŝyłę. DrŜenie ustało niemal natychmiast – w kilka
sekund. Johnny pomógł mi się podnieść i zaprowadził do łóŜka, gdzie zapadłam w głęboki
sen. Ale Johnny nie miał racji. To nie był początek nieba. To był początek długiego,
przeraźliwego koszmaru, który miał się ciągnąć przez osiem okropnych lat. Nie niebo, ale
piekło.
121
Piekło to bezdenna przepaść, w której się spada, ciągle w dół i w dół, i nigdy nie osiąga się
dna. Przy grzęźnięciu w narkomanię nie ma okazji, Ŝeby się zatrzymać i zastanowić. Nie ma
sposobu, Ŝeby powstrzymać upadek. Ja spadałam.
Johnny nie mógł mnie wykorzystywać, dopóki nie zostałam narkomanką. Ale kiedy stałam
się niewolnicą narkotyków, stałam się teŜ jego niewolnicą. Musiałam robić to, czego on
chciał, a on chciał, Ŝebym była prostytutką i przynosiła mu pieniądze. Zaopatrywał mnie w
heroinę, ale widziałam, Ŝe to niezupełnie było takie niebo, jakie mi obiecywał.
Przede wszystkim wkrótce się przekonałam, Ŝe Johnny ma teŜ inną kobietę. Wiedziałam,
Ŝe nie ma zamiaru się ze mną Ŝenić, ale nie przyszło mi do głowy, Ŝe utrzymuje inną kobietę.
Zostałam o tym powiadomiona w brutalny sposób.
Poprzedniej nocy miałam mały ruch, więc wstałam zaraz po południu, Ŝeby pochodzić po
sklepach. Lubiłam wyjść i zapomnieć kim jestem, udawać, Ŝe jestem taka sama jak inni
ludzie. Stałam na rogu Hicks i Atlantic czekając na zielone światło, kiedy nagle ktoś chwycił
mnie za ramię i pociągnął tak mocno, Ŝe obróciłam się o 180 stopni.
– Ty jesteś Maria, co?
Przede mną stała śniada kobieta z długimi czarnym włosami opadającymi na ramiona.
Oczy jej ciskały pioruny. Zanim zdąŜyłam jej odpowiedzieć, powiedziała:
– Tak, to ty. Widziałam cię juŜ kiedyś. To ty kręcisz z moim chłopcem. Ja ci pokaŜę, ty
tania dziwko.
Próbowałam się od niej odsunąć, ale ona uderzyła mnie w twarz. Zapaliło się zielone
światło i ludzie przepychali się koło nas, ale ja nie miałam zamiaru dać się byle komu
bezkarnie w taki sposób poszturchiwać. Zapałam ją za włosy i równocześnie popchnęłam do
tyłu.
Wrzasnęła dziko:
– Ty brudna wywłoko! Ja ci dam spać z moim chłopcem! Zabiję cię!
Wpadła w szał. Rzuciła we mnie torebką, ale uchyliłam się. Popchnęłam ją ciałem i
zatoczyła się, uderzając o poręcz zejścia do metra. Usłyszałam jak, uderzywszy kręgosłupem
o twardą Ŝelazną rurę, zachłysnęła się powietrzem.
Chwyciłam ją za głowę i zaczęłam ją spychać ponad poręczą w dół, ku czarnym stopniom,
wiodącym do metra. Starałam się dosięgnąć paznokciami jej oczu, bo wiedziałam, Ŝe tam ją
najbardziej zaboli. Nagle ona wbiła w moją dłoń zęby. Krzyknęłam z bólu, szarpnęłam rękę i
poczułam jak jej zęby rozrywają mi ciało.
Odskoczyłam. Ktoś złapał mnie od tyłu i tłum nas rozdzielił. MęŜczyzna, który mnie
chwycił, odwrócił mnie i popchnął na jezdnię. Potoczyłam się i upadłam. Ludzie wciąŜ
tłoczyli się wokół tamtej kobiety, a ja puściłam się biegiem przez jezdnię i dalej chodnikiem,
drugą stroną ulicy.
Nie obejrzałam się ani razu, tylko pobiegłam prosto do domu, obmyłam rękę i poprosiłam
dziewczynę mieszkającą naprzeciwko, Ŝeby mi ją zabandaŜowała. Wieczorem byłam znowu
na ulicy... Nigdy więcej nie zobaczyłam tej kobiety.
Ale od tego czasu nie poczuwałam się juŜ do Ŝadnych zobowiązań wobec Johnny’ego.
Wiedziałam, Ŝe mogę dostać towar od któregokolwiek z tuzina facetów i kaŜdy z nich będzie
zadowolony, Ŝe dla niego pracuję. Tak zaczął się ten długi koszmar. śyłam po kolei z
róŜnymi męŜczyznami. Wszyscy byli narkomanami. Ja sprzedawałam swoje ciało, a oni
chodzili kraść.
Nauczyłam się pracować na spółkę z innymi dziewczynami. Wynajmowałyśmy pokój na
noc. Potem szłyśmy na ulicę i czekałyśmy. Miałyśmy trochę stałych klientów, ale przewaŜnie
byli to całkiem obcy męŜczyźni. Murzyni, Włosi, Azjaci, Portorykańczycy, biali... ich
pieniądze miały ten sam kolor.
W niektóre noce nie trafiało mi się nic, a czasem, kiedy noc była dobra, miałam dziewięciu
do dziesięciu klientów. Ale w tym okresie na utrzymanie się w „ciągu” potrzebowałam juŜ 40
122
dolarów dziennie, a to znaczyło, Ŝe muszę mieć co najmniej pięciu klientów kaŜdej nocy,
Ŝeby być na chodzie.
To było istne piekło. W ciągu dnia, kiedy mogłam pospać, zrywałam się z krzykiem z
okropnych snów. Byłam więźniem własnego ciała, a sama sobie byłam więziennym
straŜnikiem. Nie było ucieczki od tego strachu, plugastwa i ohydy grzechu.
Bałam się pijaków. Niektórzy byli zboczeńcami i sadystami. Kilku dziewczynom zdarzyło
się, Ŝe były torturami zmuszane do nienaturalnych stosunków. Jedna trafiła na faceta, którego
podniecało bicie dziewczyny pasem. Był mocno podpity i zanim doszli do pokoju, trząsł się z
niecierpliwości. Kazał się jej rozebrać, a potem wziął jej biustonosz, przywiązał jej ręce do
klamki i bił ją pasem po brzuchu i piersiach, aŜ zemdlała od krzyku.
Wolałam korzystać z pokoju, który wynajmowałam. Czasami męŜczyzna chciał, Ŝebym
szła do jego mieszkania albo pokoju hotelowego. Nieraz to byli biznesmeni, którzy
przyjechali w interesach albo na konferencję. Ale ja się bałam iść z męŜczyzną do jego
pokoju. Zdarzały się okropne rzeczy, a niektóre dziewczyny w ogóle nie wracały.
Niektórzy nie chcieli iść do mojego pokoju, bojąc się, Ŝe zostaną „obrobieni”. Woleli,
Ŝebym wsiadła do ich samochodu.
Po kilku nieprzyjemnych doświadczeniach przestałam się na to godzić.
Jeden wywiózł mnie na drugi koniec miasta i potem całą noc wracałam metrem do domu.
Inny zawiózł mnie w jakieś odludne miejsce. Był pijany i zaŜądał, Ŝebym mu zwróciła jego
pieniądze. Kiedy odmówiłam, przyłoŜył mi pistolet do głowy i pociągnął za spust. Pistolet nie
wypalił i uciekłam, ale nigdy juŜ więcej nie wsiadłam do niczyjego samochodu.
Kłopoty miałam nie tylko z facetami z ulicy. Miałam teŜ ciągłe problemy z policją. Przez
osiem lat, kiedy zaŜywałam heroinę, byłam jedenaście razy w więzieniu. NajdłuŜej siedziałam
sześć miesięcy. Zamykali mnie za wszystko. Za kradzieŜe w sklepach i za okradanie ludzi. Za
narkomanię. Za włóczęgostwo. I oczywiście za prostytucję.
Nienawidziłam więzień. Kiedy pierwszy raz poszłam do więzienia, wciąŜ płakałam.
Obiecałam sobie, Ŝe nigdy więcej nie zrobię niczego, za co mogliby mnie jeszcze kiedyś
zamknąć. Ale w cztery miesiące później znowu trafiłam do więzienia. Dziesięć razy tam
wracałam.
Policja nie dawała mi spokoju. Jeden gliniarz przychodził co kilka dni, kiedy byłam na
ulicy, i próbował mnie namówić, Ŝebym z nim poszła. Ale wiedziałam, Ŝe nie zarobię u niego
ani centa i nie dałam się namówić.
Heroina zaczęła mnie wykańczać. Pamiętam swoje pierwsze przedawkowanie. Jeszcze
pracowałam i wprowadziłam się z powrotem do matki. Odeszłam od Johnny’ego. Matka
pracowała w fabryce, a ja w biurze. Powiedziałam matce, Ŝe muszę sobie kupić coś nowego
do ubrania i uprosiłam ją, Ŝeby wzięła poŜyczkę z banku.
Pierwszego dnia przyszłam wcześniej z pracy i wzięłam te pieniądze z komody. Poszłam
do Harlemu, do znajomego handlarza, kupiłam towar i schowałam go w biustonoszu. Potem
poszłam kilka przecznic dalej, do jednej piwnicy, gdzie mieszkali narkomani, których znałam.
Byłam wykończona. Roztrzęsiona. Naciągnęłam „szprycę” z kapsla od butelki i
wstrzyknęłam sobie do Ŝyły. Od razu poczułam, Ŝe coś jest nie w porządku. Zakręciło mi się
w głowie i zemdlałam. Pamiętam, Ŝe ktoś szarpał się ze mną, próbując mnie postawić na nogi.
Chyba się przestraszyli, kiedy nie reagowałam. Ktoś zdarł ze mnie biustonosz, wyciągnął
resztę „H”, a potem wywlókł mnie z piwnicy i zostawił leŜącą bezwładnie na chodniku.
Kiedy się ocknęłam, byłam w Bellevue. Policja znalazła mnie i zabrała do szpitala. Ktoś
mnie obrobił. Zniknęły wszystkie moje pieniądze. Trzej gliniarze stali koło mojego łóŜka i
wszyscy naraz zadawali mi pytania. Powiedziałam im, Ŝe piłam i ktoś mi coś wsypał do
kieliszka. Ale oni wiedzieli. I spowodowali, Ŝe lekarz napisał na mojej karcie
„przedawkowanie”. To było pierwsze z trzech.
Ostatnie omal mnie nie zabiło.
123
Siedziałam w swoim pokoju i piłam. Połączenie taniego wina z przedawkowaniem heroiny
zwaliło mnie z nóg.
Zasnęłam, upadłam na łóŜko i wpadł mi we włosy papieros. Pamiętam, Ŝe śniło mi się coś
dziwnego. Śniło mi się, Ŝe sięgnęła mnie ręka Boga i zaczęła mną potrząsać... i nie
przestawała trząść. Pamiętam, jak powiedziałam: „Do diabła, BoŜe, daj mi spokój, przestań
mnie trząść”. Ale On nie przestał. I obudziłam się.
Wydawało mi się, Ŝe coś jest nie tak, ale nie wiedziałam co. Wtedy poczułam, Ŝe coś
śmierdzi. To był smród przypalonego mięsa. Próbowałam wstać, ale upadłam na podłogę.
Podczołgałam się do lustra, podciągnęłam się w górę i popatrzyłam na siebie. Nie poznałam
swojej twarzy. Byłam łysa. Spłonęły mi całe włosy. Twarz miałam pokrytą bąblami i
miejscami zwęgloną. Uszy były prawie zupełnie spalone. Dymiło się z nich tak, jak z
przypalonych tostów. Ręce miałam poparzone i w miejscach, którymi podświadomie
próbowałam stłumić ogień, pokryte bąblami.
Zaczęłam krzyczeć. MęŜczyzna mieszkający naprzeciwko usłyszał mój histeryczny krzyk i
wiedząc, Ŝe jestem narkomanką, wyszedł na korytarz i zaczął łomotać w moje drzwi.
Zataczając się podeszłam do drzwi i chciałam je otworzyć, ale kiedy złapałam za gałkę,
skóra z dłoni przylepiła się do metalu, zeszła z rąk i nie mogłam tej gałki obrócić.
Temu męŜczyźnie udało się jakoś otworzyć drzwi od zewnątrz. Chciał mnie zawieźć do
szpitala, ale się nie zgodziłam. Upadłam z powrotem na łóŜko i poprosiłam go, Ŝeby mnie
zaprowadził do mieszkania mojej przyjaciółki Inez. Zaprowadził mnie tam i zostałam u niej
na noc.
Ale miałam oparzenia drugiego i trzeciego stopnia i ból stał się nie do zniesienia. Bałam
się szpitala. Byłam tam juŜ kiedyś. Wiedziałam, Ŝe głęboko siedzę w nałogu, i zdawałam
sobie sprawę, Ŝe jeśli tam pójdę, będę musiała poŜegnać się z heroiną i odwyknąć metodą
nagłego odstawienia. Nie wierzyłam, Ŝe mogę to wytrzymać. Chyba bym umarła. A bałam się
umierać.
Ale rano Inez zmusiła mnie, Ŝebym jednak poszła do szpitala. Nie musiała się za bardzo
wysilać. Zdałam sobie sprawą z tego, Ŝe jeśli się nie zgodzę, to umrę.
W szpitalu byłam półtora miesiąca, dopóki nie zagoiły się oparzenia. Kiedy mnie
wypuścili, wróciłam na ulicę. Pierwszy zastrzyk wzięłam czterdzieści pięć minut po wyjściu
ze szpitala, a wieczorem ruszyłam na obchód swojego rejonu. Tylko Ŝe teraz było gorzej,
przez te blizny od poparzeń. Nikt mnie nie chciał. Ubranie miałam całe powypalane
papierosami i poplamione kawą. Byłam brudna i śmierdziałam. Czasem szłam ulicą i dusiłam
się od kaszlu. I prawie dostawałam bzika od narkotyków.
Jeden Hiszpan, Rene, często rozmawiał ze mną na ulicy. Kiedyś handlował narkotykami,
ale zetknął się z ludźmi z Centrum MłodzieŜowego i skończył z heroiną. Został
chrześcijaninem i od kilku miesięcy chodził za mną, Ŝebym przyszła tu i teŜ skończyła z
nałogiem.
Pewnego zimnego wieczora, w marcu, strasznie mnie ciągnęło do zastrzyku. Powlokłam
się ulicą za róg, na Clinton 416, i upadłam w hallu koło biurka.
Tego dnia siedział tam Mario. Zawołał Glorię, a ona delikatnie mnie podniosła i
podtrzymując poprowadziła do tych drzwi obok biurka. Weszłyśmy do kaplicy.
– Uklęknij, Mario – powiedziała Gloria. – Uklęknij i módl się.
Byłam jak w letargu i myślałam, Ŝe umieram. Ale jeśli trzeba się modlić, Ŝeby wyŜyć,
zrobię to. Uklękłam na podłodze za jedną z ławek, ale nagle – tak, Ŝe nie zdąŜyłam się
schylić– zaczęłam wymiotować. Zabrudziłam sobie cały przód bluzki i zanieczyściłam
podłogę. Zaczęłam płakać, trząść się i upadłam, wsadzając obie ręce we własne wymiociny.
Zobaczyłam, Ŝe podchodzą do mnie inne znajdujące się w kaplicy dziewczyny. Poznałam
między nimi kilka znajomych z więzienia, ale teraz były inne. Wszystkie wyglądały jak
anioły, wolno płynęły ku mnie między ławkami i krzesłami. Uśmiechały się. Ich twarze
124
promieniały. Oczy im błyszczały, ale nie od „trawy”, ani „H”, tylko od wewnętrznej jasności,
której odblask padał na mnie.
Byłam oszołomiona i kręciło mi się w głowie. Gloria była przy mnie i zdawałam sobie
sprawę, Ŝe klęczy w moich wymiotach. Odwróciłam głowę, Ŝeby zapłakać, ale znowu
zaczęłam wymiotować.
Dziewczyny zgromadziły się wokół mnie i słyszałam jak się modlą. Gloria wstała i
poczułam na głowie jej dłonie. Jakaś siła, elektryczna, duchowa siła spływająca z delikatnych
rąk Glorii w moje poparzone ciało przepływała przeze mnie i nieomal unosiła mnie nad
podłogę.
Usłyszałam muzykę. Kilka dziewcząt zaczęło śpiewać. ZadrŜałam i znowu
zwymiotowałam.
– Błagam, połóŜcie mnie do łóŜka...– wyjąkałam.
Poczułam silne ręce jednej z dziewczyn, która chwyciwszy mnie pod pachy pomogła mi
wstać i nieomal zaniosła po schodach na górę. Myślałam, Ŝe chcą mnie utopić. Pomyślałam,
Ŝe to pewnie kupa wariatek i chcą mnie zabić. Ale tak się źle czułam, Ŝe było mi juŜ wszystko
jedno.
Dziewczyny delikatnie poprowadziły mnie pod prysznic i umyły. Po raz pierwszy od kilku
miesięcy byłam cała czysta i od razu poczułam się lepiej. Potem pomagały mi się wytrzeć,
ubrały mnie w czystą bieliznę i zaprowadziły do składanego łóŜka w sali pełnej takich łóŜek.
– Mogę zapalić? – spytałam jednej z dziewczyn.
Gloria odpowiedziała:
– Niestety, Mario, my tu nie palimy. Ale masz tu cukierka. Spróbuj, powinno ci to pomóc.
Upadłam na łóŜko i zaczęłam się trząść. Dziewczyny na zmianę nacierały mi palce. Za
kaŜdym razem, kiedy prosiłam o papierosa, Gloria wkładała mi w usta następny cukierek.
Siedziały przy mnie przez dwa dni i dwie noce. Nieraz w nocy budziłam się z drŜeniem i
widziałam koło swego łóŜka Glorię czytającą Biblię albo modlącą się na głos. Ani chwili nie
byłam sama.
Trzeciego wieczora Gloria powiedziała:
– Mario, chcę Ŝebyś zeszła do kaplicy na naboŜeństwo.
Byłam słaba, taka słaba. Ale zeszłam do kaplicy i usiadłam z tyłu.
Tego wieczora ty miałeś kazanie. Po tym kazaniu przyszłam do tego pokoju, uklękłam
tutaj i wypłakałam przed Bogiem to, co leŜało mi na sercu.
Maria przestała mówić. Głowę miała pochyloną, a oczy skierowane na Biblię leŜącą na
moim biurku.
– Mario – szepnąłem – czyŜ Bóg nie usłyszał twego płaczu?
Maria podniosła głowę.
– O tak, Nicky. Nigdy w to nie wątpiłam. Ale kiedy pociąg do narkotyków się wzmaga,
mam ochotę się poddać – po jej policzku stoczyła się łza. – Módl się za mnie. Z BoŜą pomocą
poradzę sobie z tym.
125
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 16
Z Chrystusem w Harlemie
Dawid był przewaŜnie w rozjazdach, rekrutując pracowników na lato i zbierając pieniądze
na Centrum. W miarę upływu czasu miał coraz mniej osobistych kontaktów z narkomanami i
znalazł się w sytuacji administratora – w roli, której, co było widać, wcale nie pragnął, ale do
której zmusiły go okoliczności.
Większość naszej pracy w terenie wykonywaliśmy podczas ulicznych naboŜeństw i
spotkań na rogach ulic. Prawie codziennie ustawialiśmy nasze podium i głośniki w którymś z
nowojorskich gett.
Pewnego dnia Mario, ja i jeszcze kilka osób pojechaliśmy naszym mikrobusem do serca
hiszpańskiego Harlemu. Rozdawaliśmy nasze traktaty próbując ściągnąć trochę ludzi na
naboŜeństwo uliczne, ale prawie nikt się nami nie zainteresował.
Mario powiedział do mnie:
– Ściągnę tu kupę ludzi.
– Dzisiaj nic z tego nie będzie – odpowiedziałam. – Nikogo to nie interesuje. MoŜemy
spokojnie się spakować i jechać do domu.
– Nie – powiedział Mario. – Będziemy tu mieli tłum. Ustawiaj głośniki. Nie minie godzina
i będziemy tu mieli takie wielkie zgromadzenie, jak jeszcze nigdy.
– Człowieku, jak chcesz mieć zgromadzenie bez ludzi? Dziś ich to po prostu nie interesuje.
– Nic się nie bój. Zostaw to mnie – powiedział Mario uśmiechając się skromnie, po czym
pobiegł i zniknął za rogiem.
Zaczęliśmy ustawiać sprzęt. Pracowaliśmy kierowani wyłącznie wiarą. Czułem się jak Noe
budujący swoją arkę na suchym szczycie góry. Ale stukaliśmy zawzięcie młotkami, wierząc,
Ŝe Bóg ześle ulewę.
I zesłał. Skończyliśmy w piętnaście minut i znowu stanąłem na rogu, rozdając traktaty,
kiedy zobaczyłem nadbiegającą w moim kierunku gromadę chłopaków. Wywijali pałkami,
kijami baseballowymi i wrzeszczeli na całe gardło. Odwróciłem się, chcąc wracać na podium
i wtedy zobaczyłem drugą gromadę chłopaków, nadciągającą z przeciwnej strony, z
wrzaskiem i wywijaniem kijami. „Muszę stąd zwiewać – pomyślałem. – Te chłopaki będą się
prać”. Ale było juŜ za późno. Otoczyły mnie wrzeszczące, rozpychające się łokciami gangi.
Czekałem kiedy rozpocznie się walka.
Nagle zobaczyłem Maria nadbiegającego zaułkiem między blokami i krzyczącego w
kierunku poŜarowych schodków:
– Hej, słuchajcie wszyscy! Za piętnaście minut będzie przemawiał przywódca okrutnego
gangu Mau Mau z Brooklynu. Chodźcie go posłuchać! Chodźcie posłuchać wielkiego
Nicky’ego Cruza, najgroźniejszego człowieka w Brooklynie! Przyjdźcie przygotowani na
wszystko! To niebezpieczny morderca!
Chłopcy wysypywali się z domów, zbiegali po przeciwpoŜarowych schodkach i pędzili w
moją stronę. Tłocząc się wokół mnie, wołali:
– Gdzie jest Nicky? Chcę go zobaczyć. Gdzie jest ten przywódca Mau Mau?
126
Mario podszedł do mnie uśmiechając się od ucha do ucha.
– Widzisz? Mówiłem ci, Ŝe zwołam tu tłum.
Rozejrzeliśmy się. Rzeczywiście, Mario zwołał tłum. Na ulicy kotłowało się chyba z 300
chłopaków. Pokręciłem głową.
– Mam nadzieję, Ŝe nas tu nie pozabijają. Człowieku, te chłopaki są zdolne do
wszystkiego.
Jeszcze dysząc po biegu, Mario wciąŜ się uśmiechał.
– Dalej, kaznodziejo, czekają na ciebie wierni.
Nie otarłszy nawet spoconej twarzy, wspiął się na podium, podszedł do mikrofonu i
wyciągnął rękę, dając znać, Ŝe chce przemawiać. Chłopcy uciszyli się, a on rozpoczął w taki
sposób, w jaki konferansjer podczas karnawału zwraca uwagę ludzi na coś, co się dzieje w
innej sali.
– Panie i panowie. Dziś jest wielki dzień! Będzie do was mówił przywódca słynnych z
okrucieństwa Mau Mau, najniebezpieczniejszy człowiek w Nowym Jorku, postrach młodych i
starych. Tylko Ŝe on juŜ nie jest przywódcą. Jest byłym przywódcą. I dziś powie wam,
dlaczego nie jest juŜ w gangu i dlaczego przeszedł na stronę Jezusa. A teraz oddaję głos
samemu NICKY’EMU CRUZOWI, eks-przywódcy gangu Mau Mau!
Gdy Mario wykrzykiwał zakończenie swojej zapowiedzi, wskoczyłem na podium i
stanąłem przed mikrofonem. Chłopcy z tłumu zaczęli krzyczeć i klaskać. Stałem na podium,
uśmiechałem się i machałem ręką, a oni bili mi brawo. Wielu z nich znało mnie albo czytało o
mnie w gazetach. Około dwustu dorosłych zgromadziło się za młodzieŜą. Zajechały dwa
samochody policyjne – po jednym z kaŜdej strony tłumu.
Wyciągnąłem ramiona, a krzyki, gwizdy i oklaski umilkły. W jednej chwili tłum się
uciszył.
Gdy zacząłem mówić, czułem się szczególnie natchniony przez Ducha Świętego. Słowa
przychodziły mi lekko i bez wysiłku.
– Byłem przywódcą Mau Mau. Widzę, Ŝe słyszeliście o mnie.
Tłum znowu wybuchnął spontanicznymi oklaskami. Wyciągnąłem ręce i zapadła cisza.
– Dzisiaj chcę wam powiedzieć, dlaczego jestem byłym przywódcą. Jestem byłym
przywódcą, bo Jezus zmienił moje serce. Pewnego dnia, na zgromadzeniu ulicznym, takim
samym jak to, słuchałem jednego pastora opowiadającego o kimś, kto moŜe zmienić moje
Ŝycie. On mi powiedział, Ŝe Jezus mnie kocha. A ja nie wiedziałem nawet, kto to jest Jezus. I
wiedziałem, Ŝe nikt mnie nie kocha. Ale Davie Wilkerson powiedział mi, Ŝe Jezus mnie
kocha, i moje Ŝycie się odmieniło. Poświęciłem się Bogu i On dał mi nowe Ŝycie. Kiedyś
byłem taki jak wy: biegałem po ulicach, spałem na dachach. Wywalili mnie ze szkoły za
bójki. Poszukiwała mnie policja i wiele razy byłem zatrzymywany, trafiałem do aresztu.
Bałem się. Ale wtedy Jezus odmienił moje Ŝycie. Nadał mu nowy sens. Nie palę juŜ „trawy”,
nie biję się i nie zabijam. Nie leŜę nocami bojąc się zasnąć. Nie dręczą mnie juŜ nocne
koszmary. Teraz gdy gdzieś przechodzę, ludzie do mnie zagadują. Policja mnie szanuje.
Jestem Ŝonaty i mam małe dziecko. Ale przede wszystkim jestem szczęśliwy i juŜ nie
uciekam.
Tłum słuchał z uwagą. Skończyłem mówić i wezwałem do wystąpienia wszystkich, którzy
chcą zmienić swoje Ŝycie.
Po moich słowach dwudziestu dwóch chłopców wystąpiło przed tłum i uklękło. Zacząłem
się modlić.
Skończyłem i rozejrzałem się. Policjanci wyszli z samochodów i stali z czapkami w
rękach, pochyliwszy głowy. Podniosłem twarz ku niebu. Nad Harlemem świeciło słońce.
Hiszpański Harlem stał się naszym ulubionym miejscem organizowania ulicznych
zgromadzeń. Tutaj udawało się nam ściągać więcej słuchaczy, a potrzeba Ewangelii była tu
127
widoczniejsza niŜ w innych miejscach, w których wygłaszaliśmy kazania. Stale
przypominałem naszej grupie, Ŝe „gdzie pomnoŜył się grzech, tam szczególnie zaobfitowała
łaska”16.
Glorii trudno było się pogodzić z hiszpańskim Harlemem. Nie mogła się przyzwyczaić do
niezbyt miłych zapachów. Usiłowała nie zachowywać się jak snobka, ale znoszenie
niektórych placów targowych przekraczało jej wytrzymałość. Nawet mnie było trudno
przyzwyczaić się do much rojących się nad mięsem, owocami i jarzynami.
A do tego ten zapach narkotyków. Narkomani wydzielają zapach mułu. A kiedy są w
gromadzie, zwłaszcza w czasie letnich upałów, ten zapach staje się nie do zniesienia.
W czasie tych pierwszych miesięcy wygłaszania ulicznych kazań nauczyliśmy się wielu
rzeczy. Nauczyliśmy się, Ŝe największe sukcesy osiągają ci, którzy trafili do nas z ulicy i
mogą z pierwszej ręki przedstawić opowieść o odmieniającej, przeobraŜającej mocy Jezusa
Chrystusa. Moje kazania do narkomanów nie miały takiego powodzenia, jak kazania byłych
narkomanów. Okazali się oni najlepszymi kaznodziejami. Ich szczere, rzetelne, nieskładne
opowieści wywierały ogromny wpływ na innych narkomanów. Coraz częściej zaczynaliśmy
ich z sobą zabierać, Ŝeby przemawiali. To jednak rodziło pewne problemy.
Wielokrotnie podczas ulicznych zgromadzeń narkomani z ulicy próbowali kusić naszych i
ich dręczyć. Stojąc przed nimi zapalali marihuanowe skręty i umyślnie dmuchali im dymem
w twarz. Widziałem nawet, jak jeden z nich wyciągnął strzykawkę, pakiecik heroiny i machał
tym przed twarzą jednego z naszych narkomanów, mówiąc:
– Hej, mały, nie tęsknisz za tym? Chłopie, to jest Ŝycie! Musisz spróbować.
Pokusa była ogromna, ale te dusze były osłonięte tarczą mocy Boga.
Okazało się, Ŝe zwłaszcza Maria nie wstydzi się stanąć przed gromadą jej byłych
towarzyszy, prostytutek i narkomanów, świadcząc o łasce BoŜej. Gdy opowiadała o Bogu,
który jest bliskim, osobistym przyjacielem, który pod postacią swego Syna, Jezusa Chrystusa,
chodzi nieprzyjaznymi ulicami tego miasta dotykając ludzi w ich grzechu i uzdrawiając ich,
jej proste słowa często wzruszały zgromadzonych do łez Większość z nich nigdy nie zetknęła
się z takim Bogiem. Bóg, o którym słyszeli, jeśli w ogóle o nim słyszeli, był Bogiem
surowym, rzucającym klątwy na grzeszników i smaganiem ustawiającym ich w szereg jak
policjant. Albo, być moŜe, utoŜsamiali Boga z zimnymi i ceremonialnymi rytuałami, które
widywali w kościołach.
Pewnego dnia były członek gangu, młody Murzyn, człowiek, który do niedawna zaŜywał
heroinę, opowiadał o swoim dzieciństwie. Mówił, Ŝe kiedy miał trzynaście lat, musiał odejść
z domu, bo w mieszkaniu było za ciasno. Mówił o tym, Ŝe z jego matką Ŝyli róŜni męŜczyźni.
Opowiadał o noclegach na dachach i w metrze. Wyznał, Ŝe często musiał Ŝebrać, kraść albo
prosić obcych o jedzenie. Nie miał Ŝadnego domu. Za ustęp słuŜyły mu dachy i zaułki między
blokami. śył na ulicy jak dzikie zwierzę.
Gdy to mówił, jakaś stara kobieta z tyłu zaczęła płakać. Nieomal wpadła w histerię.
Omijając zgromadzony tłumek podszedłem do niej, aby ją pocieszyć. Kiedy się trochę
uspokoiła, powiedziała mi, Ŝe ten chłopak mógłby być jej synem. Wygnała z domu na ulicę
pięciu synów i nie moŜe juŜ znieść poczucia winy. Zgromadziliśmy się dokoła niej i
modliliśmy się za nią, a ona, odrzuciwszy w tył głowę i wzniósłszy oczy ku niebu, z płaczem
prosiła Boga, by jej wybaczył i ochraniał synów, gdziekolwiek teraz są. Bóg zesłał tej
kobiecie ukojenie jeszcze tego samego popołudnia, ale krzywda wyrządzona przez nią synom
była juŜ nie do naprawienia. A w tysiącach innych przypadków krzywdy wciąŜ są
wyrządzane. Czuliśmy się tak, jakbyśmy próbowali osuszyć ocean, wybierając łyŜką wodę z
fal przypływu. Wiedzieliśmy jednak, Ŝe Bóg nie oczekuje od nas zbawienia świata, tylko
świadectwa i wiary. I to było naszym celem.
16 List św. Pawła do Rzymian 5,20.
128
Pewnego czwartkowego wieczoru zwołaliśmy uliczne zgromadzenie w rogu dziedzińca
jednej ze szkół w hiszpańskim Harlemie. Kończył się gorący, letni dzień. Zebrało się duŜo
osób, aby posłuchać skocznych hiszpańskich pieśni chóralnych i Ŝywej muzyki religijnej
rozlegającej się z naszych głośników.
Tłum był podekscytowany i rozbawiony. Gdy muzyka stała się Ŝywsza, część naszych
chłopców i dziewcząt podeszła do mikrofonu i zaczęła śpiewać i klaskać do taktu. Ale z boku
zobaczyłem jakiś ruch. To grupa „małych ludzi” zaczęła w rytm muzyki tańczyć. Kilkoro
dzieci tańczyło kręcąc biodrami i przytupując. Część zgromadzonych zebrała się wokół nich i
zaczęła ich dopingować, śmiejąc się i klaszcząc. Opuściłem swoje miejsce i poszedłem tam:
– Hej, dzieciaki, skąd wam przyszło do głowy tutaj tańczyć? To jest rejon Jezusa.
Jeden z nich odpowiedział:
– Tamten gość nam zapłacił, Ŝebyśmy tańczyli. Widzisz? Dał nam dziesiątaka.
Pokazał szczupłego młodego człowieka, około dwudziestu ośmiu lat, który stał na uboczu.
Podszedłem do niego, Ŝeby z nim porozmawiać. Kiedy zobaczył, Ŝe się zbliŜam, sam zaczął
skakać w rytm muzyki.
Próbowałem coś powiedzieć, ale on ciągle tańczył: podskakiwał, kręcił biodrami i strzelał
obcasami, mówiąc:
– Chłopie, to mocna muzyka, cza-cza-cza.
Kręcił się po ulicy, klepał rękami po udach, odrzucał głowę do tyłu jak nienormalny i
podśpiewywał:
– Bi-bop, cza-cza-cza... dam-di-dam-dam... swing, chłopie, swing.
W końcu udało mi się wtrącić:
– Hej, człowieku, chcę cię o coś zapytać.
Nie przerywając tańca wyśpiewał:
– No, staruszku, czego chcesz?... czego chcesz? Bi-bop, didam-dam... czego chcesz?
– Dałeś tym dzieciakom pieniądze, Ŝeby tańczyły i przeszkadzały nam w naboŜeństwie? –
spytałem. – Moja cierpliwość się kończyła.
Okręcił się w kółko i powiedział:
– Właśnie, chłopie, tym razem masz takiego gościa, jakiego ci trzeba. Jestem wasz
człowiek... da–da–di–da...
Kręcił się, cmokał i wymachiwał nogami aŜ do wysokości głowy.
Pomyślałem, Ŝe to wariat.
– Dlaczego? – krzyknąłem do niego. – I w ogóle, co ci się człowieku stało?
– Bo wy się nam nie podobacie. Nie podobają się nam chrześcijanie. Nie. Nie. Nie. Nie
podobają się nam chrześcijanie. Da-da-dam-di-dam.
Straciłem cierpliwość.
– Dobra, stary – powiedziałem zaciskając pięści i ruszając ku niemu. – Dokończymy tego
naboŜeństwa, a ty będziesz siedział cicho, bo jak nie, to tak tobą rąbnę o tę ścianę, Ŝe
zamkniesz się na dobre.
Zobaczył, Ŝe nie Ŝartuję, ale nie od razu przestał się wygłupiać. Wymownym gestem zatkał
sobie usta dłonią i popatrzył na mnie sponad niej z udanym strachem. Ale przestał tańczyć i
uspokoił się.
Wróciłem do mikrofonu i wygłosiłem kazanie o tym, co przeŜyłem dorastając w Nowym
Jorku. Mówiłem o brudzie, nędzy, hańbie i grzechu, których pełne było moje Ŝycie. Mówiłem
o grzechu, jaki popełniają rodzice pozwalający swoim dzieciom rosnąć w takim grzechu.
Prosiłem ich usilnie, aby dawali swoim dzieciom dobry przykład.
Gdy mówiłem, ludzie zaczęli zdejmować nakrycia głowy. Jest to najlepsza oznaka
powaŜania i szacunku. ZauwaŜyłem łzy w oczach wielu ze zgromadzonych, tu i ówdzie
129
pojawiły się chusteczki. Wiedziałem, Ŝe moc Chrystusa oddziałuje w szczególny sposób, ale
nie spodziewałem się, Ŝe za chwilę objawi się ona z taką siłą.
ZauwaŜyłem pośród płaczących starego człowieka, niewątpliwie alkoholika. Młoda,
stojąca blisko podium dziewczyna ukryła twarz w dłoniach i uklękła gołymi kolanami na
twardej, brudnej nawierzchni dziedzińca. Od naszej grupy oderwała się jedna z dziewcząt,
zbliŜyła się do niej i uklękła obok, modląc się razem z nią. Mówiłem dalej.
Było jasne, Ŝe na tym zgromadzeniu objawiła się moc Świętego Ducha. Gdy zakończyłem
kazanie i wezwałem do wystąpienia tych, którzy pragną otworzyć swe serca na przyjęcie
Chrystusa, zobaczyłem na skraju zgromadzenia narkomana, który w przystępie rozpaczy
sięgnął do kieszeni koszuli, wyciągnął kilka pakiecików z heroiną, rzucił je na ziemię i zaczął
po nich deptać, krzycząc:
– Przeklinam cię, parszywy proszku! Zrujnowałeś moje Ŝycie! Przez ciebie odeszła ode
mnie Ŝona, pomarły dzieci. Wysłałeś moją duszę do piekła! Przeklinam cię! Przeklinam cię!
Upadł na kolana płacząc i kiwając się w przód i w tył z twarzą ukrytą w dłoniach.
Pośpieszył ku niemu ktoś z członków naszej grupy. Podeszło teŜ do niego dwóch naszych
narkomanów. Jeden połoŜył mu rękę na głowie, drugi ukląkł. Cała trójka modliła się głośno, a
narkoman płacząc prosił Boga o przebaczenie. Kilkoro narkomanów wystąpiło i uklękło na
jezdni przed mikrofonem. Chodziłem od jednego do drugiego, kładłem im ręce na głowach i
modliłem się, zupełnie nie uświadamiając sobie hałasu jadących ulicą aut i spojrzeń
zaciekawionych gapiów.
Po naboŜeństwie zebraliśmy tych, którzy wystąpili, i opowiedzieliśmy im o Centrum.
Zaprosiliśmy ich do nas na okres zrywania z nałogiem. Zawsze znajdywało się kilku chętnych
do pójścia z nami od razu. Inni wahali się albo odmawiali. Niektórzy z nich przychodzili po
kilku dniach i prosili, Ŝeby ich przyjąć.
Kiedy ludzie się rozeszli, poskładaliśmy sprzęt i zaczęliśmy ładować go do mikrobusu.
Jeden z chłopców, którzy przedtem tańczyli na jezdni, zaczął mnie ciągnąć za rękaw płaszcza.
Spytałem go, czego chce, a on powiedział, Ŝe chce ze mną mówić”ten co tańczył”. Na moje
pytanie, gdzie jest ten człowiek, chłopak pokazał na nieoświetlony zaułek między blokami, po
drugiej stronie ulicy.
Było juŜ ciemno i nie miałem ochoty wchodzić w zaułek, w którego mroku czaił się
wariat. Powiedziałem chłopcu, Ŝe chętnie porozmawiam z tym człowiekiem tutaj, w świetle
ulicznych latarń.
Chłopak poszedł, ale za chwilę wrócił. Byliśmy juŜ prawie całkiem spakowani. Chłopak
kręcąc głową powiedział, Ŝe ten człowiek jest zbyt zakłopotany, Ŝeby wyjść na światło.
JuŜ chciałem powiedzieć chłopcu: „Nie ma mowy”, kiedy przypomniałem sobie jak David
Wilkerson przyszedł do mnie do piwnicy, w której schowałem się po pierwszym ulicznym
naboŜeństwie. Przypomniałem sobie jak wszedł bez lęku i powiedział: „Nicky, Jezus cię
kocha”. To od jego współczucia i braku lęku rozpoczęła się moja droga do uznania Chrystusa
za swego Zbawcę.
Popatrzyłem w czarne niebo i powiedziałem Panu, Ŝe jeśli chce, bym poszedł porozmawiać
z tym szalonym „tancerzem”, pójdę. Ale pójdę w Jego Duchu, a nie z moją mocą i władzą, i
oczekuję, Ŝe On pójdzie przede mną – zwłaszcza w tym ciemnym zaułku.
Przeszedłem przez ulicę i zatrzymałem się u wylotu zaułka. Wyglądał jak wejście do
grobowca. Pomodliłem się szeptem: „Panie, naprawdę ufam, Ŝe wszedłeś tam przede mną” i
wszedłem w ciemność, macając ręką po ceglanej ścianie.
Wówczas usłyszałem tłumiony płacz. Ruszyłem naprzód i w mroku dostrzegłem go:
siedział w kucki, kuląc się wśród śmierdzących pojemników na odpadki. Głową wcisnął
między kolana, jego ciałem wstrząsały konwulsyjne łkania. ZbliŜyłem się i ukląkłem obok
niego. Okropny smród z pojemników zapierał dech. Ale przede mną był człowiek
potrzebujący pomocy i chęć jej udzielenia była silniejsza od smrodu tego zaułka.
130
– PomóŜ mi, proszę cię, pomóŜ mi – wyszlochał męŜczyzna. – Czytałem o tobie w
gazetach. Słyszałem, Ŝe się nawróciłeś i byłeś w szkole biblijnej. PomóŜ mi, proszę cię.
Nie mieściło mi się w głowie, Ŝe to ten sam człowiek, który tak niedawno tańczył i śpiewał
na ulicy, próbując przeszkodzić nam w naboŜeństwie.
– Czy Bóg mi wybaczy? Powiedz mi, czy upadłem juŜ zbyt nisko? Czy On mi wybaczy?
PomóŜ mi, proszę cię.
Powiedziałem mu, Ŝe Bóg mu wybaczy. Byłem tego pewien. PrzecieŜ i mnie wybaczył.
Poprosiłem tego człowieka, Ŝeby opowiedział o sobie. Klęczałem obok niego w brudnym
zaułku, a on opowiadał historię swojego Ŝycia.
Pewnego razu poczuł, Ŝe Bóg powołuje go do stanu duchownego. Zrezygnował z pracy i
wstąpił do szkoły biblijnej, Ŝeby zostać pastorem. Jednak po powrocie do Nowego Jorku
spotkał kobietę, która tak zawróciła mu w głowie, Ŝe porzucił swoją Ŝonę. śona i dwoje dzieci
błagali go, Ŝeby ich nie opuszczał. Przypominali mu jego śluby przed Bogiem i małŜeńską
przysięgę. Ale on był jak opętany przez demona. Porzucił Ŝonę i zamieszkał z tamtą. Po
dwóch miesiącach ona go zostawiła, mówiąc, Ŝe juŜ ją zmęczył i Ŝe juŜ jej nie bawi. On
zupełnie się rozkleił i teraz pali „trawę”, zaŜywa „prochy”. Spytałem go, co zaŜywa.
Powiedział, Ŝe bierze bombitas (dezoxyn), nembies, tuinal i seconal (barbiturany). Potem
powiedział, Ŝe czuje jak traci rozum.
– Chciałem was stąd wypłoszyć – jęczał. – Dlatego właśnie tak się zachowywałem tam, na
ulicy, i na dziedzińcu szkoły. Bałem się. Bałem się Boga, bałem się stanąć z Nim twarzą w
twarz. Chcę wrócić do Boga. Chce wrócić do swojej Ŝony i dzieci, ale nie wiem jak. Będziesz
się za mnie modlił?
Uniósł głowę, a ja ujrzałem oczy pełne cierpienia i winy, błagające o pomoc.
Pomogłem mu wstać. Wyszliśmy z zaułka na ulicę, do mikrobusu. Sześcioro nas weszło do
środka. On usiadł na jednym ze środkowych miejsc i opuścił głowę na oparcie stojącego
przed nim fotela. Zaczęliśmy wszyscy głośno się za niego modlić. On teŜ się modlił. Nagle
zdałem sobie sprawę, Ŝe recytuje Pismo Święte. Pamięć podsunęła mu wyuczone kiedyś w
szkole biblijnej słowa Psalmu 51, modlitwę Króla Dawida, gdy popełnił cudzołóstwo z
Batszebą i wysłał jej męŜa na śmierć w bitwie. Nigdy nie odczułem tak blisko mocy Boga, jak
wówczas, gdy ten były pastor, który później był sługą szatana, otrzymał Ducha
Chrystusowego i z płaczem wyznając swój grzech prosił o przebaczenie słowami Pisma
Świętego:
BoŜe, zmiłuj się nade mną, w swojej łaskawości,
Odpuść moje winy w swoim wielkim miłosierdziu!
Obmyj mnie zupełnie z winy mojej
i oczyść mnie z mojego grzechu.
Bo znam swoje winy,
I ciągle pamiętam o swoim grzechu.
Zgrzeszyłem przeciw Tobie samemu
I na Twoich oczach zło czyniłem.
Bądź sprawiedliwy w swoim wyroku
I prawy w swoim sądzie.
Oto zrodziłem się obciąŜony winą,
Moja matka w grzechu mnie poczęła.
Ty oto kochasz ukrytą prawdę,
Pozwól mi poznać nieznaną mądrość.
Pokrop mnie hyzopem, a będę czysty,
Oczyść mnie, a stanę się bielszy od śniegu.
Pozwól mi usłyszeć radość i wesele,
131
Niech się ucieszą kości, które zgruchotałeś.
Nie zwracaj juŜ uwagi na moje grzechy
I przebacz wszystkie moje przewinienia.
BoŜe, stwórz we mnie czyste serce
I odnów we mnie siłę ducha.
Nie odtrącaj mnie od swojego oblicza,
Nie odbieraj mi swojego świętego ducha.
Przywróć mi radość twojego zbawienia,
Niech wstąpi we mnie duch ochoczy!
Chcę nieprawych nauczać dróg Twoich,
By nawrócili się grzesznicy do Ciebie.
BoŜe, uwolnij mnie od krwi, BoŜe, moje zbawienie,
A mój język będzie wysławiał Twoją sprawiedliwość.17
Zamilkł. W mikrobusie panowała cisza. I wtedy Gloria cichym, pięknym głosem
wypowiedziała jeszcze jeden werset tego psalmu:
Moja ofiara, BoŜe, to skrucha.
Ty, BoŜe nie pogardzisz sercem pokornym i Ŝałującym.*
Wszyscy podnieśliśmy się z kolan. MęŜczyzna wycierał chusteczką oczy i nos. My teŜ
pociągaliśmy nosami i sięgaliśmy po chusteczki.
MęŜczyzna zwrócił się do mnie:
– Ostatnie dziesięć centów dałem tym zwariowanym dzieciakom, Ŝeby tańczyły na ulicy.
Czy dałbyś mi ćwierćdolarówkę, Ŝebym mógł zadzwonić do Ŝony i miał na metro? Jadę do
domu.
Moją zasadą było nigdy nie dawać pieniędzy narkomanom ani alkoholikom. Wiedziałem,
Ŝe niemal bez wyjątku te pieniądze pójdą na narkotyki czy alkohol. Ale to właśnie był
wyjątek. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem mojego ostatniego dolara. MęŜczyzna, z
twarzą mokrą jeszcze od łez, wziął banknot i objął mnie za szyję. Potem kolejno objął
wszystkich pozostałych.
– Skontaktuję się z wami – powiedział. – Przyjdę.
Przyjechał. Po dwóch dniach przyprowadził do Centrum Ŝonę i dwoje dzieci, Ŝeby ich nam
przedstawić. Jego twarz promieniała jasnością, której nie są w stanie wywołać narkotyki. Była
to światłość pochodząca od Boga.
17 Psalm 51,3-16.
Psalm 51,19.
132
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 17
Przez ciemną dolinę
Chyba nie da się umieścić pod jednym dachem czterdziestu narkomanów i nie mieć z nimi
Ŝadnych problemów, zwłaszcza jeśli nadzoruje ich zupełnie niedoświadczony personel.
Jedynie Duch Święty chronił Centrum MłodzieŜowe od eksplozji. Siedzieliśmy na beczce z
prochem; kaŜde z nas mogło zapalić lont jakiegoś psychopatycznego umysłu i przenieść nas
wszystkich do niebytu. Naszą jedyną nadzieją było trzymanie się tak blisko Boga, jak to tylko
było moŜliwe.
Trudno było odróŜnić tych, którzy naprawdę szukali naszej pomocy, od tych, którzy
udawali, bo większość z nich umiała artystycznie kłamać. Zarabiali na Ŝycie opowiadając
zmyślone historie. Ale ufaliśmy im, na ile było moŜna.
Byłem zwolennikiem skrupulatnego przestrzegania dyscypliny i wkrótce przekonałem się,
Ŝe większość z nich nie odrzuca jej, jeśli jest ona słuszna i sensowna. Prawdę mówiąc, nawet
im się podobała, poniewaŜ dawała im solidną podstawę działania, silne poczucie
przynaleŜności. Wiedziałem jednak, Ŝe nie wszyscy z nich odczuwają to tak samo.
David zgadzał się z moją filozofią. Ale nieprzyjemna konieczność nieustannego karcenia
tych, którzy zakłócali porządek, zaczęła mi bardzo ciąŜyć. Wielokrotnie musiałem w środku
nocy wstawać z łóŜka, aby przywrócić spokój czy nawet usunąć kogoś za nieprzestrzeganie
regulaminu.
Spadł na mnie obowiązek podejmowania większości istotnych dla Centrum decyzji.
Musieliśmy teŜ przyjąć dodatkowych pracowników, przewaŜnie wprost po koledŜu. Zacząłem
ostro odczuwać brak odpowiedniego wykształcenia i poczułem się zagroŜony. Prawie
zupełnie nie znałem się na formalnościach związanych z administrowaniem nieruchomością,
a jeszcze mniej na psychologicznych aspektach międzyludzkich relacji, co było niezbędne,
aby utrzymywać właściwą atmosferę i porozumiewać się z moimi współpracownikami. U
niektórych z nich wyczułem zawiść i zacząłem dostrzegać stopniowe pogarszanie się
wzajemnych stosunków.
Kiedy David przychodził do Centrum, próbowałem mu wyjaśnić, Ŝe mam problemy, które
przekraczają moje kompetencje, ale on zawsze mi odpowiadał:
– Na pewno dasz sobie z tym radę, Nicky. Mam duŜe zaufanie do twoich zdolności.
Jednak problemy wciąŜ narastały, jak zbierające się na horyzoncie chmury przed burzą.
Jesienią poleciałem z Davidem do Pittsburgha, Ŝeby przemawiać w obejmującej swym
zasięgiem całe miasto krucjacie Kathryn Kuhlman. Miss Kuhlman prowadzi jedną z
największych na świecie natchnionych przez Ducha Świętego słuŜb duszpasterskich. Swą
działalnością, za pośrednictwem Fundacji Kathryn Kuhlman, obejmuje wszystkie części
świata. Miss Kuhlman odwiedziła kiedyś Centrum MłodzieŜowe i Ŝywo zainteresowała się
moją pracą. Pokazałem jej miasto i zaprosiłem do getta.
133
– Dziękuję Bogu, Ŝe wyprowadził Pana z tych slumsów – powiedziała mi potem miss
Kuhlman. – Ilekroć nie będzie Pan sobie mógł poradzić z jakimś problemem, proszę się ze
mną skontaktować.
Pomyślałem sobie teraz, Ŝe będąc w Pittsburghu spróbuję z nią porozmawiać, bo zaczęło
mi być coraz cięŜej na sercu. Jednak oszołomił mnie rozmach imprezy. Wieczorem, za
pośrednictwem mojego przyjaciela, Jeffa Moralesa, który przyjechał z nami w roli tłumacza,
przemawiałem w wielkiej hali do kilku tysięcy osób, opowiadając im historię swojego Ŝycia.
Po naboŜeństwie poszliśmy na obiad do małej restauracji, ale nie miałem okazji, Ŝeby
porozmawiać z miss Kuhlman sam na sam. Wyjechałem więc z Pittsburgha jeszcze bardziej
załamany brakiem umiejętności rozstrzygania własnych problemów.
Do stycznia 1964 roku Centrum rozrosło się tak bardzo, Ŝe nie dało się juŜ dłuŜej trzymać
kobiet na drugim piętrze posesji Clinton 416. Poczyniliśmy kroki w celu wynajęcia
znajdującego się naprzeciwko domu, aby przeznaczyć go dla kobiet. Zdawałem sobie sprawę
z tego, Ŝe za moimi plecami konspirują niektórzy narkomani, zmuszeni przeze mnie do
przestrzegania dyscypliny. Ponadto przyjęliśmy do Centrum kilka lesbijek, które nieustannie
sprawiały nam kłopoty. Stale bałem się, Ŝe mogą próbować uwieść którąś z
niedoświadczonych dziewcząt z koledŜów, przyjętych do pracy w charakterze opiekunek sal.
Kierowanie narkomanami przypominało gaszenie mokrym ręcznikiem poŜaru lasu. Ilekroć
opanowałem jedną sytuację, pojawiała się nowa wymagająca niezwłocznej interwencji.
Przejmowałem się tym wszystkim coraz bardziej i kiedy jakiś narkoman wracał do swego
poprzedniego Ŝycia, bardzo to przeŜywałem.
Gloria ostrzegała mnie, Ŝebym nie próbował brać wszystkiego na swoje barki, ale
odpowiedzialność bardzo mi ciąŜyła.
Wtedy przyszła do Centrum Quetta. Była to lesbijka „on” i kiedyś „oŜeniła się” z inną
dziewczyną. Nosiła męskie ubrania, buty i nawet bieliznę. Miała niewiele ponad trzydzieści
lat, bardzo jasną karnację i kruczoczarne włosy, ostrzyŜone po męsku. Była to wiotka,
smukła, atrakcyjna dziewczyna, bardzo bezpośrednia.
Quetta była znaną postacią wśród nowojorskich handlarzy narkotyków. Przez całe lata
prowadziła w swoim mieszkaniu „strzelnicę”18. MęŜczyźni i kobiety przychodzili tu nie tylko
kupować heroinę, ale i brać udział w orgiach seksualnych. Quetta dostarczała wszystkiego, co
było potrzebne: strzykawek, łyŜek, heroiny, „prochów”, a tym, którzy mieli nienaturalne
skłonności – męŜczyzn i kobiety. Okropność.
Kiedy policja zrobiła nalot na mieszkanie Quetty, aresztowała dwanaście osób, w tym dwie
zawodowe prostytutki, i znalazła dziesięć kompletów „sprzętu” (łyŜka, igła i zakraplacz).
Policjanci dosłownie zdemolowali mieszkanie zdzierając tapety i zrywając podłogi, aŜ
znaleźli skrytkę z narkotykami wartymi tysiące dolarów.
Quetta przyszła do Centrum w okresie warunkowego zawieszenia kary. Przedstawiłem jej
regulamin obowiązujący w Centrum i powiedziałem, Ŝe ma się ubrać w kobiecy strój i
pozwolić odrosnąć włosom. Co więcej, nie wolno jej będzie znaleźć się sam na sam z Ŝadną
inną narkomanką, gdy nie będzie w pobliŜu którejś z pracownic Centrum.
Quetta czuła się tak źle, Ŝe zgodziła się na wszystko. Prócz tego wydawało się, Ŝe jest
zadowolona, iŜ nie musi iść do więzienia. Nie minął nawet tydzień, gdy uczyniła wyznanie
wiary i całe jej zachowanie wskazywało na to, Ŝe się nawróciła.
Wkrótce jednak przekonałem się, Ŝe było to fałszywe nawrócenie. Choć Quetta
wielokrotnie występowała na naszych ulicznych zgromadzeniach opowiadając o swoim
nawróceniu, wyczuwałem w niej coś fałszywego.
18 W języku angielskim słowo „strzał” (shot) jest potocznie uŜywane na określenie zastrzyku, a
przez narkomanów – na określenie zastrzyku heroiny. Stąd „strzelnica” (shooting-gallery) oznacza
lokal, do którego przychodzi się na zastrzyki heroinowe.
134
Dwa tygodnie później jedna z opiekunek sal przyszła do mnie wcześnie rano. Była biała
jak płótno i trzęsła się jak liść.
– Co się stało, Diano? Wejdź i usiądź.
Diana była naszą nową pracownicą. Była to wiejska dziewczyna z Nebraski, właśnie
ukończyła szkołę biblijną.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć – wyjąkała. – Chodzi o Quettę i Lilly.
Lily była narkomanką przebywającą w Centrum dopiero od tygodnia. Chodziła na
naboŜeństwa, ale do niczego wobec się Boga nie zobowiązywała. Poczułem w ustach
suchość.
– Co zrobiły?
Diana zaczerwieniła się i zwiesiła głowę.
– Dzisiaj w nocy, koło dwunastej, były razem w kuchni. Weszłam tam przypadkiem i...
Nicky... one... one...
Głos się jej załamał ze wstydu i zakłopotania.
– Całą noc nie mogłam zasnąć. Co robić?
Wstałem z krzesła i zacząłem chodzić koło biurka tam i z powrotem.
– Idź tam i powiedz im, Ŝe chcę je tu natychmiast widzieć – warknąłem przez zaciśnięte
zęby. – To miejsce jest poświęcone Panu. Nie moŜemy tu tolerować takich rzeczy.
Diana poszła, a ja usiadłem za biurkiem i ukrywszy twarz w dłoniach, rozpaczliwie
modliłem się o mądrość. Gdzie popełniłem błąd? Pozwoliliśmy Quetcie publicznie opowiadać
o tym, ile dał jej pobyt w Centrum. Gazety wydrukowały tę historię, nadając jej duŜy rozgłos.
Quetta występowała nawet w kościołach, mówiąc o zmianie, jaka nastąpiła w jej Ŝyciu.
Czekałem ponad godzinę, po czym poszedłem zobaczyć, co je zatrzymuje. Diana wyszła
mi naprzeciw, spotkaliśmy się na schodach.
– Odeszły. Obie. Przestraszyły się i powiedziały, Ŝe odchodzą. Nie udało nam się ich
zatrzymać.
Odwróciłem się i powoli wróciłem do Centrum. Odczułem to jako osobistą klęskę. Przez
trzy dni Gloria modliła się ze mną, a gdy zamartwiałem się, Ŝe najwyraźniej nie potrafię
dotrzeć do tych narkomanów z posłannictwem prawdy, mówiła mi:
– Nicky, nawet Jezus miał złych uczniów. Przypomnij sobie tych wszystkich, którzy
wytrwali i osiągnęli to, do czego dąŜyli. Przypomnij sobie Sonny’ego, który w szkole
biblijnej uczy się na pastora. Pomyśl o Marii i o cudownej zmianie w jej Ŝyciu. Przypomnij
sobie, co Bóg zrobił dla ciebie. CzyŜbyś zapomniał jak sam zostałeś zbawiony? Jak moŜesz
wątpić w Boga i zniechęcać się tymi odosobnionymi niepowodzeniami?
Gloria miała rację, ale ja nie byłem w stanie pozbyć się przygnębienia. W miarę upływu
lata czułem się coraz bardziej winny. Czułem, Ŝe nic mi się nie udaje. Straciłem kontakt z
większością pracowników. David wciąŜ we mnie wierzył, ale ja dotkliwie odczuwałem ciągłe
niepowodzenia w Centrum. Byłem coraz bardziej napięty. Gloria wciąŜ usiłowała wydobyć
mnie z depresji, ale nic mi się nie udawało.
Jedynym jasnym punktem było przybycie Jimmy’ego Baeza. Jimmy był narkomanem od
ośmiu lat. Wszedł do Centrum poprosić o lekarstwo, bo myślał, Ŝe to jest szpital.
– Nie mamy tu Ŝadnych lekarstw prócz Jezusa – powiedziałem do niego.
Jimmy pomyślał, Ŝe zwariowałem.
– Człowieku, myślałem, Ŝe tu jest klinika. Jesteście kupą wariatów.
Rozejrzał się nerwowo i chciał wyjść z mojego pokoju.
– Siadaj, Jimmy. Chcę z tobą porozmawiać. Chrystus moŜe cię zmienić.
– Nikt nie moŜe mnie zmienić – mruknął Jimmy. – Próbowałem i nie potrafię tego rzucić.
Wstałem zza biurka i podszedłem do niego. PołoŜyłem mu dłonie na głowie i zacząłem się
modlić. Jimmy zadrŜał i upadł na kolana, wzywając Boga. Od tego dnia nigdy juŜ nie chciał
wstrzyknąć sobie heroiny.
135
– Widzisz? – powiedziała Gloria, gdy opowiedziałem jej o nawróceniu Jimmy’ego. – Bóg
pokazuje ci, Ŝe wciąŜ moŜe się tobą posłuŜyć. Jak moŜesz jeszcze w Niego wątpić? Dlaczego
nie działasz? Od kilku miesięcy ani razu nie byłeś na wieczornym naboŜeństwie ulicznym.
Zabierz się do pracy dla Boga i jak dawniej poczujesz, Ŝe kieruje tobą Duch Święty.
Wziąłem sobie jej radę do serca i zgodziłem się poprowadzić uliczne naboŜeństwa w
ostatnim tygodniu sierpnia. Pierwszego wieczora ustawiliśmy nasze podium w Brooklynie.
Zacząłem się modlić. Był gorący, parny wieczór, ale ludzi zgromadziło się duŜo i słuchali z
uwagą. W kazanie włoŜyłem całą duszę i czułem, Ŝe moje słowa trafiają do słuchaczy.
ZbliŜając się do końca, wezwałem do wystąpienia wszystkich, którzy chcą otworzyć swoje
serce na przyjęcie Boga.
Nagle, popatrzywszy na tylne szeregi zgromadzonych, zobaczyłem jego. Tej twarzy nie
pomyliłbym z Ŝadną inną. To był Izrael. Przez te wszystkie lata modliłem się, szukałem,
rozpytywałem ludzi... i oto nagle jest – twarz w tłumie.
Serce mi załomotało. Chyba Bóg go tu przysłał. Wzywając ludzi do wystąpienia poczułem
jak serce napełnia mi się dawnym Ŝarem. Wyglądało na to, Ŝe Izrael słucha uwaŜnie,
wyciągając szyję, by nie uronić Ŝadnego słowa. Zagrała fisharmonia i zaczął śpiewać
dziewczęcy tercet. Zobaczyłem, Ŝe Izrael odwraca się i odchodzi.
Zeskoczyłem z podium i zacząłem rozpaczliwie przepychać się przez tłum, próbując
dogonić Izraela, zanim go stracę z oczu.
– Izrael! Izrael! – krzyknąłem za nim. – Czekaj, czekaj!
Zatrzymał się i odwrócił. Od chwili, gdy widziałem go ostatni raz, minęło sześć lat. Izrael
przybrał na wadze i wyglądał dojrzalej. Ale jego przystojna twarz była jakby wyrzeźbiona w
marmurze, a oczy zapadnięte i smutne.
Objąłem go za szyję i próbowałem pociągnąć z powrotem w stronę tłumu. Ale on nie
ruszył się z miejsca.
– Izrael! – krzyknąłem tryskając radością. – To naprawdę ty? – odskoczyłem na odległość
wyciągniętych rąk i przyglądałem mu się. – GdzieŜeś był? Gdzie mieszkasz? Co robisz?
Opowiedz mi wszystko. Dlaczego nie skontaktowałeś się ze mną? Szukałem cię po całym
Nowym Jorku. To najwspanialszy dzień w moim Ŝyciu.
Izrael patrzył na mnie chłodno, z dystansem, zachowywał się powściągliwie i z rezerwą.
– Muszę juŜ iść, Nicky. Miło mi było znowu cię zobaczyć.
– Musisz iść? Nie widziałem cię sześć lat. Codziennie się za ciebie modliłem. Pójdziesz do
mnie do domu.
Zacząłem ciągnąć go za ramię, ale on pokręcił głową i wysunął je z mojej dłoni. ZdąŜyłem
tylko poczuć pod skórą jego silne mięśnie.
– Kiedy indziej, Nicky. Nie dzisiaj – zbył mnie i chciał odejść.
– Hej, poczekaj chwilę. Co ci się stało? Jesteś moim najlepszym przyjacielem. Nie moŜesz
tak po prostu odejść.
Izrael obejrzał się i zmroził mnie zimnym i twardym spojrzeniem swoich stalowoszarych
oczu.
– Później, Nicky! – rzucił z wściekłością. Odwrócił się energicznie i ruszył chodnikiem w
ciemność.
Stałem i wołałem go zrozpaczony, ale on ani razu się nie obejrzał, tylko odszedł w
ciemność, z której przybył.
Wróciłem do Centrum załamany. W przygnębieniu poszedłem wąskimi schodami na
drugie piętro, wszedłem do jednego z wąskich pokojów poddasza i zamknąłem za sobą drzwi.
– BoŜe! – krzyknąłem rozdzierająco. – Co ja zrobiłem? Izrael jest zgubiony i to moja wina.
Wybacz mi.
136
Osunąłem się na podłogę i zacząłem okropnie płakać. Biłem rękami w ścianę w wielkiej
rozpaczy. Ale nie otrzymałem odpowiedzi. Dwie godziny przesiedziałem w tym rozgrzanym
pokoiku na poddaszu, coraz bardziej wyczerpany fizycznie, emocjonalnie i duchowo.
Wiedziałem, Ŝe muszę opuścić Centrum. Czułem, Ŝe moja słuŜba duszpasterska się
skończyła. Nie udawało mi się nic, do czego się zabierałem. Wszystko, czego się tknąłem,
wychodziło źle. Quetta. Lilly. Teraz Izrael. Nie miało sensu dalsze prowadzenie walki
przekraczającej moje siły. Nie miało sensu nawet pozostawanie duchownym. Byłem
skończony. Pobity. Pokonany. Podniosłem się z kolan i stałem spoglądając przez małe
okienko poddasza na ciemne niebo.
– BoŜe, przegrałem. Myliłem się. Wierzyłem w siebie, a nie w Ciebie. Jeśli to jest
przyczyna, dla której sprawiłeś, by tak się stało, chcę wyznać swój okropny grzech. PoniŜ
mnie. Zabij mnie, jeśli musisz. Ale, dobry BoŜe, nie wyrzucaj mnie na śmietnik!
Szloch znowu wstrząsnął moim ciałem. Stanąłem w drzwiach i obejrzałem się. W pokoju
panowała cisza. Nie wiedziałem, czy On mnie usłyszał czy nie. Ale teraz nie było to juŜ
waŜne. Zrobiłem wszystko, co umiałem.
Wróciłem na dół, do mieszkania. Gloria połoŜyła juŜ dziecko spać i uprzątała stół po
swojej kolacji. Zamknąłem drzwi i podszedłem do krzesła. Zanim zdąŜyłem usiąść, znalazła
się przede mną. Objęła mnie i przytuliła. Nie wiedziała o niczym, co zdarzyło się na ulicy i w
pokoju na górze, ale byliśmy jednym ciałem i poczuła, Ŝe coś mnie zraniło. Stanęła więc przy
mnie, by podtrzymać mnie na duchu i dodać siły, gdy mi jej zabrakło.
Z całej siły przycisnąłem ją do siebie, oparłem głowę na jej ramieniu i z moich oczu znowu
popłynęły łzy. Długo staliśmy ciasno objęci, a ja trząsłem się od płaczu. W końcu uspokoiłem
się. Ująłem jej twarz w dłonie, uniosłem w górę i zajrzałem jej głęboko w oczy. Były pełne
łez, jak głębokie źródła kryształowo czystej wody. Ale to nie był płacz. Gloria łagodnie się
uśmiechała. To miłość płynąca z jej serca wzbierała w oczach i spływała łzami po
jasnobrązowych policzkach.
Mocno obejmowałem swymi dłońmi jej twarz. Gloria była piękna. Piękniejsza niŜ
kiedykolwiek. Uśmiechnęła się, jej wargi rozchyliły się i dotknęły moich w długim,
delikatnym pocałunku. Poczułem słony smak własnych łez i wilgotne ciepło jej ust na moich.
– To juŜ koniec, Glorio. Jestem skończony. Odchodzę. MoŜe stałem się pyszny. MoŜe
zgrzeszyłem. Nie wiem. Ale wiem, Ŝe Duch Święty mnie opuścił. Jestem jak Samson idący
przeciw Filistynom bez pomocy Boga. Nic mi nie wychodzi. Niszczę wszystko, czego dotknę.
– O co chodzi, Nicky? – jej głos brzmiał miękko i delikatnie. – Co się stało?
– Dziś widziałem Izraela. Po raz pierwszy od sześciu lat zobaczyłem swojego najbliŜszego
przyjaciela. A on odwrócił się do mnie plecami. To przeze mnie jest taki, jaki jest. Gdybym
go nie zostawił samego w mieście sześć lat temu, pracowałby dzisiaj u mojego boku. A tak
spędził pięć lat w więzieniu i dzisiaj jest zgubiony. Boga to juŜ nie obchodzi.
– Nicky, to jest prawie bluźnierstwo – powiedziała Gloria łagodnie. – Nie moŜesz winić
siebie za to, co stało się z Izraelem. Tamtego dnia, kiedy wyjeŜdŜałeś z miasta, byłeś tylko
przestraszonym dzieciakiem. To nie twoja wina, Ŝe nie spotkałeś się z Izraelem. Nie masz
racji obwiniając się. I jak moŜesz mówić, Ŝe Boga to juŜ nie obchodzi? Obchodziło go to na
tyle, Ŝe cię zbawił.
– Nie rozumiesz – powiedziałem kręcąc głową. – Od kiedy Davie powiedział mi, Ŝe Izrael
wrócił do gangu, czyniłem sobie wyrzuty. Nosiłem w sercu cięŜar swojej winy. Dzisiaj
ujrzałem go, a on odwrócił się do mnie plecami. Nie chciał nawet ze mną rozmawiać. Gdybyś
mogła zobaczyć jego twardy, zimny wzrok!
– AleŜ Nicky, nie moŜesz zrezygnować teraz, kiedy Bóg właśnie zaczyna działać...
– Jutro składam rezygnację – przerwałem jej. – Nie ma tu dla mnie miejsca. Nie ma dla
mnie miejsca wśród duchownych. Nie jestem dość dobry. Jeśli zostanę, zniszczę całe
137
Centrum. Jestem jak Jonasz. MoŜe nie wiedząc o tym ciągle uciekam od Boga. Trzeba mnie
wyrzucić za burtę, rybie na poŜarcie. Jeśli się mnie nie pozbędą, zatonie cały statek.
– Nicky, to jest szalona mowa. Szatan ci podszeptuje te słowa – powiedziała Gloria, na
krawędzi płaczu.
Cofnąłem się.
– Dobrze. Siedzi we mnie szatan. Ale i tak zrezygnuję.
– Mógłbyś chociaŜ najpierw porozmawiać z Daviem.
– Próbowałem ze sto razy. Ale on jest zawsze za bardzo zajęty. Myśli, Ŝe sobie ze
wszystkim poradzę. A ja juŜ dłuŜej nie mogę. Nie nadaję się i najwyŜszy czas, Ŝeby sobie to
wyraźnie powiedzieć. Nic mi się nie udaje... nic.
Gdy poszliśmy spać, Gloria objęła mnie i zaczęła mnie głaskać po głowie.
– Nicky, zanim zrezygnujesz, obiecaj mi coś! Zadzwoń do Kathryn Kuhlman i
porozmawiaj z nią. Dobrze?
Kiwnąłem głową na znak, Ŝe się zgadzam. Moja poduszka była mokra od łez, gdy
usłyszałem szept Glorii:
– Nicky, Bóg się nami zaopiekuje.
Wcisnąłem głowę w poduszkę pragnąc, by Bóg nigdy juŜ nie pozwolił słońcu wzejść na
rozpoczęcie nowego dnia w mym Ŝyciu.
W tych dniach pełnych ciemności i niezdecydowania, pojawiła się samotna, jasna gwiazda,
pod postacią wysokiej, pełnej godności pani, która zdawała się roztaczać wokół siebie aurę
obecności Ducha Świętego. JuŜ sama przeprowadzona nazajutrz z miss Kuhlman rozmowa
telefoniczna poprawiła mój nastrój. Miss Kuhlman nalegała, Ŝebym zanim podejmą
ostateczną decyzję, przyjechał na jej koszt do Pittsburgha.
Poleciałem tam nazajutrz. Byłem zdziwiony, Ŝe miss Kuhlman nie próbuje mnie namawiać
do pozostania w Centrum. Zamiast tego powiedziała:
– Być moŜe Bóg kieruje cię do innej pracy duszpasterskiej, Nicky. MoŜe wiedzie cię przez
mroczną dolinę, by wyprowadzić w blask słoneczny po jej drugiej stronie. Po prostu nie
odwracaj wzroku od Jezusa. Nie poddawaj się goryczy i zniechęceniu. Bóg połoŜył na tobie
swoją dłoń. On cię nie opuści. Pamiętaj, Nicky, Ŝe gdy idziemy przez tę dolinę, On idzie z
nami.
Pomodliliśmy się wspólnie i miss Kuhlman modliła się o to, Ŝeby Bóg, jeśli chce, bym
opuścił Centrum MłodzieŜowe, otaczał mnie dalej obłokiem zniechęcenia. Jeśli chce, abym
został, niech podniesie ten obłok, Ŝebym poczuł się swobodnie i mógł dalej działać w Nowym
Jorku.
Wróciłem tam na drugi dzień rano, wdzięczny za przyjaźń i okazanie mi zaufania przez tę
łaskawą i energiczną chrześcijankę.
Tej nocy, gdy dziecko juŜ spało, usiadłem przy kuchennym stole i znów rozmawiałem z
Glorią. Chciałem wyjechać. Zaczęlibyśmy wszystko od nowa, moŜe w Kalifornii. Gloria
powiedziała, Ŝe pójdzie za mną, gdziekolwiek ja pójdę. Jej wielka miłość i zaufanie dodały mi
nowych sił. Zanim poszedłem spać, wziąłem kartkę papieru, ogryzek ołówka i napisałem
rezygnację.
Był to niewesoły weekend. W poniedziałek rano, kiedy w Centrum zjawił się David,
wręczyłem mu swoją rezygnację i czekałem, dopóki jej nie przeczyta.
David opuścił głowę.
– Czy to ja cię zawiodłem, Nicky? – spytał łagodnie. – śyłem w takim pośpiechu, Ŝe nie
było mnie tutaj, gdy mnie potrzebowałeś? Chodźmy do biura i porozmawiajmy.
W milczeniu poszedłem za nim korytarzem do biura. Zamknął za nami drzwi i popatrzył
na mnie z głębokim smutkiem na twarzy.
138
– Nicky, nie wiem, co się za tym kryje. Ale wiem, Ŝe ja jestem tym, którego głównie
naleŜy za to winić. Codziennie wyrzucałem sobie, Ŝe nie spędzam z tobą więcej czasu. Ale
byłem tak zajęty zbieraniem pieniądze na Centrum. Nie miałem czasu nawet dla rodziny.
Legło to na moich barkach cięŜkim brzemieniem. Zanim więc zaczniemy rozmawiać, chcę cię
poprosić, abyś mi wybaczył to, Ŝe cię zawiodłem. Wybaczysz mi, Nicky?
Opuściłem głowę i kiwnąłem nią bez słowa. David westchnął głęboko i opadł na krzesło.
– Mów, Nicky.
– JuŜ za późno na rozmowy, Davie. Nieraz próbowałem z tobą rozmawiać. Teraz czuję, Ŝe
tak właśnie muszę postąpić.
– Ale dlaczego, Nicky, dlaczego? Co jest przyczyną tej nagłej decyzji?
– Ona nie jest nagła, Davie. Dojrzewała przez długi czas. I wyrzuciłem z siebie wszystko,
co leŜało mi na sercu.
– Nicky – powiedział David i popatrzył mi przenikliwie prosto w oczy – wszyscy z nas
przeŜywają okresy depresji. Zdarzało się, Ŝe ja kogoś zawiodłem albo Ŝe ktoś zawiódł mnie.
Nieraz chciałem się poddać. Nieraz znalazłem się z Eliaszem pod krzakiem jałowca, płacząc:
„Wielki juŜ czas, o Panie! Odbierz mi Ŝycie”19. Ale, Nicky, ty chodziłeś tam, gdzie boją się
pojawić aniołowie. Nie jestem w stanie pojąć, Ŝe mógłbyś uciekać z powodu tych drobnych
niepowodzeń.
– Dla mnie one nie są drobne, Davie. Przykro mi, ale juŜ się zdecydowałem.
Nazajutrz wsadziłem Glorię i Alicję do samolotu do Oakland, a w dwa dni później
poleciałem do Houston, Ŝeby wywiązać się z mojej ostatniej umowy dotyczącej wygłoszenia
kazań. Był sierpień 1964 roku. W Centrum MłodzieŜowym spędziłem dwa lata i dziewięć
miesięcy.
W Houston wstyd mi było powiedzieć, Ŝe odszedłem z Centrum. Ale mówiłem bez Ŝaru i
moje słowa nie sprawiły naleŜytego wraŜenia. Spieszno mi było jechać do Kalifornii, do
Glorii.
Lecąc na drugi koniec kraju, powoli zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, Ŝe nie lecę juŜ
na koszt Centrum. Zaoszczędziliśmy bardzo mało pieniędzy, a bilety lotnicze i koszta
przeprowadzki pochłonęły nieomal wszystko. Odczułem lęk i niepewność. Przestraszyłem
się.
Przypomniało mi się jak ludzie próbowali wciskać mi do ręki pieniądze, kiedy
przemawiałem na zlotach i konferencjach. Dziękowałem im wtedy i prosiłem, Ŝeby
wystawiali czeki na Centrum MłodzieŜowe. Nie chciałem niczego dla siebie. Centrum było
całym moim Ŝyciem. MoŜe to wygląda dziwnie, ale nawet jeszcze w Houston mówiłem
ludziom, Ŝeby wypisywali czeki na Centrum, choć wiedziałem, Ŝe pieniędzy wystarczy mi
ledwo na najbliŜsze kilka dni.
Gloria wyszła po mnie na lotnisko. Wynajęła juŜ malutkie mieszkanko. Byliśmy w niezbyt
wesołym nastroju. Oddałem Bogu prawie sześć lat Ŝycia i czułem, Ŝe On teraz się ode mnie
odwrócił. Powinienem machnąć na to ręką, porzucić duszpasterstwo i zacząć od początku w
jakiejś innej dziedzinie. Słońce zanurzyło się w Pacyfiku i cały mój świat pogrąŜył się w
ciemności.
Nie miałem pojęcia ku czemu się zwrócić. Nic mnie nie nęciło. Nie chciałem nawet iść z
Glorią do kościoła – wolałem siedzieć w domu i patrzeć w ścianę. Gloria próbowała się ze
mną modlić, ale ja nie widziałem dla siebie Ŝadnej nadziei i odtrącałem jej pomoc mówiąc, Ŝe
ona moŜe się modlić, ale ja jestem pusty.
W pierwszych tygodniach po naszym przyjeździe rozeszła się wieść, Ŝe wróciłem do
Kalifornii. Zaczęły napływać zaproszenia do wygłaszania kazań w róŜnych kościołach.
Szybko zmęczyło mnie ciągłe odmawianie i wynajdywanie róŜnych wykrętów. Powiedziałem
19 Pierwsza Księga Królewska 19,4.
139
w końcu Glorii, Ŝeby nie przyjmowała więcej Ŝadnych zamiejscowych rozmów i nie
odpowiadała na nadchodzące codziennie listy.
Ale nasza sytuacja finansowa stawała się rozpaczliwa: skończyły się wszystkie nasze
oszczędności, a Gloria nie mogła znaleźć pracy.
Doprowadzony do ostateczności, przyjąłem zaproszenie do wygłoszenia kazania podczas
krucjaty młodzieŜowej. Byłem duchowo zimny. Po raz pierwszy w Ŝyciu poszedłem na
kazalnicę nie pomodliwszy się.
Siedząc na podium byłem zdumiony tym, jak bardzo jestem twardy i zimny. Wstrząsnęło
mną moje wyrachowanie. Ale byłem w rozpaczliwej sytuacji. Skoro Bóg, jak to odczuwałem,
zawiódł mnie w Nowym Jorku, nie poczuwałem się juŜ do obowiązku zabiegania modlitwą o
Jego błogosławieństwo. Jeśli mi zapłacą – wezmę. Nic prostszego.
Ale z Bogiem nie było to takie proste. Niewątpliwie planował On dla mnie coś o wiele
większego niŜ tylko przyjęcie czeku za wygłoszenie kazania. Kaznodziejstwo jest dla Niego
świętą sprawą i dlatego obiecuje: „Słowo, które wychodzi z ust moich, nie wraca do Mnie
bezowocne”20.
Gdy wezwałem do wystąpienia tych, którzy chcą oddać serce Chrystusowi, zdarzyło się
coś, na co nie byłem przygotowany. Najpierw młody, kilkunastoletni chłopak wystąpił z
tłumu, przyszedł do przodu i uklęknął. Potem podszedł inny, z końca sali. Potem ruszyło ich
więcej, aŜ wreszcie przejścia między ławkami były zapełnione młodymi ludźmi
podchodzącymi do balustrady przed podium, by oddać swoje dusze Jezusowi Chrystusowi.
Zgromadziło się ich tak wielu, Ŝe spora część z nich musiała stać za tymi, którzy klęczeli
ciasno obok siebie przy balustradzie. Z tyłu kościoła zobaczyłem ludzi padających na kolana i
wołających do Boga. Klękało ich coraz więcej. Nie zdarzyło mi się być na naboŜeństwie, na
którym zgromadzeni tak silnie odczuliby obecność Ducha Świętego.
Bóg chciał mi coś powiedzieć – nie szeptem, a grzmiącym głosem. Mówił mi, Ŝe jest dalej
na swym tronie. Dawał mi znać, Ŝe chociaŜ ja Go zawiodłem, On nie zamierza mnie zawieść.
Mówił mi w nie budzący wątpliwości sposób, Ŝe mnie nie odrzuca... Ŝe ciągle jeszcze ma dla
mnie zadanie, nawet jeśli ja nie chcę go wykonywać.
Poczułem, Ŝe drŜą mi kolana i chciałem przytrzymać się kazalnicy. Nagle oczy napełniły
mi się łzami i ja, kaznodzieja podczas tego naboŜeństwa, niepewnym krokiem podszedłem i
ukląkłem za odgradzającą podium balustradą. Tam, z sercem pełnym skruchy, otworzyłem
swoją duszę przed Bogiem i ponownie ofiarowałem mu swoje Ŝycie.
Po naboŜeństwie wsiedliśmy z Glorią do samochodu stojącego na kościelnym parkingu.
Wcześniej planowaliśmy zjeść coś w mieście i pojechać gdzieś na spacer, ale teraz
postanowiliśmy wrócić prosto do domu.
Gdy weszliśmy do mieszkania, upadłem na kolana. Gloria uklękła obok mnie i oboje
płacząc wznosiliśmy modły do Boga. I wiedziałem. Wiedziałem, Ŝe na tym nie koniec.
Wiedziałem, Ŝe wszystkie rzeczy łączą się w działaniu dla dobra tych, którzy kochają Boga.
Spojrzałem przez łzy i nagle uświadomiłem sobie, Ŝe On jest koło mnie. Czułem Jego
obecność, nieomal słyszałem jak mówi: „Lecz choćbym nawet szedł mroczną doliną, zła się
nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twoja laska i kij pasterski są mi pocieszeniem”21.
Szliśmy ciemną doliną. Ale Jego łaska przeprowadziła nas przez nią i teraz światło
jutrzenki zalśniło na odległych szczytach gór, zwiastując nadejście nowego dnia.
20 Księga Izajasza 55,11.
21 Psalm 23,4.
140
Nicky Cruz opowiada
Rozdział 18
W rejonie Jezusa
Przełom nastąpił tuŜ przed świętami BoŜego Narodzenia, kiedy otrzymałem zaproszenie
od grupy świeckich osób, znanej jako Międzynarodowa Społeczność Biznesmenów Pełnej
Ewangelii22. Właśnie za pośrednictwem tej grupy ofiarnych biznesmenów zaczęły napływać
dla mnie ze szkół średnich i college’ów zaproszenia do wygłaszania kazań. Moje krucjaty, w
większości finansowane przez kościoły róŜnych wyznań, były jednym pasmem sukcesów –
przemawiałem nieraz do tłumów liczących po dziesięć tysięcy ludzi.
Codziennie dziękowałem Bogu za Jego dobroć. Ale wciąŜ nie mogłem sobie znaleźć
miejsca. Moja dusza rwała się do czegoś, czego sam nie mogłem sobie uświadomić. Z dnia na
dzień byłem coraz bardziej niespokojny.
Wówczas spotkałem Dana Malachuka, wysokiego, otwartego na świat biznesmena z New
Jersey, który nieświadomie uzmysłowił mi przyczynę mojego niepokoju. Wspomniał kiedyś
w rozmowie, Ŝe rozumie moje pierwotne pragnienie pracy z „małymi ludźmi”. Nie podjąłem
wówczas tego tematu, ale utkwiło mi to w pamięci.
Pamiętałem własne dzieciństwo. Jeśliby wtedy ktoś zainteresował się mną na tyle, Ŝeby
poprowadzić mnie do Chrystusa, to kto wie...
Omówiłem to z Glorią. Wprawdzie Bóg wykorzystywał moje świadectwa podczas
wielkich krucjat, ale ilekroć zobaczyłem w gazecie artykuł o dzieciach aresztowanych za
wąchanie kleju albo palenie marihuany, czułem w sercu ból. WciąŜ się modliliśmy, by Bóg
wskazał nam sposób dotarcia do tych dzieci.
Kilka miesięcy później Dan pomógł nam zorganizować czterodniową krucjatę w Seattle.
Dotychczas zawsze przemawiałem za pośrednictwem tłumacza, Jeffa Moralesa, który
przeprowadził się do Kalifornii, Ŝeby móc jeździć ze mną na duŜe zgromadzenia, podczas
których słuchacze mieli kłopoty ze zrozumieniem mojego akcentu. Ale gdy było juŜ tylko pół
godziny do wyjazdu na lotnisko, Jeff zadzwonił, by mi powiedzieć:
– Nicky, leŜę w łóŜku z zapaleniem płuc. Doktor nie chce mnie puścić. Będziesz musiał
radzić sobie sam.
Stojąc na podium przed baterią mikrofonów i kamer telewizyjnych, przyjrzałem się
tłumowi. Czy ci ludzie zrozumieją mój portorykański akcent? Czy będą się śmiali z moich
błędów gramatycznych? Odchrząknąłem nerwowo i otworzyłem usta, Ŝeby przemówić. Ale
zamiast wydobyć słowa, tylko zachrypiałem. Znowu odchrząknąłem wydając z siebie coś w
rodzaju „uuuggghhhlllkfg”.
22 W oryginale: Full Gospel Bussiness Men’s Fellowship International – załoŜone z początkiem lat
pięćdziesiątych XX wieku przez Demosa Shakariana towarzystwo, mające na celu szerzenie
ewangelicznych zasad Ŝycia w codziennym, świeckim Ŝyciu.
141
Tłum poruszył się, ale uprzejmie czekał na ciąg dalszy. To było beznadziejne. Przywykłem
mieć koło siebie Jeffa. Skłoniłem głowę, prosząc o siłę: „Drogi Panie, jeśli mogłeś obdarzyć
mnie nie znanym ludziom językiem, bym sławił Twoje imię, ufam, Ŝe obdarzysz mnie
zrozumiałą mową, bym mógł tym młodym ludziom powiedzieć o Tobie”.
Podniosłem głowę i zacząłem mówić. Z moich ust z nadnaturalną mocą popłynęły
najwłaściwsze słowa. Jeffa zastąpił Jezus i wiedziałem, Ŝe od tej chwili, ilekroć będę mówił
dla Niego, nie będę potrzebował tłumacza.
Po ostatnim naboŜeństwie przyszedł do mnie do hotelu Dan.
– Nicky, łaska BoŜa objawia się w zdumiewający sposób. Ludzie zebrali ofiarę miłości w
kwocie 3000 dolarów, Ŝebyś je spoŜytkował na swoje duszpasterstwo.
– Dan, ja nie mogę przyjąć tych pieniędzy.
Dan rozwalił się na kanapie, jakby był u siebie, i zrzucił z nóg buty.
– Nicky – powiedział – to nie są pieniądze dla ciebie. One są na działalność Boga za twoim
pośrednictwem.
– I mogę ich uŜyć w taki sposób, jaki mi się wyda zgodny z Ŝyczeniem Boga? – spytałem.
– Właśnie – powiedział Dan.
– W takim razie uŜyję ich dla „małych ludzi”. Chcę załoŜyć ośrodek pomocy tym
dzieciom.
– Wspaniale! – Dan zerwał się z kanapy. – Nazwij go Ośrodek Dla MłodzieŜy23.
I na tym stanęło. Wróciłem do Kalifornii z tymi trzema tysiącami dolarów, zdecydowany
otworzyć ośrodek, do którego mógłbym sprowadzać z ulicy małych ludzi i pozyskiwać ich
dla Chrystusa.
Otworzyliśmy nasz ośrodek we Fresno, przy North Broadway 221. Wystąpiliśmy o
oficjalne zezwolenie, po czym wywiesiłem na bramie tablicę: Ośrodek Dla MłodzieŜy.
Kierownik – Nicky Cruz.
Od razu zacząłem przeczesywać ulice. Pierwszego dnia znalazłem jedenastoletniego
chłopca siedzącego w bramie. Usiadłem obok niego i spytałem jak się nazywa.
Spojrzał na mnie spod oka i powiedział:
– Ruben. A czemu chcesz wiedzieć?
– Tak sobie – odpowiedziałem – wyglądasz na samotnego, to pomyślałem, Ŝe z tobą
pogadam.
Chłopak wyznał mi niechętnie, Ŝe jego ojciec jest narkomanem. On sam wąchał klej
właśnie wczoraj. W szóstej klasie porzucił szkołę. Wysłuchawszy go, powiedziałem, Ŝe
otwieram ośrodek dla chłopaków takich jak on i spytałem, czy chciałby pójść zamieszkać ze
mną?
– PowaŜnie? Chcesz, Ŝebym poszedł do ciebie?
– Jasne – powiedziałem. – Ale najpierw musimy porozmawiać z twoim tatą.
– Do diabła – odpowiedział jedenastolatek – mój stary będzie zadowolony, Ŝe się mnie
pozbywa. Nie z nim to trzeba załatwiać, tylko z moim kuratorem.
Kurator był zachwycony takim obrotem sprawy i tego samego wieczora Ruben
wprowadził się do nas.
W ciągu najbliŜszych kilku tygodni znaleźliśmy jeszcze dwóch chłopców. Zapisaliśmy ich
wszystkich do szkoły i codziennie czytaliśmy wspólnie Pismo Święte. Początkowo Ruben
sprawiał nam sporo kłopotów, ale pod koniec drugiego tygodnia, w trakcie jednego z czytań
Biblii, złoŜył wyznanie wiary. Następnego dnia po powrocie ze szkoły poszedł prosto do
swojego pokoju i zabrał się do studiowania Biblii. Gloria mrugnęła do mnie.
– Czy mógłbyś oczekiwać lepszego dowodu, Ŝe to nawrócenie było prawdziwe? – spytała.
23 W oryginale: Outreach for Youth.
142
Ja jednak nie potrzebowałem Ŝadnego dowodu. Czułem jak dręczący mnie dotąd niepokój
zaczyna znikać.
W miarę upływu czasu zaczęły do nas dzwonić doprowadzone do rozpaczy matki, które
mówiły, Ŝe zupełnie nie mogą sobie poradzić z dziećmi, i prosiły, Ŝebyśmy przyjęli je do
siebie. W kilka tygodni mieliśmy juŜ komplet, a telefon ciągle dzwonił. Gloria i ja
spędzaliśmy duŜo czasu na modlitwach, prosząc Boga, Ŝeby nami pokierował.
Pewnego dnia, wcześnie rano, po kilku zaledwie godzinach snu, obudził mnie dzwonek
telefonu. Namacałem słuchawkę. Dzwonił Dan Smith, działacz Społeczności Biznesmenów
Pełnej Ewangelii, oddziału we Fresno.
– Nicky, Bóg kieruje nami w nieodgadniony sposób. Natchnął mnie myślą, bym ci pomógł
utworzyć zarząd. Rozmawiałem z Earlem Draperem, księgowym, oraz z pastorem Paulem
Evansem i dyrektorem lokalnej stacji telewizyjnej H. J. Keenerem. Chcemy z tobą pracować,
jeśli nas zechcesz.
To była odpowiedź na nasze modlitwy. Ta grupka biznesmenów i ludzi wolnych zawodów
skupiła się wokół naszego ośrodka, Ŝeby pomóc w zarządzaniu nim.
W tym samym miesiącu, jakiś czas później, przyłączył się do naszej grupy Dave Carter,
który rozpoczął pracę z chłopcami. Poznałem Dave’a, wysokiego, spokojnego czarnoskórego
męŜczyznę, gdy był przywódcą jednego z nowojorskich gangów. Po nawróceniu Dave
poszedł do szkoły biblijnej, a poniewaŜ nie był związany rodziną, mógł wiele czasu
poświęcać na indywidualne rozmowy ze spragnionymi miłości chłopcami. Prócz niego
przyjęliśmy jeszcze dwie młode Meksykanki – Frances Ramirez i Angie Sedillos – bo
brakowało nam trochę kobiecej ręki i pomocy w prowadzeniu sekretariatu.
Ostatni członek naszego personelu był mi szczególnie bliski. Był to Jimmy Baez. Jimmy
właśnie skończył szkołę biblijną i oŜenił się z cichą dziewczyną o łagodnym głosie.
Przychodził do nas, Ŝeby poprowadzić nasze sprawy administracyjne, ale dla mnie był kimś
więcej: chodzącym dowodem na to, jak wielka jest transformująca siła Jezusa Chrystusa.
Trudno było uwierzyć, Ŝe ten przystojny młody człowiek o wyglądzie intelektualisty, w
okularach w ciemnej oprawie, jest tym samym wątłym, wycieńczonym wyrostkiem, który
przyczołgał się do Centrum MłodzieŜowego wstrząsany dreszczami heroinowego głodu,
prosząc o narkotyki.
PodąŜaliśmy naprzód z sercami pełnymi wiary w Boga i rękami zajętymi pracą z „małymi
ludźmi”. Bóg nam błogosławił i nie byłem przygotowany na następne jego cudowne
niespodzianki. Ale dla miłujących Boga niespodziankom przynoszonym przez jutro nie ma
końca.
Tej jesieni Dan Malachuk zorganizował mi serię wystąpień w Nowym Jorku. Dan czekał
na mnie na lotnisku. Pojechaliśmy do miasta przez ciągnące się całymi kilometrami dzielnice
slumsów. Siedziałem skulony na przednim siedzeniu samochodu Dana i patrzyłem na
umykające za oknami getto. Serce mi się ściskało. Nie byłem juŜ częścią tego getta, ale ono
wciąŜ było częścią mnie. Zacząłem się zastanawiać, co się dzieje z moimi starymi
przyjaciółmi, a zwłaszcza z Izraelem. „Jezu – modliłem się – daj mi jeszcze jedną szansę
przemówienia do niego”.
Wieczorem, po naboŜeństwie, Dan przyszedł ze mną do hotelu. Gdy wchodziliśmy do
pokoju, zadzwonił telefon.
Podniosłem słuchawkę. Po drugiej stronie ktoś długo milczał, aŜ wreszcie usłyszałem
cichy, ale znajomy głos:
– Nicky, to ja, Izrael.
– Izrael! – krzyknąłem – dzięki Bogu! Moja modlitwa została wysłuchana. Gdzie jesteś?
143
– Jestem w domu, Nicky. W Bronksie. Właśnie przeczytałem w gazecie, Ŝe jesteś w
Nowym Jorku i zadzwoniłem do twojego brata, Franka. Powiedział mi, Ŝe mogę cię złapać w
hotelu.
Chciałem coś powiedzieć, ale mi przerwał:
– Nicky, ja... ja... ciekaw jestem, czy nie dałoby się spotkać z tobą, skoro juŜ jesteś w
Nowym Jorku, po prostu Ŝeby pogadać o dawnych czasach.
Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Odwróciłem się do Dana:
– To Izrael. Chce się ze mną spotkać.
– Poproś go, Ŝeby przyszedł jutro wieczór na kolację – powiedział Dan.
Długo oczekiwane spotkanie starych przyjaciół zostało ustalone na następny dzień, na
szóstą. Modliłem się przez całą noc, prosząc Boga, by dał mi słowa, które mogłyby
przeniknąć do serca Izraela i zwrócić je ku Chrystusowi.
Razem z Danem przemierzaliśmy hotelowy hol od wpół do szóstej do siódmej wieczorem.
Izrael się nie zjawiał. Serce podeszło mi do gardła, kiedy wspomniałem ten poranek sprzed
dziewięciu lat, gdy rozminęliśmy się po raz pierwszy.
Nagle zobaczyłem go. Jego regularne rysy, głęboko osadzone oczy, falujące włosy.
Zupełnie się nie zmienił. Nie mogłem mówić, łzy napłynęły im do oczu.
– Nicky – powiedział Izrael zdławionym głosem i chwycił moją dłoń. – Nie mogę w to
uwierzyć.
Nagle obaj naraz zaczęliśmy się śmiać i mówić, zupełnie nie zwaŜając na przechodzących
obok nas ludzi. Po długiej chwili Izrael usunął się na bok i powiedział:
– Nicky, przedstawiam ci moją Ŝonę, Rosę.
Obok niego stała drobna, urocza portorykańska dziewczyna, z szerokim uśmiechem na
pięknej twarzy. Wyciągnąłem rękę, by ująć jej dłoń, ale ona objęła mnie za szyję i mocno
ucałowała w policzek. Potem mrugnęła do mnie i powiedziała łamaną angielszczyzną:
– To jakby ja zna cię. Ja była mieszkając z tobą cały ten czas. Izrael mówi o tobie duŜo te
trzy lata.
Zeszliśmy do Hay Market Room na kolację. Izrael i Rosa zawahali się i zobaczyłem, Ŝe
coś ich zaniepokoiło.
– Hej, Izrael, co ci jest, stary? Dan za wszystko płaci. Chodźcie.
Izrael spojrzał na mnie z zakłopotaniem i odciągnął mnie na bok.
– Nicky, takie luksusowe miejsce to nie dla mnie. Nigdy nie byłem w takiej frymuśnej
knajpie. Nie wiem, co tu się robi.
Objąłem go ramieniem:
– Ja teŜ nie wiem, co tu się robi – powiedziałem. – Po prostu zamów najdroŜsze danie i
pozwól temu „Wesołemu Zielonemu Olbrzymowi” za to zapłacić – uśmiechnąłem się,
pokazując na Dana.
Po kolacji pojechaliśmy windą na czternaste piętro, do mojego pokoju. Izrael odpręŜył się i
opowiadając o swoim domu w getcie znowu wyglądał jak dawniej.
– Nie jest to najprzyjemniejsze miejsce do mieszkania – powiedział. – Musimy trzymać
naczynia w lodówce, Ŝeby nie dostały się do nich karaluchy. Ale mogłoby być gorzej. Na dole
przychodzą ze śmietnika szczury i kąsają w nocy dzieci.
Przerwał i myślał o czymś przez chwilę.
– To tak, jakby się było przykutym – powiedział. – Nie da się uciec. To jest złe miejsce do
wychowywania dzieci. W tamtym tygodniu trzy dziewczynki z mojego bloku, po około
dziewięć lat kaŜda, zostały zgwałcone za rogiem. Boimy się wypuszczać dzieci na ulicę. JuŜ
mi to obrzydło. Chcę wyjechać. Ale...
Głos mu się załamał. Wstał z krzesła i popatrzył na rozjarzoną wieŜę Empire State
Building.
144
– Ale gdzieś trzeba mieszkać, a gdziekolwiek indziej czynsz jest za wysoki. MoŜe na drugi
rok... MoŜe na drugi rok uda nam się przeprowadzić w jakieś przyjemniejsze miejsce. Nie
wiedzie mi się najgorzej. Zacząłem od pomywacza, a teraz jestem juŜ urzędnikiem na Wall
Street.
– Ale kiedy się juŜ przeprowadzisz, to co dalej? – przerwałem mu.
Odwrócił się i popatrzył na mnie zaskoczony.
– Co powiedziałeś? – spytał.
Wiedziałem, Ŝe nadszedł czas, Ŝeby pogrzebać w przeszłości.
– Izrael, powiedz mi, co ci nie wyszło?
Izrael podszedł do kanapy, na której siedziała Rosa, i nerwowo usiadł obok niej.
– Nie boję się o tym mówić. Chyba nawet potrzebuję tego. Nigdy nie mówiłem o tym
Rosie. Pamiętasz ten dzień, po twoim wyjściu ze szpitala, kiedy ty i ten człowiek mieliście po
mnie przyjechać?
Kiwnąłem głową. To wspomnienie było dla mnie bolesne.
– Czekałem tam trzy godziny. Czułem się jak dureń. Obrzydli mi chrześcijanie i tego
samego dnia wieczorem wróciłem do gangu.
Przerwałem mu:
– Izrael, przykro mi, szukaliśmy cię...
Pokręcił głową.
– Jakie to ma znaczenie? To było tak dawno. Gdybym z tobą pojechał, moŜe wszystko
poszłoby inaczej? Kto wie...
Przerwał na chwilę, po czym podjął opowieść.
– Potem wpadliśmy w te kłopoty z Aniołami z Południowej Ulicy. Ten typ wlazł w nasz
rejon i powiedzieliśmy mu, Ŝe nie chcemy tu mieć Ŝadnych obcych. On zaczął podskakiwać,
no i dostał. Zaczął zwiewać i pięciu z nas zaczęło go gonić aŜ do rejonu Południowej Ulicy i
złapaliśmy go przy Penny Arcade. Wyciągnęliśmy go stamtąd i zaczęliśmy się z nim bić. Od
razu zobaczyłem, Ŝe jeden z naszych chłopaków ma ten pistolet w ręku i strzela. Paco zaczął
się wygłupiać: złapał się za brzuch i wołał: „Och, trafił mnie! Trafił mnie!”. Zaczęliśmy się
wszyscy śmiać. I wtedy ten obcy upadł na ziemię. On naprawdę dostał. Nie Ŝył. Widziałem w
jego głowie dziurę.
Izrael przerwał. W ciszy słychać było tylko pomruk ruchliwej ulicy, stłumiony
wysokością, na której był nasz pokój.
– Uciekliśmy. Czterech nas złapali. Piątemu się udało. Ten, który pociągnął za spust,
dostał dwadzieścia lat. Reszta z nas dostała od pięciu do dwudziestu.
Przerwał i spuścił głowę.
– To było pięć lat piekła.
Wyprostował się znowu i mówił dalej:
– śeby wyjść z więzienia, musiałem sobie załatwić specjalny „papier”. – Co za „papier”? –
przerwał mu Dan. – Komisja Warunkowych Zwolnień powiedziała mi, Ŝe zostanę zwolniony
wtedy, gdy udowodnię, Ŝe czeka na mnie praca. Powiedzieli, Ŝe muszę wrócić do swojego
dawnego domu. Nie chciałem wracać do Brooklynu. Chciałem zacząć wszystko od początku
gdzie indziej, ale oni powiedzieli, Ŝe muszę wracać do domu. Więc załatwiłem sobie „papier”
przez jednego narkomana, który ze mną siedział. On znał takiego człowieka, który miał
fabrykę ubrań w Brooklynie i ten człowiek powiedział mojej matce, Ŝe obieca mi pracę, jeśli
matka zapłaci mu 50 dolarów. Matka dała mu te pieniądze i on napisał list, Ŝe jak wyjdę z
więzienia, to mam pracę. To był jedyny sposób na to, Ŝeby dostać jakąś pracę. No bo kto
przyjmie do roboty faceta prosto z więzienia? – I dostałeś tę pracę? – spytał Dan. – Nie –
powiedział Izrael. – Mówiłem, Ŝe to był tylko „papier”. Nie było dla mnie Ŝadnej roboty. To
był tylko sposób, Ŝeby się wydostać z więzienia. No więc wyszedłem z więzienia i poszedłem
do biura pośrednictwa pracy i nakłamałem im o swojej przeszłości. Myślicie, Ŝe przyjęliby
145
mnie, jeślibym im powiedział, Ŝe właśnie wczoraj wyszedłem z więzienia? Dostałem robotę
jako pomywacz, a potem z tuzin innych prac. I zawsze kłamałem. Musi się kłamać, Ŝeby
dostać pracę. Jeśliby mój obecny szef dowiedział się, Ŝe kiedyś siedziałem, wywaliłby mnie,
mimo Ŝe minęły juŜ cztery lata, odkąd wyszedłem, i od tego czasu dobrze pracuję. Więc
kłamię. Wszyscy kłamią.. – A kurator sądowy ci nie pomógł? – spytał Dan. – Tak, to był
jedyny facet, który naprawdę próbował. Ale co mógł zrobić? Miał jeszcze ze stu innych
chłopaków pod opieką. Nie, musiałem to załatwić sam i jak na razie jakoś sobie radzę. W
pokoju zapadła cisza. Rosa przez cały ten czas siedziała koło Izraela w milczeniu. Nigdy
dotąd nie słyszała nic od niego o tym rozdziale jego Ŝycia. – Izrael, pamiętasz jak poszliśmy
szukać Widmowych Władców i wpadliśmy w zasadzkę? – spytałem.
– Pamiętam – Izrael kiwnął głową.
– Tamtej nocy uratowałeś mi Ŝycie. Dziś ja chcę ci oddać taką samą przysługę. Chcę ci dać
coś, co uratuje twoje Ŝycie.
Rosa wzięła Izraela pod ramię i oboje popatrzyli na mnie z oczekiwaniem.
– Izrael, jesteś moim najlepszym przyjacielem. Jak wiesz, w moim Ŝyciu nastąpiła zmiana.
Dawny Nicky umarł. Ten człowiek, którego dzisiaj widzisz, to nie jest Ŝaden Nicky. To Jezus
Chrystus, który we mnie mieszka. Czy pamiętasz ten wieczór w hali St. Nicholas, kiedy
oddaliśmy nasze serca Panu?
Izrael przytaknął i spuścił wzrok.
– Tego wieczora Bóg wszedł do twojego serca, Izrael. Wiem to. Bóg zawarł z tobą układ. I
On dalej ze swej strony dotrzymuje warunków tego układu. Nie opuścił cię. Uciekałeś przez
te wszystkie lata, ale On ciągle cię nie odstępuje.
Sięgnąłem po swoją Biblię.
– W Starym Testamencie jest historia człowieka o imieniu Jakub. On teŜ uciekał przed
Bogiem. AŜ pewnej nocy, takiej samej jak ta dzisiejsza, pobił się z aniołem. Anioł zwycięŜył i
Jakub poddał się Bogu. I tej nocy Bóg zmienił jego imię. Odtąd nie miał juŜ się nazywać
Jakub, tylko Izrael, A „Izrael” oznacza „ten, który chodzi z Bogiem”.
Zamknąłem Biblię i zrobiłem pauzę. Izrael miał w oczach łzy, a Rosa ściskała go mocno
za rękę. Zacząłem mówić dalej.
– Przez całe lata nie spałem, tylko leŜałem, modliłem się za ciebie i myślałem, jak by to
było wspaniale, gdybyś ty działał u mojego boku – nie tak jak dawniej, ale pracując dla Boga.
Chcę, Ŝebyś przyszedł do rejonu Jezusa.
Izrael popatrzył na mnie oczyma pełnymi łez. Potem odwrócił głowę i spojrzał na Rosę.
Zaintrygowana Rosa zaczęła rozmawiać z nim po hiszpańsku. Cały czas mówiłem po
angielsku i teraz zdałem sobie sprawę, Ŝe Rosa nie wszystko zrozumiała z tego, co
powiedziałem. Pytała teraz Izraela, czego chcę. Izrael powiedział jej, Ŝe chcę, Ŝeby oddali swe
serca Chrystusowi. Mówił szybko po hiszpańsku, wyznając jej swoje pragnienie powrotu do
Boga – jak Jakub dawno, dawno temu. Pytał ją, czy pójdzie z nim.
Rosie rozbłysły oczy, uśmiechnęła się i przytaknęła.
– Chwała Bogu! – zawołałem. – Uklęknijcie obok kanapy, a ja się pomodlę.
Izrael i Rosa uklękli obok kanapy, Dan zsunął się z krzesła i ukląkł po drugiej stronie
pokoju. PołoŜyłem ręce na ich głowach i zacząłem się modlić, najpierw po angielsku, potem
po hiszpańsku, przerzucając się z jednego języka na drugi. Czułem jak Duch BoŜy przepływa
przez moje serce i poprzez moje ramiona i palce wlewa się w ich dusze. Modliłem się,
prosząc Boga, by im wybaczył i przyjął ich do swego Królestwa.
Była to długa modlitwa. Kiedy skończyłem, usłyszałem jak zaczyna się modlić Izrael. Z
początku wolno, potem coraz Ŝywiej i głośniej wołał:
– Panie, wybacz mi. Wybacz mi. Wybacz mi.
Potem jego modlitwa zmieniła się i poczułem jak wstrząsa nim przepływająca przez jego
ciało nowa siła, gdy wołał:
146
– Panie, dziękuję Ci!
Dołączyła się do niego Rosa:
– Dziękuję Ci, BoŜe, dziękuję.
Dan wsadził Izraela i Rosę do taksówki i zapłacił z góry naleŜność za ich przejazd do
domu, do Bronksu. Gdy odjechali, powiedział ocierając oczy:
– Nicky, to był najwspanialszy wieczór w moim Ŝyciu i czuję, Ŝe Bóg pośle Izraela do
Kalifornii, Ŝeby z tobą pracował.
Kiwnąłem głową. MoŜe rzeczywiście tak będzie. Bóg decyduje o wszystkim według
własnego uznania.
147
Epilog
Pewnego wiosennego dnia, pod wieczór, Nicky i Gloria siedzieli na schodkach ośrodka
przy North Broadway 221 patrząc jak Ralphie i Karl koszą trawę w zapadającym zmierzchu.
ZbliŜał się czas wieczornego zgromadzenia w getcie. Z podwórka dobiegały rozradowane
głosy Dave’a Cartera i Jimmy’ego Baeza, śmiejących się z Allena, Joeya i Kirka, którzy grali
w krykieta. Było juŜ po kolacji i w domu Francie i Angie nadzorowali pozostałych chłopców
przy wieczornym sprzątaniu. Alicja i mała Laura, która miała juŜ szesnaście miesięcy, bawiły
się beztrosko na równo skoszonym trawniku.
Siedząca jeden stopień niŜej Gloria patrzyła z opiekuńczą czułością na swojego śniadego,
opartego o słupek poręczy męŜa, siedzącego z przymkniętymi oczyma, jakby pogrąŜonego w
świecie marzeń. Sięgnąwszy ręką, dotknęła jego kolana.
– Kochanie, co się stało? O czym myślisz?
– Co? – spytał sennie, niechętnie odrywając się od swoich myśli.
– Pytałam, o czym rozmyślasz. Ciągle jeszcze uciekasz? Mamy ośrodek dla „małych
ludzi”, Izrael i Rosa mieszkają we Fresno i słuŜą Panu, Sonny jest pastorem duŜego kościoła
w Los Angeles, Jimmy pracuje z tobą, a Maria słuŜy Bogu w Nowym Jorku. W przyszłym
tygodniu lecisz głosić do Szwecji i Danii. O czym ciągle marzysz? Czego jeszcze mógłbyś
chcieć od Boga?
Nicky wyprostował się, zajrzał głęboko w pytające oczy swojej towarzyszki, po czym
powiedział z namysłem:
– Nie chodzi o to, czego ja chcę od Boga, kochanie, tylko czego On chce ode mnie. Nasza
działalność dotyka tylko powierzchni problemu.
Zamilkł. Ciszę przerywały jedynie odgłosy wesołej zabawy wokół domu.
– Ale to nie jest tylko twoje zadanie, Nicky – powiedziała Gloria, wciąŜ patrząc na niego z
przejęciem. – To jest zadanie wszystkich chrześcijan, wszędzie.
– Wiem o tym – odparł Nicky. – Ale nie przestaję myśleć o tych wielkich kościołach w
śródmieściu, które przez cały tydzień stoją puste. Czy nie byłoby wspaniałe, gdyby te nie
uŜywane sale mogły się zmienić w sypialnie, w których mieszkałyby setki niekochanych
dzieci i nastolatków ze slumsów? KaŜdy kościół mógłby się stać takim prowadzonym przez
ochotników ośrodkiem...
– Nicky – przerwała Gloria ściskając jego kolano – jesteś marzycielem. Sądzisz, Ŝe ci
ludzie z kościołów zechcą zmienić swoje piękne budynki w domy dla zbłąkanych i
bezdomnych dzieci? Oni chcą pomóc, ale tak, Ŝeby to ktoś robił za nich. Oburzają się, jeśli
pijak zakłóci ich naboŜeństwo. WyobraŜasz sobie, co by powiedzieli, jeśliby przyszli w
niedzielą rano do kościoła i zobaczyli swoje świątynie zbezczeszczone przez łóŜka, a
eleganckie, wychuchane sale kościelne pełne byłych narkomanów? Nie, Nicky, jesteś
marzycielem. Ci ludzie nie chcą sobie zabrudzić rąk. Buntują się przeciwko plamieniu ich
dywanów brudem bosych stóp.
Nicky pokiwał głową.
– Oczywiście masz rację. Zastanawiam się, co by uczynił Jezus. Czy zabrudziłby sobie
ręce?
Przerwał i w zamyśleniu patrzył na odległe góry.
– Pamiętasz jak w tamtym roku jechaliśmy do Point Loma nad zatoką San Diego?
Pamiętasz tę wielką latarnię morską? Przez całe lata wprowadzała statki do portu. Ale teraz
jest inaczej. Czytałem w tamtym tygodniu, Ŝe jest za duŜo smogu i muszą zbudować nową
latarnię morską, na dole, blisko wody, Ŝeby światło mogło świecić poniŜej smogu.
148
Gloria słuchała z uwagą.
– Oto, co się teraz dzieje – ciągnął Nicky. – Kościół ze swym gorejącym światłem dalej
stoi wysoko. Ale mało kto je widzi, bo czasy się zmieniły i jest za duŜo smogu. Potrzebne jest
nowe światło, świecące przy ziemi – na dole, gdzie są ludzie. Nie moŜna być tylko stróŜem
latarni morskiej. Trzeba jeszcze dbać o światło. Nie, nigdzie juŜ nie uciekam. Chcę tylko być
tam, gdzie się to wszystko dzieje.
– Wiem – powiedziała Gloria, a w jej głosie słychać było głęboką dumę i zrozumienie. – I
właśnie tego dla ciebie chcę. Ale moŜe będziesz musiał zdać się na własne siły. Wiesz o tym,
prawda?
– Nie tylko na własne – powiedział Nicky, kładąc dłoń na jej ramieniu. – Będę chodził po
rejonie Jezusa.
Śmiech chłopców na podwórzu zabrzmiał głośniej: skończyli grać i ruszyli do domu. Karl i
Ralphie podnieśli swoje Biblie i usiedli na krawęŜniku przed domem.
Nicky spuścił głowę i spojrzał spod oka na Glorię.
– Miałem dziś telefon od pewnej matki z Pasadeny – przerwał i znowu spojrzał na Glorię,
ale ona bez ruchu czekała na ciąg dalszy. – Jej dwunastoletni syn został zatrzymany przez
policję za handel marihuaną. Jej mąŜ chce, Ŝeby go wsadzili do więzienia –głos mu się
załamał. – Ale my juŜ nie mamy miejsca i brak nam pieniędzy.
Siedzieli w milczeniu. Nicky patrzył na małego skaczącego w trawie wróbla. Oczy
napełniły mu się łzami na myśl o nieznanym dziecku... tak podobnym do tysięcy innych...
głodnym miłości... naraŜającym się na więzienie, Ŝeby zwrócić na siebie choć trochę uwagi...
szukającym czegoś prawdziwego... szukającym Jezusa, a nie wiedzącym o tym.
Gloria przerwała jego rozmyślania.
– Nicky – powiedziała miękko, splatając swoje palce z jego palcami – co masz zamiar
zrobić?
Nicky uśmiechnął się i spojrzał jej w twarz, mówiąc:
– Mam zamiar zrobić to, czego chciałby ode mnie Jezus. Mam zamiar się w to wmieszać.
– Och. Nicky, Nicky – powiedziała Gloria i oplotła ramionami jego nogi – Kocham cię!
Zawsze znajdzie się miejsce dla jednego więcej. A Bóg z pewnością zadba o nasz byt.
Jimmy wycofał mikrobus z podjazdu. Chłopcy weszli do środka, Ŝeby pojechać nim na
naboŜeństwo uliczne w getcie. Nicky podał rękę Glorii i pomógł jej wstać.
– Vamanos! Biegniemy. Czas pracować dla Jezusa!
ZbliŜał się czas audycji i miałam właśnie wyjść ze swego gabinetu do mieszczącego się na
drugim końcu korytarza radiowego studia, gdy wszedł Nicky Cruz. Rozejrzał się, aby się
upewnić, Ŝe prócz nas nie ma nikogo w pokoju, zamknął drzwi i stanął w milczeniu przede
mną zgarbiony, z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie. Jego twarz była niemal bez
wyrazu, chociaŜ, gdy mu się uwaŜnie przyjrzałam, zauwaŜyłam oznaki tłumionych emocji.
– Proszę! – powiedział lakonicznie i powoli zaczął wyciągać ręce z kieszeni. Przez moment
nie wiedziałam, czego mam się spodziewać!
Wówczas Nicky zaczął układać przede mną najdziwniejszy zbiór przedmiotów, jaki
kiedykolwiek widziałam. Jeden po drugim kładł je na stole, wymieniając ich nazwy: domowej
roboty pistolet, przeraŜająco wyglądającą parę Ŝelaznych kastetów, wykładany kością nóŜ
spręŜynowy, dwa ołowiane cięŜarki, pomysłowo przymocowane na końcu rzemienia, oraz
„sprzęt”: igłę, zakraplacz i miseczkę z kapsli od butelki – nieodłączne instrumenty
narkomana.
– To były narzędzia mojego rzemiosła – powiedział z oczyma błyszczącymi stanowczością.
Popatrzył na stół i dotknął kaŜdego z tych przedmiotów, jakby się z nimi Ŝegnając. – Z nich
Ŝyłem. Od nich zaleŜało moje Ŝycie. Ale nie potrzebuję ich juŜ. Daję je Jemu.
149
Gdyby to było moŜliwe, włoŜyłby je w poranione gwoździami ręce Pana Jezusa. Dawał je
mnie jako komuś w rodzaju powiernika. I teraz z kolei ja musiałam tłumić wzruszenie.
WciąŜ jeszcze mam tę niezwykłą kolekcję i od czasu do czasu wyciągam ją, Ŝeby
przypomnieć sobie o Nicky Cruzie, i o tym, kim był wcześniej... a takŜe o Bogu, którego
miłosierdzie i łaska uczyniły z Nicky’ego tego, kim jest dzisiaj.
Kathryn Kuhlman
Pittsburgh, Pensylwania
150
Od Jamie Buckingham
Gdy zdecydowałem się na to przedsięwzięcie, Catherine Marshall zauwaŜyła, Ŝe pisanie
tego rodzaju ksiąŜki jest jak ciąŜa. Będę musiał nosić to brzemię aŜ do rozwiązania. W tym
przypadku nie tylko ja miałem je nosić, ale i cała moja rodzina oraz Kościół Tabernacle
Baptist, gdzie byłem pastorem. Moi parafianie odcierpieli wszystkie poranne mdłości, bóle
porodowe, a nawet kilka fałszywych porodów. Zarówno jednak członkowie kościoła jak i
rodzina, zdawali sobie sprawę z tego, Ŝe ksiąŜka została poczęta z Ducha Świętego i pisana
była wśród łez i modlitw, bo miała się ukazać dla BoŜej chwały. Do czasu jej ukończenia
wierni dali mi wolne od moich obowiązków duchownego, a kilkoro z nich z wielkim
poświęceniem organizowało akcję przepisywania manuskryptu na maszynie.
Rodzicami chrzestnymi byli John i Tibby Sherrillowie oraz wydawcy czasopisma
„Guidepost”. Sugestie i zaufanie Johna sprawiły, Ŝe podjąłem się tej pracy, a krytyczne uwagi
Sherrillów pozwoliły nadać ostateczny kształt początkowo okrutnej, ale ogólnie rzecz biorąc
pięknej historii Nicky’ego Cruza.
Prawdziwą lokomotywą tego przedsięwzięcia była Patsy Higgins, która zaofiarowała swe
usługi ku chwale Boga. śyła tą ksiąŜką, była krytykiem i maszynistką, wykazując niezwykły
talent do cięć i przeróbek, co moŜna przypisać jedynie darowi od Boga.
KsiąŜka zaś przeczy jednej z podstawowych reguł literackiego rzemiosła: opowieść urywa
się bez eleganckiego zakończenia. Ilekroć rozmawiałem o tym z Nickym, opowiadał mi jakieś
fantastyczne nowe zdarzenie ze swego Ŝycia. Ale to juŜ był materiał na następną ksiąŜkę, a
moŜe nawet na kilka ksiąŜek. „Uciekaj mały, uciekaj”, pozostaje moŜliwie najwierniejszą
opowieścią dwudziestu dziewięciu lat Ŝycia młodego człowieka, który najwspanialsze dni ma
wciąŜ jeszcze przed sobą.
Jamie Buckingham
Eau Galie, Floryda
151
Od autora strony
Dlaczego powstała strona promująca ksiąŜkę „Nicky Cruz opowiada”? Bo tak jak Nicky
Cruz, ja równieŜ nie znałem BoŜej miłości, a im więcej jej szukałem tym bardziej
utwierdzałem się w przekonaniu, Ŝe ona nigdy nie istniała... Zdaję sobie sprawę, jak trudno
uwierzyć w to, Ŝe Bóg zmienił Nicky Cruza, ale to prawda... Bóg dzisiaj ma moc zmienić
Ŝycie kaŜdego człowieka!
Dlaczego ta ksiąŜka do Ciebie trafiła? PoniewaŜ Bóg bardzo Cię kocha! Bóg posyła swoje
dzieci, aby przypominały światu, Ŝe On istnieje, Ŝe kocha kaŜdego człowieka, Ŝe istnieje
prawdziwa radość i sens Ŝycia!
Celem moim nie jest namawianie Cię do jakiejkolwiek wyznania czy kościoła. Moim celem
jest to, abyś właśnie dzięki tej ksiąŜce uwierzył w Boga z całego serca. NiewaŜne czy
uczęszczasz do kościoła, czy nie. Nie ma na świecie kościoła, który zapewniłby Ci zbawienie!
Tylko Twoja osobista relacja z Bogiem ma moc to uczynić. Dlatego waŜne jest abyś kaŜdego
dnia miał z Nim osobistą relację, abyś poznawał Go poprzez Biblię oraz w modlitwach mówił
Mu o swoich problemach. A On zmieni Twoje Ŝycie... tak jak zmienił Ŝycie Nicky’ego... tak
jak zmienił Ŝycie milionów ludzi na świecie!
JeŜeli jednak odrzucasz Boga, to wiedz, Ŝe On nadal będzie Cię kochał. Nawet gdybyś był
największym wrogiem Boga tu na ziemi, to On jednak zawsze będzie Cię kochał i czekał na
Twój powrót...
Ja nie znam Twojego serca. Być moŜe nie jesteś dziś gotowy uwierzyć w Jezusa z całego
serca. Być moŜe nie jesteś gotowy poprosić Go, aby stał się Twoim Panem i Zbawicielem.
Jednak mam dla Ciebie dobrą nowinę - Biblia mówi, Ŝe nawet gdybyś całe Ŝycie Ŝył bez
Bogu, ale na łoŜu śmierci wyznasz szczerze: „BoŜe przebacz mi wszystkie moje grzechy,
obmyj mnie swoją świętą krwią, wejdź do mojego serca i bądź moim Panem i Zbawicielem” -
to będziesz zbawiony. Dla Boga liczy się szczerość Twojego serca i Ŝal za grzechy a nie
Twoje upadki. To nie uczynki zapewnią Ci niebo, tylko szczera wiara w Jezusa! Zastanów się
jednak, czy będziesz miał okazję wyznać te słowa na łoŜu śmierci? Pomyśl o tym jak kruche
jest Ŝycie? Dziś Ŝyjesz, ale czy masz pewność, Ŝe ujrzysz następny dzień?
Zapraszam równieŜ do przeczytania ksiąŜki – „KrzyŜ i sztylet”. Jest to historia Nicky’ego,
napisana z punktu widzenia Davida Wilkersona, człowieka którego Bóg posłał do Nowego
Jorku, aby przekazał członkom gangów młodzieŜowych wieść o tym, Ŝe Jezus Ŝyje i ma moc
wyzwolić z grzechu kaŜdego, kto Mu zaufa. JeŜeli podobała Ci się ksiąŜka „Nicky Cruz
opowiada” to tym bardziej polecam „KrzyŜ i sztylet”. KsiąŜka jest w całości na poniŜszej
podstronie:
http://nickycruz.ovh.org/krzyz_sztylet.html
Nicky Cruz w dalszym ciągu słuŜy Bogu (ur. 1938) dlatego polecam równieŜ filmy i
reportaŜe przedstawiające ewangelizację z udziałem Nicky Cruza na całym świecie, w tym
równieŜ w Polsce. Są one dostępne na poniŜszej podstronie:
http://nickycruz.ovh.org/nickycruz_video.html
152
JeŜeli masz jakiekolwiek pytania lub chcesz opowiedzieć o tym, jak historia Nicky’ego
wpłynęła na Twoje Ŝycie to napisz na adres: yarekshalom@wp.pl
153
Od wydawcy polskiego
Dzięki ksiąŜce „KrzyŜ i sztylet” Dawida Wilkersona, amerykańskiego
małomiasteczkowego kaznodziei przejętego losem młodzieŜy Ŝyjącej w betonowej dŜungli
Nowego Jorku lat pięćdziesiątych oraz zrealizowanemu na jej podstawie filmowi pod tym
samym tytułem, z Patem Boonem w roli pastora Wilkersona, Nicky Cruz, nawrócony
młodociany gangster, stał się znaną postacią.
W roku 1986 zorganizowano w naszym kraju kilka duŜych spotkań ewangelizacyjnych z
udziałem Dawida Wilkersona. Odbyły się one w miejscach publicznych, takich jak:
krakowska Hala Wisły, katowicki Spodek, warszawski Torwar i wrocławska Hala Ludowa.
Dwa lata później na podobnych spotkaniach mówcą był Nicky Cruz. Ten były szef okrutnego
młodzieŜowego gangu, po swoim nawróceniu i po jakimś czasie przygotowań i nauki, podjął
posługę ewangelizowania. Zapraszano go, by przemawiał na spotkaniach dla młodzieŜy.
Dzielił się tam świadectwem swojego nawrócenia i głosił Chrystusa. Jego autobiograficzna
ksiąŜka, napisana wspólnie z Jamie Buckinghamem, była juŜ w tym czasie znana w naszym
kraju. Pierwsze jej wydanie ukazało się w roku 1984 nakładem wydawnictwa Zjednoczonego
Kościoła Ewangelicznego. Po raz drugi została wydana w roku 1992 przez Towarzystwo
Krzewienia Etyki Chrześcijańskiej w Krakowie. Obecnie więc ukazuje się po raz trzeci. Tekst
pierwszego jej wydania został zweryfikowany i na nowo zredagowany. Zmieniono teŜ tytuł,
poprzedni brzmiał: „Nicky Cruz opowiada”, obecny tytuł ksiąŜki to: „Uciekaj mały, uciekaj”.
Oddając tę pozycję do rąk czytelników mamy nadzieję, Ŝe tak jak w latach
osiemdziesiątych i później, pobudzi ona wielu do refleksji i zastanowienia się nad tym, kto
jest jedynym źródłem prawdziwej miłości tak potrzebnej kaŜdemu ludzkiemu istnieniu. I Ŝe
za tą refleksją podąŜą decyzje i czyny. Zachętą moŜe się stać przemiana zagubionego w
betonowej dŜungli portorykańskiego wyrostka, dziś 68-letniego męŜczyzny, który nadal
działa w słuŜbie pomocy dzieciom ulicy.
KsiąŜkę w wersji drukowanej moŜna zamówić, korzystając ze strony internetowej Instytutu
Wydawniczego AGAPE - http://www.agape.kz.pl/
Tytuł: Uciekaj mały, uciekaj
Autorzy: Nicky Cruz i Jamie Buckingham

Brak komentarzy: