DOŚWIADCZANIE BOŻEJ OBECNOŚCI
Brat Lawrance
Wyznania
i listy
Mikołaja
Hermana z Lotaryngii
Pełna prostoty
mądrość człowieka,
który stale
odczuwał obecność Bożą
Modlitwa pielgrzyma:
Panie naczyń kuchennych
i wszystkich innych rzeczy...
uświęć
mnie,
gdy
podaję posiłki
i
zmywam naczynia!
W ten sposób brat Lawrance
potrafił zamienić najpospolitsze miejsce i najzwyklejsze zajęcie w
żarliwy hymn na chwałę Bogu.
Oto wypowiedzi i listy tego
prostego, lecz pełnego uniesienia, pracowitego zakonnika, które
pomogą nam zobaczyć, jak dusza szukająca Bożej obecności może
znaleźć Boga w każdej chwili i w każdych warunkach.
PRZEDMOWA
Sława
i wielkość to wartości względne, które często – zależnie od
sytuacji i nastawienia umysłu – okazać się mogą ułudą i
pułapką. Napoleon był dla jednych postacią sławną, dla drugich
– osławioną [człowiekiem złej reputacji]. Natomiast Jezus,
chociaż został ukrzyżowany u kresu swego życia, w miarę upływu
lat nabiera wielkości. Być może największymi ludźmi są ci,
którzy nigdy nie pragnęli wielkości, a uosabiali cnoty nazwane
wielkimi przez potomnych. Jednym z nich był brat Lawrance, znany
potomnym głównie dzięki tej książeczce, ulubieniec następnych
pokoleń nie dlatego, że był królem, zwycięskim wodzem lub
bogaczem, ale dlatego, że będąc myśli Chrystusowej żył tak
intensywnie w Bożej obecności.
Wartość
tej książki polega na jej chrześcijańskiej pokorze i prostocie.
Brat Lawrance nie był zarozumiałym uczonym. Teologiczne i
doktrynalne debaty nudziły go, jeśli w ogóle zwracał na nie
uwagę. Jego jedynym pragnieniem była społeczność z Bogiem. Z
większym upodobaniem wielbił Boga w kuchni niż w katedrze. W
obecności innych potrafił modlić się tak:
Panie naczyń kuchennych
i wszystkich innych rzeczy,
uświęć mnie,
gdy podaję posiłki
i zmywam naczynia!
Mógł
też powiedzieć: „Czas pracy nie różni się dla mnie od czasu
modlitwy. W hałasie i brzęku naczyń kuchennych, gdy kilka osób na
raz domaga się różnych rzeczy, odczuwam Boga z równie wielkim
spokojem, jak gdybym klęczał przed Najświętszym Sakramentem”.
Poza
tym, że pracował w klasztornej kuchni, niewiele wiadomo o kolejach
jego losu. Urodził się we francuskiej Lotaryngii jako Mikołaj
(Nicholas) Herman. Był człowiekiem prostym i niewykształconym..
Służył krótko jako lokaj i żołnierz, ale smagany rózgą Bożą
i sumieniem – został powołany, by stać się pracowitym
zakonnikiem wśród karmelitów bosych w Paryżu w 1666 roku. Na
zawsze pozostał w pamięci potomnych pod zakonnym imieniem: „Brat
Lawrance”. Nawrócił się jako osiemnastolatek, gdy pewnego
zimowego dnia ujrzał uschłe i bezlistne drzewo sterczące posępnie
spod śniegu. Ten widok głęboko go poruszył i obudził w nim myśl
o zmianie, jaką przyniesie wiosna. Od tego momentu wzrastał i
umacniał się w poznaniu, miłości i łasce Bożej, starając się
stale, jak to określał, „chodzić w Jego obecności”.
[
Jego przeżycia – jego osobista wędrówka od Morza Czerwonego do
Jordanu – nie zawierały błądzenia po pustyni ani surowej zimy
duszy lub ducha. ]
Był
człowiekiem pełnym poświęcenia, wiódł swe życie tak, jak gdyby
był pielgrzymem maszerującym ze śpiewem na ustach, szczęśliwym
zarówno wtedy, gdy służył współbraciom w klasztornej kuchni,
jak i wtedy, gdy służył Bogu podczas czuwania w modlitwie i
pokucie. Umarł mając osiemdziesiąt cztery lata, pełen miłości i
syty dni, otoczony szacunkiem wszystkich, którzy go znali, a jego
imię było dla nich niczym „rozlany kosztowny olejek”.
Ta
książeczka, obrazująca jego umysł i serce, powstała na podstawie
notatek kilku rozmów z nim oraz pisanych przez niego listów, które
zebrał kardynał Wielebny Joseph de Beaufort, późniejszy kardynał
Noailles. To on udzielił „Listom” rekomendacji, gdy po raz
pierwszy zostały opublikowane. Świat przyjął je z radością.
Nikt nie wie, ile miały wydań ani ile milionów ludzi czytało te
słowa. Nie budzi to zdziwienia, ponieważ zawierają one mądrość,
którą wyrazić mogły tylko usta natchnione przez Pana oraz
głoszące prawdę, wiarę i miłość, za którymi od wieków
tęskniły ludzkie serca.
Publikujemy
to niezwykłe świadectwo człowieka, który chodził z Chrystusem
mającym wszak upodobanie do przebywania wśród pokornych.
Świadectwo kogoś, kto oglądał Bożą chwałę jaśniejącą na co
dzień. Gdziekolwiek się znalazł, była tam również Światłość.
Gdziekolwiek stąpał, tam była święta ziemia. Pokazał nam, w
jaki sposób dusza szukająca Boga może – w każdej chwili i w
każdych okolicznościach – znaleźć Go i doświadczać Jego
obecności.
Świadectwo
takiego życia nie pójdzie w zapomnienie, dopóki żyć będą
ludzie, którzy poświęcają cały swój czas na poszukiwanie tej
pewności i tej mądrości, jaka była udziałem pewnego pokornego
zakonnika z Paryża.
Wydawcy
[Przedmowa
z wydania amerykańskiego]
WYZNANIA
Proste
świadectwo
Pierwszy
raz spotkałem brata Lawrance trzeciego sierpnia 1666 roku.
Powiedział mi wówczas: Bóg okazał mi szczególną łaskę podczas
mego nawrócenia, a stał o się to, gdy miałem osiemnaście lat.
Było
to zimą. Patrząc na bezlistne drzewo i myśląc o tym, że niedługo
liście znowu pojawią się na jego gałęziach, potem zaś ukażą
się kwiaty i owoce, doświadczyłem tak niezwykłego objawienia
opatrzności i mocy Bożej, że raz na zawsze wryło się ono w moją
duszę. Ten obraz całkowicie uwolnił mnie od świata i zapalił
taką miłość do Boga, że później nie potrafiłem już
powiedzieć, czy ta miłość rozwinęła się jeszcze w ciągu
następnych ponad czterdziestu lat mego życia.
Służyłem
wówczas jako lokaj u M. Fieuberta, skarbnika, a byłem bardzo
niezręczny i przewracałem wszystko dokoła.
Pragnąłem,
wstąpić do klasztoru, mniemając, że będę mógł odpokutować
swoją niezdarność i popełnione błędy, i w ten sposób zdołam
poświęcić Bogu swe życie, rezygnując ze wszystkich przyjemności
świata. Bóg jednak sprawił niespodzianie, że stan zakonny dawał
mi zadowolenie.
Powinniśmy
umacniać się w poczuciu Bożej obecności przez nieustanne
rozmawianie z Nim. Jest zdrożną rzeczą, gdy przerywamy rozmowę z
Nim, poświęcając uwagę drobiazgom i głupstwom.
Powinniśmy
mieć wielkie wyobrażenie o Bogu i karmić nimi swoją duszę. A to
sprawi, że gdy oddamy Mu siebie, doznamy wielkiej radości.
Powinniśmy
obudzić, to znaczy ożywić naszą wiarę. To smutne, że mamy jej
tak mało. Zamiast uważać wiarę za sposób postępowania, ludzie
zadawalają się powierzchownymi przejawami pobożności, które z
dnia na dzień ulegają zmianie. Chodzenie drogą wiary ożywia
Kościół i jest w stanie doprowadzić nas do wyższego poziomu
doskonałości.
Powinniśmy
poddać się Bogu zarówno w sprawach doczesnych, jak i duchowych,
oraz szukać zadowolenia jakie płynie tylko i wyłącznie z
wypełniania Jego woli – zarówno wtedy, gdy prowadzi nas On przez
cierpienia, jak i gdy zsyła nam pociechę, ponieważ dusza, , która
prawdziwie się Mu poddała, mierzy wszystko jednakową miarą.
Powinniśmy dochowywać Mu wierności w tych momentach, gdy w
modlitwie pojawia się poczucie znużenia, nieczułość lub
rozdrażnienie, przez które Bóg poddaje próbie miłość, jaką do
Niego żywimy. Wtedy mamy najlepszą okazję, by składać Mu
należyty hołd i ofiarę ze swego życia, gdyż jedynie poddanie Mu
się może w istotny sposób posunąć do przodu nasz duchowy rozwój.
Jeśli
chodzi o nędzę i grzechy, o których codziennie słyszy się w
świecie, nie powinno nas to zaskakiwać. Przeciwnie, dziwne jest
raczej to, że nie ma ich więcej, biorąc pod uwagę skłonność
grzeszników do zła. Modlę się za nich, lecz skoro wiem, że Bóg
może naprawić wyrządzone przez nich krzywdy, jeśli taka będzie
Jego wola, nie rozpaczam z tego powodu.
Aby
osiągnąć tak zupełne poddanie się, jakiego Bóg od nas wymaga,
powinniśmy baczyć na wszystkie namiętności, zarówno w duchowych
sprawach, jak i te pospolitej natury. W sprawach namiętności Bóg
udzieli światła tym, którzy prawdziwie pragną Mu służyć. Jeśli
pragniesz szczerze służyć Bogu, to możesz przychodzić do mnie,
kiedy tylko zechcesz, bez obawy, że sprawisz mi kłopot. A jeśli
nie, to nie powinieneś mnie więcej odwiedzać.
Chwila,
która odmieniła wszystko
Brat
Lawrance zawsze kierował się miłością pozbawioną egoistycznych
pobudek. A gdy postanowił, że miłość Boża stanie się celem
wszystkich jego poczynań, dawało mu to wiele zadowolenia. Sprawiało
mu przyjemność, gdy mógł podnieść słomkę z ziemi z miłości
do Boga, pragnąc tylko Jego i niczego więcej, nawet Jego darów.
Przez
długi czas trapiło go przekonanie, że zostanie potępiony. Nikt z
ludzi nie mógł go od tego odwieść. Tak oto wspominał tę sprawę:
–
Postanowiłem wstąpić
do klasztoru jedynie z miłości do Boga i usiłowałem czynić
wszystko tylko dla Niego. Cokolwiek stanie się ze mną – czy
zginę, czy będę zbawiony – zawsze będę czynić wszystko tylko
z miłości do Boga. Przynajmniej zyskam to dobro, że aż do śmierci
czyniłem wszystko, co w mojej mocy, aby Go miłować.
Takimi
myślami trapiłem się przez cztery lata i bardzo wówczas
cierpiałem. W końcu jednak zrozumiałem, że to strapienie wynikało
z braku wiary i od tej pory zacząłem żyć w doskonałej wolności
i nieustannej radości. Dotąd stawiałem swoje grzechy między sobą
a Bogiem, aby Go przekonać, że nie zasługuję na Jego łaski, a
mimo to Bóg wciąż nie przestawał udzielać mi ich w obfitości.
Aby
wykształcić w sobie nawyk nieustannego rozmawiania z Bogiem i
zwracania się do Niego we wszystkich sprawach, musimy zacząć
przychodzić do Niego z pewną regularnością. I jeśli okażemy
odrobinę pilności, odkryjemy, że Jego miłość pobudza nas do
tego od wewnątrz i że nie sprawia nam to żadnych trudności.
Po
przyjemnych dniach, którymi Bóg mnie obdarzył, oczekiwałem, iż
przyjdzie kolej na go ból i cierpienie. Lecz nie martwiłem się
tym, wiedząc dobrze, że sam nie mogę nic zrobić, a Bóg nie
omieszka udzielić mi siły, abym mógł je znieść.
Kiedy
nadarzała się okazja do ćwiczenia jakiejś cnoty, zwracałem się
do Boga, mówiąc: Panie,
nie będę mógł tego zrobić, jeśli Ty nie dasz mi zdolności.
A wtedy otrzymywałem więcej siły, niż potrzebowałem.
Kiedy
zaniedbałem coś, co należało do mych obowiązków, wyznawałem
swój błąd, mówiąc Bogu: Nigdy
nie będę mógł postąpić inaczej, jeśli pozostawisz mnie samemu
sobie. To Ty sam musisz chronić mnie przed upadkiem i naprawić to,
co nie jest doskonałe.
Potem już nie trapiłem się tym więcej.
Powinniśmy
rozmawiać z Bogiem w najczystszej prostocie, zwracając się do
Niego szczerze i otwarcie, i prosząc Go o pomoc w naszych
problemach, gdy tylko się pojawiają. Sam często doświadczałem
tego, że Bóg nigdy nie odmawia.
Pewnego
razu posłano mnie do Burgundii, abym zakupił zapas wina dla całego
klasztoru, co było dla mnie bardzo uciążliwym zadaniem, ponieważ
nie miałem zdolności do interesów. Poza tym kulałem i nie mogłem
poruszać się swobodnie po łodzi, stale więc potykałem się o
beczki i przewracałem. Jednakże nie trapiłem się ani tym, ani
zakupem wina. Powiedziałem Bogu, że Jemu powierzam tę sprawę.
Potem zaś okazało się, iż wszystko zostało należycie
załatwione. Kiedy indziej znowu wysłano mnie do Owernii w celu
załatwienia takiej samej sprawy. Nie wiem, jak to się stało, ale i
tym razem udało mi się zrobić wszystko należycie.
Podobnie
było z zajęciami kuchennymi, do których z natury żywiłem wielką
niechęć. Przyzwyczaiwszy się robić wszystko z miłości do Boga,
modlić się przy każdej sposobności i dzięki Jego łasce
wykonywać dobrze swoją pracę – przekonałem się, że wszystko
przychodziło mi łatwo przez piętnaście lat, które tam
przepracowałem.
Jestem
bardzo rad ze stanowiska, które teraz zajmuję. Ale w każdej chwili
gotów jestem je zostawić tak, jak poprzednie, ponieważ zawsze, w
każdej sytuacji, przyjemność sprawia mi robienie małych rzeczy z
miłości do Boga.
Czas
przeznaczony na modlitwę nie różni się dla mnie od innych pór
dnia. Odkładam na bok swoje zajęcia i oddaję się modlitwie,
zgodnie z zaleceniem mego przełożonego, ale nie pragnę odrywać
się od zajęć ani nie proszę o to, ponieważ nawet
najintensywniejsza praca nie odrywa mnie od Boga.
Wiem,
że moją powinnością jest miłować Boga zawsze i we wszystkim.
Gdy staram się tak postępować, nie potrzebuję rad spowiednika.
Natomiast z całych sił pragnę, aby udzielił mi rozgrzeszenia.
Pilnie baczę na swoje upadki, ale nie popadam w zniechęcenie.
Wyznaję je Bogu, ale nie sprzeczam się z Nim, próbując się
usprawiedliwiać. A kiedy już to zrobię, od nowa w spokoju okazuję
Mu jak zwykle miłość i cześć.
Gdy
umysł czymś się trapi, nie radzę się nikogo, lecz wiedząc na
podstawie światła wiary, iż znajduję się w Bożej obecności,
poprzestaję na tym, że wszystko, co robię, kieruję ku Niemu, tzn.
czynię wszystko z pragnieniem, aby się Jemu podobać, cokolwiek by
z tego wynikło.
Próżne
myśli niweczą wszystko. Cała bieda się zaczyna od nich.
Powinniśmy więc odpędzać je od siebie, gdy tylko uświadomimy
sobie ich natrętną obecność w jakiejś konkretnej sprawie lub w
sprawie naszego zbawienia, i powracać do społeczności z Bogiem.
Na
początku, po swoim nawróceniu, często marnowałem przeznaczony na
modlitwę czas na okiełznanie rozproszonych myśli i na ponowne
uleganie im. Nigdy nie mogłem w pełni zapanować nad czasem
poświęconym na modlitwę, jak to niektórzy robią. Wprawdzie
udawało mi się najpierw medytować przez pewien czas, ale potem w
jakiś niezrozumiały sposób oddalałem się od przedmiotu mych
rozmyślań.
Wszelkie
umartwianie ciała i inne ćwiczenia również są bezużyteczne,
chyba że pomagają w osiągnięciu jedności z Bogiem przez miłość.
Dobrze to przemyślałem i stwierdziłem, że najkrótszą drogą
dotarcia wprost do Niego jest ciągłe ćwiczenie się w miłości i
robienie wszystkiego ze względu na Niego.
Powinniśmy
poznać wielką różnicę między czynami wynikającymi z rozumu a
czynami wynikającymi z woli. Pierwsze mają względnie małą
wartość, a drugie – zasadniczą. Naszym pierwszym i
najważniejszym zadaniem jest miłować Boga i rozkoszować się w
Nim.
Wszelkiego
rodzaju umartwianie się, jeśli pozbawione jest miłości do Boga,
nie może zmazać żadnego grzechu. Powinniśmy bez obawy oczekiwać
przebaczenia grzechów dzięki krwi Jezusa Chrystusa, starając się
jedynie miłować Go całym sercem. Wydaje się, iż największych
łask Bóg udzielił największym grzesznikom, co jest widocznym
świadectwem Jego miłosierdzia.
Największe
cierpienia ani przyjemności tego świata nie mogą równać się z
tym, czego doświadczyłem w sferze ducha. A więc nie dbam o nic i
nie boję się niczego, pragnąc i prosząc Boga tylko o jedno, a
mianowicie aby Go nie obrazić.
Mam
czyste i spokojne sumienie, ponieważ – jak już powiedziałem –
jeśli zaniedbuję swoje obowiązki, od razu przyznaje się do tego.
[, mówiąc: Robię to
z przyzwyczajenia. Nigdy nie będę mógł postąpić inaczej, jeśli
będę zdany tylko na siebie.]
Jeśli nie upadam, dziękuję Bogu, gdyż jestem świadom, że to On
udziela mi sił.
Nowe
spojrzenie na Niego
Fundamentem
mego duchowego życia było wysokie mniemanie o Bogu i hołd składany
Mu w wierze. Odkąd to pojąłem, nie miałem już większej troski
ponad to, by konsekwentnie odrzucać każdą inną myśl oprócz tej
jednej: abym wszystko,
co robię, mógł robić z miłości do Boga.
Kiedy czasami przez dłuższą chwilę nie myślałem o Bogu, nie
popadałem w zaniepokojenie z tego powodu, lecz – wyznawszy Bogu
swoją marność – wracałem do Niego z jeszcze większym
zaufaniem, ponieważ odkrywałem swoją nędzę, jeśli tylko
zapominałem o Nim.
Zaufanie,
jakim darzymy Boga, oddaje Mu cześć i zapewnia nam wielkie łaski.
Jest
rzeczą niemożliwą nie tylko, aby Bóg mógł zawieść, lecz także
aby pozwolił zbyt długo cierpieć duszy, która jest całkowicie na
Niego zdana i zdecydowana znieść wszystko ze względu na Niego.
Często
doświadczałem bliskiego wsparcia Bożej łaski przy wszelkich
okolicznościach. To doświadczenie sprawiło, że kiedy miałem coś
do zrobienia, nie myślałem o tym zawczasu. Lecz gdy nadchodził
właściwy moment, znajdywałem w Bogu, jak w przejrzystym lustrze,
wszelkie potrzebne zdolności. Ostatnio stale tak postępowałem, nie
zamartwiając się niczym z góry. Dawniej natomiast zazwyczaj
doświadczałem takich zmartwień w rozmaitych swoich sprawach.
Gdy
codzienne zajęcia zaczynały odrywać mnie od myśli o Bogu, świeże
przypomnienie pochodzące od Niego napełniało mą duszę i tak mnie
rozpalało i unosiło, że trudno mi się było opanować.
Bardziej
doświadczałem jedności z Bogiem podczas wykonywania rozmaitych
zajęć, niż gdy je odkładałem, by poświęcić Panu czas w
samotności.
Odtąd
spodziewałem się wielkiego cierpienia ciała i umysłu. Najgorsze,
czego się obawiałem i co mogłoby mnie spotkać, to utrata poczucia
Bożej obecności, którym cieszyłem się już tak długo. Ale Bóg
w dobroci swojej zapewnił mnie, że nigdy mnie nie porzuci i że
udzieli mi siły, abym zdołał znieść wszelkie zło, które On
dopuści. I dlatego nie bałem się niczego. Nie miałem możności
poradzić się nikogo w sprawie swego stanu. A kiedy próbowałem to
zrobić, odchodziłem jeszcze bardziej zagubiony. W miarę jak
uświadamiałem sobie swoją gotowość do złożenia życia z
miłości do Boga, nie czułem się zagrożony. Takie całkowite
poddanie się Bogu było pewną drogą do nieba, drogą, na której
zawsze miałem dość światła, aby móc nią kroczyć.
Na
początku duchowego życia powinniśmy wiernie wykonywać nasze
obowiązki i zapierać się siebie. Potem staje się to niezwykłą
przyjemnością. W trudnościach mamy uciekać się jedynie do Jezusa
Chrystusa i Jego prosić o łaskę. Gdy ją mamy, wówczas wszystko
przychodzi łatwo.
Wielu
nie robi postępów w chrześcijańskim życiu, ponieważ trzyma się
odprawiania pokuty i innych pobożnych praktyk, a jednocześnie
zaniedbuje miłość do Boga, która jest głównym celem człowieka.
Znajduje to wyraz w ich uczynkach i jest powodem, dlaczego widać tak
mało trwałych cnót.
Nie
potrzeba ani biegłości, ani wykształcenia, aby dotrzeć do Boga,
lecz jedynie serca przepełnionego mocnym zdecydowaniem, aby nie
zajmować się niczym innym oprócz Niego i aby żyć tylko dla
Niego. Aby tylko Jego miłować.
Najlepsza
metoda
Rozmawialiśmy
często i z wielką szczerością o sposobie przychodzenia
do Boga.
Problem
sprowadza się do odrzucenia z głębi serca wszystkich odczuć,
które prowadzą nas do Boga. Możemy nabrać nawyku nieustannego
rozmawiania z Nim z całkowitą swobodą i prostotą. Potrzebujemy
jedynie poznać, jak Bóg jest bliski i obecny przy nas i że możemy
zwracać się do Niego w każdej chwili. Możemy prosić Go o pomoc,
by poznać Jego wolę w sprawach wątpliwych i by należycie wykonać
wszystko, czego On od nas oczekuje, powierzając Mu wszystko, zanim
przystąpimy do pracy, i dziękując Mu, gdy wykonamy swoje zadanie.
W
rozmowie z Bogiem powinniśmy być również nieustannie zajęci
oddawaniem Mu chwały, adoracją i okazywaniem Mu miłości za Jego
nieskończoną dobroć i doskonałość.
Nie
poddając się zniechęceniu z powodu naszych grzechów, powinniśmy
modlić się o Jego łaskę z całkowitym zaufaniem, polegając na
niezmierzonych zasługach Pana Jezusa Chrystusa. Bóg nas nigdy nie
zawiedzie i udzieli swej łaski każdemu naszemu działaniu. Zawsze
tak to odczuwałem i nigdy się nie zawiodłem, jeśli tylko myślami
nie odbiegłem od obecności Bożej lub jeśli nie zapomniałem
poprosić Go o pomoc.
Bóg
zawsze posyła nam światło w naszych wątpliwościach, jeśli tylko
nie mamy innego pragnienia prócz tego, aby się Jemu podobać.
Nasze
uświęcenie nie zależy od zmiany
naszych uczynków, lecz od robienia dla Boga tego wszystkiego, co na
co dzień robimy dla siebie. Wielki żal budzi to, jak wielu ludzi
myli cel ze środkiem prowadzącym do jego osiągnięcia, z
przyzwyczajenia trzymając się uczynków wykonywanych bardzo
niedoskonale z powodu ludzkich ograniczeń lub z egoistycznych
względów.
Najlepszą
metodą przychodzenia do Boga, jaką odkryłem, jest wykonywanie
codziennych zajęć bez zwracania uwagi na to, by przypodobać się
ludziom,1
a za to – na ile jesteśmy do tego zdolni – wyłącznie z miłości
do Boga.
Wielce
łudzące jest myślenie, że czas modlitwy powinien różnić się
od innych chwil naszego życia. Naszym świętym obowiązkiem jest
trwać blisko Boga zarówno pracując w czasie na pracę
przeznaczonym, jak i modląc się, gdy przypada pora modlitwy.
Modlitwa
polega po prostu na doznawaniu obecności Bożej. Dusza jest wówczas
nieczuła na wszystko z wyjątkiem Jego miłości. Kiedy zaś mija
pora modlitwy, nie odczuwam żadnej różnicy, ponieważ ciągle
przebywam w Bożej obecności, chwaląc i błogosławiąc Go z całej
siły tak, że przechodzę przez życie nieustannie się radując.
Mam jednak nadzieję, że Bóg doświadczy mnie cierpieniem, gdy
stanę się mocniejszy.
Powinniśmy
raz na zawsze, z całego serca, całkowicie zaufać Bogu i zupełnie
poddać się Jemu, mając pewność, że On nas nie zawiedzie.
Nie
powinniśmy ustawać w czynieniu małych rzeczy z miłości do Boga,
On bowiem zwraca uwagę nie na wielkość uczynku, lecz na miłość,
z jaką jest on wykonywany. Nie powinniśmy się dziwić, jeśli z
początku nasze starania nie będą często uwieńczone powodzeniem.
Kiedyś wreszcie wykształcimy w sobie ów nawyk, który w naturalny
sposób przejawi się w uczynkach, bez wysiłku z naszej strony,
przynosząc nam niezwykłe zadowolenie.
Istota
pobożności polega na wierze, nadziei i miłości. Jeśli je żywimy,
jednoczymy się z wolą Bożą. Wszystkie inne rzeczy są mało ważne
i należy je traktować zaledwie jako środki prowadzące do celu.
Powinny zostać wchłonięte przez wiarę i miłość.
Wszystko
jest możliwe dla tego, kto wierzy.
Wszystko jest lżejsze dla tego, kto żywi
nadzieję. I wszystko
jest prostsze dla tego, kto miłuje,
a jeszcze łatwiejsze dla tego, kto wytrwa w tych trzech cnotach.
Celem,
jaki powinien nam przyświecać w tym życiu, jest to, abyśmy
stawali się coraz doskonalsi i byli czcicielami Boga, tak jak
pragniemy nimi być przez całą wieczność.
Rozpoczynając
duchowe życie powinniśmy zastanowić się nad sobą i zgłębić
nasz stan aż do dna. A wtedy odkryjemy, że jesteśmy godni pogardy
i nie zasługujemy na miano chrześcijan. Ulegamy wszelkiego rodzaju
słabościom i niezliczoną ilość razy upadamy, a to nas trapi i
powoduje ciągłą zmienność w naszym zdrowiu, nastroju,
wewnętrznej i zewnętrznej postawie. Jednym słowem jesteśmy
ludźmi, których Bóg chce upokorzyć za pomocą wielu cierpień i
trudności, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Nie
powinniśmy się więc dziwić, że spotykają nas kłopoty,
pokuszenia, przeciwności i wrogość ze strony ludzi. Przeciwnie,
powinniśmy się temu wszystkiemu poddać i znosić to tak długo,
jak się to Bogu spodoba, ku własnemu pożytkowi.
Im
większa jest doskonałość, do której dąży człowiek, tym
bardziej będzie on uzależniony od Bożej łaski.
2
Jeden
z mnichów, przed którym byłem zobowiązany szczerze się otworzyć,
należący do tego samego klasztoru, zapytał mnie, w jaki sposób
osiągnąłem to codzienne poczucie obecności Bożej.
Odpowiedziałem, że od chwili wstąpienia do zakonu obrałem Boga za
cel wszystkich swoich myśli i pragnień; cel, do którego należy
dążyć i który trzeba osiągnąć.
Na
początku nowicjatu godziny przeznaczone na modlitwę spędzałem
rozmyślając o Bogu, aby przekonać umysł i wywrzeć głębokie
wrażenie na sercu, że On istnieje. Osiągałem to wzbudzając w
sobie raczej żar uczuć i poddając się światłu płynącemu z
wiary, niż przez wysublimowane rozumowanie i nieznużone medytacje.
Dzięki tej prostej i niezawodnej metodzie ćwiczyłem się w
poznawaniu i miłowaniu Boga. Postanowiłem też ze wszystkich sił
starać się żyć w nieustannym poczuciu obecności Bożej i –
jeśli to możliwe – nigdy więcej o Nim nie zapomnieć.
Gdy
w modlitwie napełniłem swój umysł wielkimi uczuciami do
nieskończonej Istoty, wracałem do wyznaczonej mi pracy w
klasztornej kuchni. Najpierw obmyślałem starannie swoje zajęcia:
co, kiedy i jak należy zrobić, a resztę czasu, zarówno przed, jak
i po pracy, poświęcałem na modlitwę.
Kiedy
rozpoczynałem jakąś pracę, zwracałem się do Boga z synowskim
zaufaniem: O mój Boże,
ponieważ jesteś ze mną, a ja muszę zgodnie z Twoim przykazaniem
myśleć o tych materialnych sprawach, proszę Cię, abyś udzielił
mi łaski, bym trwał w Twojej obecności. Udziel mi swojej pomocy,
przyjmij wszystkie moje uczynki i zawładnij wszystkimi moimi
uczuciami.
W
trakcie pracy nieustannie prowadziłem przyjazną rozmowę ze
Stwórcą, prosząc Go o łaskę i składając Mu w ofierze wszystkie
swoje czynności.
Gdy
kończyłem pracę, sprawdzałem, jak wywiązałem się ze swoich
obowiązków. Jeśli stwierdzałem, że wykonałem je należycie,
składałem dzięki Bogu. Jeśli było inaczej, prosiłem o
przebaczenie i bez zwłoki znowu kierowałem swoje myśli ku Panu,
nadal ćwicząc się w przebywania w Jego obecności,
jak gdybym wcale go [] nie przerywał. Wstając po upadkach i
odnawiając często wyznanie wiary i miłości, doszedłem do stanu,
w którym jest mi równie trudno przestać myśleć o Bogu, jak na
początku trudno mi było do myślenia o Nim przyzwyczaić.
Gdy
brat Lawrance odkrył, jakie korzyści płyną z chodzenia w
obecności Bożej, naturalną koleją losu [] zaczął gorliwie
zalecać to samo innym. Jego osobisty przykład stał się przy tym
silniejszą pobudką niż uzasadnienia, jakie mógł przedstawić.
Już sam widok jego twarzy przynosił zbudowanie, ponieważ rzucająca
się w oczy pobożność, łagodna i pełna pokoju, nie mogła nie
wywrzeć wrażenia na patrzących. I znać było, że w chwilach
największego pośpiechu, wśród zajęć kuchennych, wciąż
zachowywał skupienie i otwartość na świat duchowy. Nigdy nie
śpieszył się ani nie ociągał, ale robił każdą rzecz w swoim
czasie, z jednakowym, niezakłóconym opanowaniem i spokojem ducha.
„Czas pracy – mawiał – nie różni się dla mnie od czasu
modlitwy. W hałasie i brzęku naczyń kuchennych, gdy kilka osób na
raz domaga się ode mnie różnych rzeczy, odczuwam Boga z równie
wielkim spokojem, jak gdybym klęczał przed Najświętszym
Sakramentem”.
LISTY
LIST
PIERWSZY
Ponieważ
tak gorąco pragniesz, abym opowiedział Ci o sposobie, dzięki
któremu osiągnąłem codzienne
poczucie Bożej obecności,
jakiego nasz Pan w swoim miłosierdziu raczył mi udzielić, muszę
Ci powiedzieć, że z dużymi oporami uległem Twojemu naleganiu.
Robię to pod warunkiem, że nikomu nie pokażesz mojego listu.
Gdybym wiedział, że pozwolisz go komuś oglądać, wówczas nawet
moje gorące pragnienie, abyś robił duchowe postępy, nie
przekonałoby mnie do pisania. Mogę to wszystko przedstawić
następująco:
Odkrywszy
w wielu książkach rozmaite metody znajdowania obecności Boga i
różne praktyki życia duchowego, doszedłem do wniosku, że
stosując je doznam raczej zamętu zamiast ułatwić sobie
znalezienie jednego, czego szukałem, a mianowicie jak mogę
całkowicie należeć do Boga. Zmusiło mnie to, bym oddał wszystko,
aby osiągnąć Tego, który jest wszystkim. A więc oddawszy się
całkowicie Bogu, aby mógł oczyścić mnie z grzechu, z miłości
do Niego odrzuciłem wszystko, co nie należało do Niego, i zacząłem
żyć tak, jak gdyby na całym świecie istniał tylko On i ja.
Czasami czułem się przed Nim jak nędzny przestępca u stóp
sędziego; innym razem oglądałem Go w sercu jako mego Ojca, jako
mego Boga. Wielbiłem Go jak najczęściej, przebywając myślami w
Jego świętej obecności i wracając tam, gdy tylko uświadomiłem
sobie, że od Niego odszedłem. Ćwiczenie się w tym sprawiało mi
niemało kłopotów, jednak kontynuowałem je pomimo wszystkich
trudności, nie martwiąc i nie niepokojąc, gdy mój umysł błądził
gdzieś wbrew mojej woli. Stało się to moim zajęciem zarówno w
ciągu całego dnia, jak i w chwilach przeznaczonych na modlitwę,
ponieważ stale, w każdej godzinie i minucie, nawet podczas
najbardziej absorbujących zajęć, odpychałem od siebie wszystko,
co mogłoby zakłócić moje myśli o Bogu.
Odkąd
wstąpiłem do zakonu, stało się to moją powszednią praktyką. I
chociaż czyniłem to niedoskonale, czerpałem z tego wiele korzyści.
Wiem dobrze, że wszystko to zawdzięczam miłosierdziu i dobroci
Boga, bo bez Niego nic nie możemy zrobić, a ja jeszcze mniej niż
inni. Lecz jeśli wytrwale czuwamy nad tym, aby przebywać w Jego
świętej obecności, wówczas nie tylko ustrzeże to nas przed
obrażaniem Go i robieniem – przynajmniej świadomie – czegoś,
co Mu się nie podoba, ale także zrodzi to w nas świętą wolność
i – jeśli mogę się tak wyrazić – swobodę obcowania z Bogiem,
dzięki której możemy skutecznie prosić o potrzebną nam łaskę.
Często powtarzane czynności stają się przyzwyczajeniem, a
obecność Boga okazuje się dla nas wówczas czymś całkiem
naturalnym. Jeśli chcesz, dziękuj Mu wraz ze mną za Jego wielką
dobroć dla mnie, której nigdy dostatecznie nie potrafię docenić,
za tyle łask, które okazał tak nędznemu grzesznikowi jak ja.
Wszystko we mnie oddaje Mu chwałę. Amen.
LIST
DRUGI
Nie
znajdując w książkach opisu mojego sposobu życia, dla większego
bezpieczeństwa (chociaż ja sam się o to nie kłopoczę) rad będę
dowiedzieć się, co o tym sądzisz.
Dawno
temu pewien pobożny człowiek powiedział mi podczas rozmowy, że
życie duchowe jest życiem w łasce. Zaczyna się od niewolniczego
strachu, rozwija się dzięki nadziei życia wiecznego i osiąga
swoje spełnienie w czystej miłości; a każdy z tych stanów ma
różne etapy, dzięki którym doznaje się w końcu cudownego
spełnienia.
Nie
chwyciłem się tych wszystkich metod. Przeciwnie, nie wiedząc,
czego instynktownie szukam, stwierdziłem, że one mnie zniechęcają.
To było powodem, dla którego po wstąpieniu do zakonu postanowiłem
oddać siebie Bogu, aby wyrazić moją najszczerszą wdzięczność
za Jego miłość, i z miłości do Niego wyrzekłem się wszystkiego
innego.
Przez
rok pierwszy w czasie przeznaczonym na modlitwę często oddawałem
się rozmyślaniom o śmierci, sądzie, niebie, piekle i moich
grzechach. Przez kilka lat poświęcałem resztę dnia, a nawet czas,
gdy byłem zajęty pracą, rozmyślaniu o obecności
Boga, o którym
wiedziałem, że zawsze jest ze
mną, a często we
mnie.
W
końcu niepostrzeżenie zacząłem dochodzić do tego samego stanu
[osiągać ten sam stan] podczas czasu przeznaczonego na modlitwę,
co przyniosło mi wielkie zadowolenie i pociechę. Praktykowanie tego
wzbudziło we mnie wielki szacunek dla Boga tak, że tylko wiara
mogła mnie wówczas zaspokoić. Taki był mój początek, a jednak
muszę Ci wyznać, że przez dziesięć pierwszych lat bardzo
cierpiałem. Świadomość, że nie byłem oddany Bogu tak, jak bym
tego chciał, oraz moje przeszłe grzechy, stale tkwiące w mojej
pamięci, i ogrom niezasłużonych łask, którymi Bóg mnie obdarzył
– wszystko to było powodem i źródłem mego cierpienia. W tym
czasie często upadałem i zaraz powstawałem. Wydawało mi się, że
całe stworzenie, rozum i sam Bóg – jednym słowem wszystko
sprzysięgło się przeciwko mnie, a jedynie wiara stała po mojej
stronie. Czasami trapiły mnie myśli, że wiara w to, iż zostałem
obdarzony tyloma łaskami, była skutkiem mego zarozumialstwa i
złudzenia, że osiągnąłem to wszystko od razu, podczas gdy inni
dochodzą do tego po wielu trudnościach. Kiedy indziej zaś
sądziłem, że była świadomym łudzeniem się i że nie ma dla
mnie zbawienia.
Gdy
zacząłem myśleć jedynie o tym, aby skończyły się te dni
utrapienia (co wcale nie zmniejszało mojego zaufania do Boga i
przyczyniało się do wzrostu mojej wiary), stwierdziłem nagle, że
się zmieniłem, a moja dusza, która do tego momentu była
utrapiona, osiągnęła głęboki wewnętrzny pokój, jak gdyby
znalazła się w samym środku miejsca swego odpocznienia.
Odtąd
chodziłem przed Bogiem w prostocie, w wierze, z pokorą i miłością.
Teraz staram się pilnie nie robić niczego i nie myśleć o niczym,
co Jemu by się nie spodobało. Mam nadzieję, że gdy zrobię
wszystko, co zrobić mogę, On postąpi ze mną tak, jak się to Jemu
upodobało.
Nie
potrafię wyrazić tego, co się teraz ze mną dzieje. Nie odczuwam
bólu ani trudu z powodu swego duchownego stanu, ponieważ nie ma we
mnie innej woli oprócz woli Bożej, którą staram się wypełniać
we wszystkim i której jestem tak poddany, że nie podniósłbym
źdźbła trawy z ziemi wbrew Jego nakazowi ani też z innego motywu
powodu prócz czystej miłości do Niego.
Zaprzestałem
wszelkich form pobożności i ułożonych modlitw, z wyjątkiem tych,
do których zobowiązuje mnie moja reguła. Staram się zajmować
jedynie przebywaniem w Jego świętej obecności, w której trwam
okazując proste skupienie i wszechogarniający, pełen miłości
hołd dla Boga, co mogę nazwać rzeczywistą
obecnością Bożą.
Lub – ujmując to lepiej – powszednią,
pełną ciszy, tajemną rozmową duszy z Bogiem,
która często wzbudza we mnie wewnętrzną, a czasami zewnętrzną
radość oraz uniesienie tak wielkie, że muszę używać różnych
środków, aby opanować je i nie okazywać tego innym.
Krótko
mówiąc, jestem pewien bez żadnej wątpliwości, że moja dusza
przebywała z Bogiem przez trzydzieści minionych lat. Przeszedłem
wiele, lecz nie chcę Cię tym zanudzać, uważam jednak za właściwe
poinformować Cię, jak widzę siebie przed Bogiem, którego uznaję
za swego Króla.
Uważam
się za najnędzniejszego z ludzi, zranionego i zepsutego, bo
popełniłem wszelkiego rodzaju przestępstwa przeciwko Królowi.
Poruszony głębokim żalem, wyznaję Mu całą moją nędzę i
proszę o przebaczenie, oddaję się w Jego ręce, aby zrobił ze
mną, co zechce. Król zaś, pełen miłosierdzia i dobroci, nie
pragnie mnie ukarać, ale przyjmuje mnie z miłością, karmi i poi u
swego stołu, usługuje mi sam i powierza klucz do swych skarbów. To
On nieustannie, na tysiące sposobów, rozmawia ze mną i znajduje
przyjemność w przebywaniu ze mną, i traktuje mnie z całym
szacunkiem jak swego ulubieńca. Tak czuję się czasami w Jego
świętej obecności.
Najskuteczniejszą
metodą osiągnięcia tego stanu jest właśnie takie proste
skupienie i wszechogarniająca, żarliwa cześć dla Boga, do którego
przylgnąłem z większą czułością i rozkoszą, niż niemowlę do
piersi matki. Tak więc, jeśli się już ośmielę użyć tego
wyrażenia, powinienem nazwać ten stan znajdowaniem się u piersi
Boga – z powodu niewysłowionej błogości, której doświadczam i
którą się rozkoszuję.
Jeśli
czasami moje myśli błądzą i odciągają mnie od tego stanu z
powodu obowiązków lub mojej słabości, jestem od razu przywoływany
wewnętrznym poruszeniem tak uroczym i miłym, że czuję wstyd na
jego wspomnienie. Pragnę, aby Wasza Wielebność zwrócił raczej
uwagę na moją wielką nędzę, której jesteś w pełni świadomy,
niż na wielkie łaski, które Bóg mi okazuje pomimo całej mojej
niegodności i niewdzięczności.
Jeśli
chodzi o ustalone godziny modlitwy, to są one tylko kontynuacją
tego samego doświadczenia. Czasami czuję się wtedy jak wybrany
przez rzeźbiarza kamień, z którego ma powstać posąg. Oddając
się w ten sposób Bogu pragnę, aby ukształtował On swój
doskonały obraz w mojej duszy i sprawił, bym był całkowicie do
Niego podobny.
Innym
razem, gdy przystępuję do modlitwy, czuję, jak cały mój duch i
dusza unoszą się ku Bogu bez żadnego starania i wysiłku z mojej
strony. I czuję się tak, jak gdybym był mocno zakotwiczony w Bogu,
który jest punktem centralnym i miejscem odpocznienia.
Wiem,
że niektórzy oskarżyciele nazywają ten stan bezczynnością,
złudzeniem i samolubstwem. Wyznam, że jest to święta bezczynność.
Mogłaby ona stać się istotnie egoizmem, gdyby w tym stanie dusza
była do niego zdolna, ponieważ w rzeczywistości, trwając w tym
odpocznieniu, nie może być niepokojona sprawami, do których
przedtem była przyzwyczajona i które w przeszłości stanowiły dla
niej oparcie, a teraz bardziej jej przeszkadzają, niż pomagają.
Jednak
nie mogę znieść nazywania tego stanu ułudą, ponieważ dusza,
która w ten sposób posiadła Boga, nie pragnie niczego oprócz
Niego. A nawet gdybym padł ofiarą złudzenia, wówczas Bożą
sprawą jest zaradzić temu. Niech uczyni ze mną, co Mu się podoba.
Pragnę tylko Jego i Jemu chcę być całkowicie oddany. Jednakże
prosiłbym bardzo Waszą Wielebność o przesłanie mi swojej opinii,
dla której zawsze mam wielkie poważanie, ponieważ żywię dla
Waszej Wielebności szczególny szacunek.
LIST
TRZECI
Mamy
Boga, który jest nieskończenie łaskawy i wie wszystko o naszych
potrzebach. Zawsze wydawało mi się, że On chciałby człowieka
zredukować do zera. Przychodzi w wybranym przez siebie momencie,
kiedy się Go najmniej spodziewasz. Pokładaj dziś w Nim nadzieję
bardziej niż kiedykolwiek. Dziękuj Mu za wszystkie łaski, które
Ci okazuje, szczególnie za wytrwałość i cierpliwość, których
Ci udziela w utrapieniach. Jest to wyraźny znak, że troszczy się o
Ciebie. Znajdź więc w Nim pociechę i dziękuj Mu za wszystko.
Podziwiam
również hart ducha i odwagę pana NN... Bóg dał mu właściwe
nastawienie i dobrą wolę. Lecz wciąż jest w nim trochę świata i
wiele młodości. Mam nadzieję, że utrapienia, które Bóg mu
zsyła, okażą się dla niego lekarstwem przynoszącym zdrowie i
pozwolą mu przyjrzeć się sobie. Jest to wypadek, który powinien
pchnąć go do zupełnego zaufania Temu, który wszędzie mu
towarzyszy. Niech myśli o Nim tak często, jak zdoła, szczególnie
w największym niebezpieczeństwie. Odrobina podniesienia na duchu
wystarczy mu. Błysk przypomnienia sobie o Bogu, odruch wewnętrznego
uwielbienia, choćby w marszu i z mieczem w dłoni – to wszystko są
modlitwy, a chociaż krótkie, jednak Bóg chętnie je przyjmuje. I
nie tylko nie pomniejszają one żołnierskiej odwagi w chwilach
grozy, lecz jak najbardziej służą jej umocnieniu.
Niech
więc rozmyśla o Bogu, ile tylko zdoła. Niech stopniowo przywyknie
do tego prostego, lecz świętego ćwiczenia. Nikt tego nie zauważy
i nie będzie dlań nic łatwiejszego, niż częste powtarzanie tych
małych, wewnętrznych adoracji. Zaleć mu, jeśli chcesz, aby myślał
o Bogu tak często, jak może, w sposób tu przedstawiony. To
przystoi i jest jak najbardziej potrzebne żołnierzowi, który
codziennie naraża się na niebezpieczeństwo utraty życia. Mam
nadzieję, że Bóg wesprze jego i całej jego rodzinę; Bóg,
któremu składam moje służby.
LIST
CZWARTY
Korzystam
z okazji, aby przekazać Ci opinie pewnego brata z naszego zakonu na
temat godnych podziwu owoców i ciągłej pomocy, jakich doznaje
dzięki obecności
Bożej. Pragnę,
abyśmy obaj, Ty i ja, odnieśli z tego świadectwa pożytek.
Wiesz,
że przez czterdzieści lat, które spędził w zakonie, nieustannie
zabiegał o to, aby zawsze być w obecności Boga i nie czynić
niczego, dosłownie niczego, ani też nie myśleć o niczym, co
mogłoby nie spodobać się Jemu, a to wszystko z jednego tylko
powodu, a mianowicie z czystej miłości do Niego, ponieważ On
zasługuje na nieskończenie więcej.
Obecnie
brat ów tak przywykł do obecności Bożej, że doznaje przez to
nieustannej pociechy we wszystkich okolicznościach. Od trzydziestu
lat jego dusza jest napełniona radością nieustanną, czasami tak
wielką, że musi stosować różne sposoby, aby opanować swe
uczucia i powstrzymać się przed okazywaniem ich.
Jeśli
czasami poczuje się nieco oddalony od obecności Bożej, Bóg zaraz
daje mu to odczuć w duszy, aby przywołać go z powrotem. Często
dzieje się tak wtedy, gdy jest bardzo zajęty zewnętrznymi
czynnościami. Odpowiada wiernością na te wewnętrzne wołanie albo
wznosząc serce ku Bogu, albo składając Mu pokorny i pełen
żarliwości hołd. Albo za pomocą słów, które miłość dyktuje
w takich momentach, jak na przykład: Mój
Boże, oto jestem całkowicie oddany Tobie. Spraw, Panie, abym był
jedno z tym, co jest w Twoim sercu. A
wtedy wydaje mu się (i w rezultacie tak to odczuwa), że pełen
miłości Bóg, zaspokojony tymi kilkoma słowami, znów przychodzi i
spoczywa u źródła, w samym środku jego duszy. Przeżycia te dają
mu taką pewność, że Bóg zawsze jest obecny u źródła lub w
głębi jego duszy, iż nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Oceń
więc, jakiego zadowolenia i zaspokojenia doświadcza ów człowiek,
gdy nieustannie odkrywa w sobie tak wielki skarb. Już nie poszukuje
go z niepokojem, lecz stale stoi on przed nim otworem, aby mógł z
niego czerpać, ile dusza zapragnie.
Bardzo
narzeka na naszą ślepotę i często ze łzami w oczach powtarza, że
jesteśmy pożałowania godni, bo zadowalamy się zaledwie odrobiną.
Bóg –
powiedział kiedyś – posiada
wielki skarb i pragnie go udzielać, my jednak jesteśmy pochłonięci
nikłym zmysłowym uniesieniem, które po chwili przemija. Z powodu
swojej ślepoty przeszkadzamy Bogu i wstrzymujemy strumień Jego
łask. Lecz gdy znajdzie On duszę ogarniętą żywą wiarą, wlewa w
nią obfitość swej łaski i dobroci; spływają one jak rwący
potok, który – jeśli zostanie zmuszony do zatrzymania się na
drodze, a potem znajdzie ujście – rozlewa się gwałtownie i
obficie.
Jakże
często wstrzymujemy ten potok, lekceważąc jego wartość. Lecz nie
powstrzymujmy go już więcej; niech zaleje nas i zburzy tamujące go
przeszkody. Otwórzmy się na łaskę; odzyskajmy stracony czas, bo
być może niewiele go już nam zostało. Śmierć kroczy tuż tuż;
przygotujmy się na spotkanie z nią. Ponieważ tylko raz umieramy,
więc popełnionego błędu nie da się naprawić.
Powtarzam,
zastanówmy się. Czas ucieka, nie możemy go zmarnować – tu
chodzi o nasze dusze. Wierzę, że powziąłeś skuteczne środki,
abyś nie został zaskoczony. Polecam Ci to jako jedyną konieczność.
Musimy jednak pracować nad tym, ponieważ brak postępu w duchowym
życiu oznacza cofanie się. Lecz ci, którzy czują powiew Ducha
Świętego, idą naprzód nawet we śnie. Jeśli łodzią naszej
duszy wciąż miotają wiatry i burze, obudźmy Pana, który w niej
śpi, a On wnet uciszy morskie żywioły.
Pozwoliłem
sobie podzielić się z Tobą tymi dobrymi odczuciami, abyś mógł
je porównać z własnymi. Niech posłuży to do ich rozpalenia i
niech rozgorzeją, gdyby na nieszczęście (oby Bóg nas od tego
wielkiego nieszczęścia zachował) choćby trochę ostygły. Obaj
wspomnijmy więc naszą pierwszą gorliwość. Skorzystajmy z
przykładu i uczuć tego zakonnika, którego świat nie poznał, lecz
Bóg go poznał i troszczy się o niego. Będę się modlił za
Ciebie, proszę też, módl się stale o mnie.
LIST
PIĄTY
Otrzymałem
dziś dwie książki i list od siostry NN..., która przygotowuje się
do złożenia ślubów zakonnych i z tego powodu pragnie, aby cały
wasz święty zakon modlił się za nią, a ty w szczególności.
Rozumiem, że bardzo na to liczy. Proszę, nie spraw jej zawodu. Proś
Boga, żeby mogła złożyć swoją ofiarę jedynie z powodu miłości
do Niego i z mocnym postanowieniem, aby całkowicie poświęcić się
Jemu. Prześlę Ci jedną z tych książek, która mówi o obecności
Bożej. Temat ten – jak rozumiem – obejmuje całe życie duchowe.
I wydaje mi się, że kto tylko będzie to właściwie praktykować,
wkrótce stanie się człowiekiem duchowym.
Wiem,
że aby to należycie praktykować, serce musi być ogołocone z
wszystkich innych rzeczy, ponieważ Bóg bierze na własność
wyłącznie samo serce. I jak nie może On wziąć serca, nie
opróżniwszy go uprzednio ze wszystkiego, tak też nie może w nim
działać i robić tego, co Mu się podoba, jeśli nie pozostanie ono
przed Nim puste.
Nie
ma w świecie życia milszego i przyjemniejszego niż życie w
nieustannej rozmowie z Bogiem. Mogą to pojąć tylko ci, którzy to
praktykują i stale tego doświadczają. Jednak nie radzę Ci
kierować się takimi pobudkami, gdyż to nie przyjemność powinna
budzić pragnienie, by szukać takiego doświadczenia. Róbmy to z
powodu miłości oraz dlatego, że sam Bóg chce mieć nas dla
siebie.
Gdybym
był kaznodzieją, powinienem przede wszystkim zwiastować o
przeżywaniu obecności Bożej. Gdybym był spowiednikiem, całemu
światu radziłbym to samo. Wydaje mi się to konieczne, a zarazem
łatwe.
Ach!
Gdybyśmy tylko poznali, jak bardzo potrzebujemy łaski i pomocy
Bożej, nigdy nie odwrócilibyśmy od Niego wzroku! Nigdy, ani na
moment, wierz mi. Podejmij więc natychmiast święte i mocne
postanowienie, że nigdy rozmyślnie nie zapomnisz o Nim i spędzisz
resztę swoich dni w Jego świętej obecności, z miłości do Niego,
pozbawiony – jeśli On uzna to za właściwe – wszelkiego
pocieszenia.
Przyłóż
serce do tego dzieła, a jeśli postąpisz tak, jak postąpić
powinieneś, bądź pewny, że ujrzysz skutki. Wesprę Cię moimi
modlitwami, mimo że są słabe. Polecam się gorliwie Tobie i
wszystkim z Waszego świętego zakonu.
LIST
SZÓSTY
(Do
tej samej osoby)
Otrzymałem
od pani NN... rzeczy, które podałeś jej dla mnie. Dziwi mnie, że
nie przekazałeś mi swojej opinii o książeczce, którą Ci
posłałem i którą musiałeś otrzymać. Proszę, postanów z głębi
serca praktykować to, o czym ona mówi, mimo Twojego podeszłego
wieku. Lepiej późno niż wcale.
Nie
mogę pojąć, jak pobożni ludzie mogą odczuwać zadowolenie nie
praktykując obecności Bożej. Ze swej strony staram się przebywać
z Nim sam na sam u źródła i w samym sercu mojej duszy tak długo,
jak mogę. I gdy jestem z Nim, nie boję się niczego, natomiast
najmniejsze odwrócenie się od Niego jest nie do zniesienia.
To
doznanie nie powoduje wielkiego zmęczenia ciała. Dobrze jest jednak
pozbawić go od czasu do czasu, a właściwie często, wielu drobnych
przyjemności. Bo choć są niewinne i godziwe, jednakże wola Boża
nie pozwala, aby dusza, która pragnie być całkowicie poświęcona
Jemu, znajdowała inne przyjemności poza Nim samym; jest to zupełnie
zrozumiałe.
Nie
chcę przez to powiedzieć, że musimy narzucać coś sobie gwałtem
i przymusem. Nie. Powinniśmy służyć Bogu w świętej wolności.
Należy ćwiczyć się w tym z oddaniem, bez troski lub niepokoju,
łagodnie i ze spokojem przywołując nasze myśli z powrotem do Boga
zawsze, gdy stwierdzamy, że zaczynają błądzić.
Jednakże
konieczne jest całkowite zaufanie Bogu i odsunięcie od siebie
wszystkich innych trosk, a nawet nadzwyczajnych form pobożności,
które same w sobie mogą być dobre, często jednak niepotrzebnie
zajmują człowieka, ponieważ są tylko środkiem prowadzącym do
celu. Jeśli więc przez ćwiczenie obecności Bożej znajdziemy się
przy Nim,
a to jest naszym celem, wtedy powrót do środków prowadzących do
celu byłby krokiem bezużytecznym. Możemy jednak pozostawać w
więzi miłości z Nim, trwając w Jego świętej obecności, oddając
Mu jednocześnie chwałę albo przez adorację, albo przez tęsknotę.
Innym razem zaś przez akt poddania się lub dziękczynienie. Albo
wszelkimi innymi sposobami, jakie nasz duch potrafi wynaleźć.
Nie
zniechęcaj się uczuciem gnuśności, które pojawia się z natury.
Powinieneś zmusić się do tego ćwiczenia. Na początku myślisz,
że tracisz czas, ale trzeba iść dalej i postanowić wytrwać aż
do śmierci, nie bacząc na pojawiające się trudności. Polecam się
modlitwom Waszego świętego zakonu, a Twoim w szczególności.
LIST
SIÓDMY
Bardzo
Ci współczuję. Rzeczą wielkiej wagi będzie, jeśli mógłbyś
powierzyć troskę o swoje interesy komuś innemu, a resztę swego
życia poświęcić jedynie oddawaniu czci Bogu. On nie oczekuje od
nas wielkich rzeczy: trochę rozmyślania o Nim od czasu do czasu;
trochę adoracji; niekiedy modlitwy o Jego łaskę, powierzenia Mu
czasami swoich cierpień i wdzięczności za łaski, które nam
okazał i wciąż okazuje wśród trosk, oraz jak najczęstszego
szukania w Nim pociechy. Wznoś swoje serce ku Niemu. Nawet wtedy,
gdy jesz posiłek i gdy jesteś w towarzystwie. Nawet mała myśl
sprawi Mu przyjemność. Nie trzeba głośno wołać. On jest bliżej
nas, niż to sobie uświadamiamy.
Aby
być z Bogiem, nie potrzeba ciągle przebywać w kościele. Nasze
serce może być świątynią, w której możemy skryć się, aby
rozmawiać z Nim w pokorze, uniżeniu i miłości. Każdy człowiek
jest zdolny do takiej intymnej rozmowy z Bogiem, jedni trochę
bardziej, inni nieco mniej. On wie, na ile nas stać. A więc
zacznijmy to czynić. Być może On oczekuje z naszej strony tylko
jednego mocnego postanowienia. Miej odwagę. Zostało nam niewiele
życia. Ty masz prawie sześćdziesiąt cztery lata, a ja prawie
osiemdziesiąt. Żyjmy i umierajmy z Bogiem. Cierpienia okażą się
miłe i przyjemne, jeśli będziemy z Nim. A największe przyjemności
bez Niego staną się okrutną karą. Niech On będzie błogosławiony
za wszystko. Amen.
Zacznij
się więc stopniowo wprawiać w oddawaniu Mu czci, proszeniu Go o
łaskę, składaniu Mu w ofierze swego serca podczas pracy, a nawet w
każdej innej chwili, jeśli możesz. Nie ograniczaj się do
skrupulatnego przestrzegania reguł lub ściśle określonych form
pobożności, ale działaj zawsze w ufności dla Boga, z miłością
i pokorą. Możesz zapewnić NN... o moich słabych modlitwach.
LIST
ÓSMY
(O
błądzeniu myślami podczas modlitwy)
Nie
mówisz mi nic nowego. Nie jesteś jedyną osobą, którą trapią
rozpraszające się myśli. Nasz umysł ma szczególne skłonności
do rozpraszania się. Ponieważ jednak nasza wola panuje nad
wszystkimi naszymi skłonnościami, więc musi przywołać je do
porządku i przywieść do Boga jako ostatecznego celu.
Jeśli
nasz umysł nie został dostatecznie opanowany już wówczas, gdy
poddaliśmy się regułom zakonnej pobożności, i jeśli nabrał
pewnych złych nawyków polegających na rozpraszaniu się, wówczas
trudno je przezwyciężyć i na ogół ciągną nas one wbrew naszej
woli do spraw ziemskich.
Wierzę,
że zaradzić temu może tylko wyznanie błędów i ukorzenie się
przed Bogiem. Nie radzę Ci używać wielu słów w modlitwie,
ponieważ gadulstwo i długie przemowy są często okazją właśnie
do błądzenia myślami gdzie indziej. W modlitwie zachowuj się
przed Bogiem jak niemowa lub sparaliżowany żebrak u drzwi bogacza.
Zatroszcz się raczej o to, aby twój umysł trwał w obecności
Pana. Jeśli zaczyna błądzić i odchodzić od Niego, nie niepokój
się tym zbytnio: troska i niepokój bardziej służą rozproszeniu
myśli niż ich skupieniu. To wola musi je uciszyć. Jeśli wytrwasz
w takim stanie, Bóg się nad Tobą zlituje.
Sposobem
na łatwe skupienie umysłu podczas modlitwy i utrzymanie go w
spokoju jest niedopuszczanie,
aby kiedy indziej zbyt daleko błądził myślami.
Trzeba pieczołowicie utwierdzać go w obecności Bożej. A gdy
przyzwyczaisz się często myśleć o Nim, stwierdzisz, że z
łatwością przychodzi ci zachowanie spokoju umysłu podczas
modlitwy lub przynajmniej przywołanie go do posłuszeństwa, gdy
zacznie się rozpraszać.
W
moich poprzednich listach przedstawiłem Ci już ogólnie korzyści,
jakie możemy czerpać z pielęgnowania obecności Bożej.
Potraktujmy to poważnie i módlmy się wzajemnie o siebie.
LIST
DZIEWIĄTY
Załączam
odpowiedź na list, który otrzymałem od NN... Proszę, przekaż ją
jej. Wydaje mi się, że NN żywi dobrą wolę, lecz nie może pójść
szybciej, niż pozwala jej na to otrzymana łaska. Nikt nie staje się
świętym w jednej chwili. Polecam Ci ją. Powinniśmy wspierać się
wzajemnie radą, a jeszcze bardziej dobrym przykładem. Będę
zobowiązany, jeśli od czasu do czasu otrzymam wiadomości od niej o
jej gorliwości i posłuszeństwie.
Powinniśmy
przypominać sobie często, że naszym jedynym zadaniem w tym życiu
jest podobać się Bogu, a wszystko inne to jedynie głupstwo i
marność. Ty i ja przeżyliśmy już około czterdziestu lat w
zakonie, prowadząc życie klasztorne. Czy wykorzystaliśmy ten czas,
aby miłować Boga i służyć Temu, który w swojej łasce powołał
nas do tego stanu i w tym celu? Ogarnia mnie wstyd i zakłopotanie,
gdy pomyślę z jednej strony o wielkich łaskach, jakie Bóg mi
okazał i nieustannie okazuje, a z drugiej strony o tym, jak źle je
wykorzystałem i jak małe postępy uczyniłem na drodze do
doskonałości.
Ponieważ
w swoim miłosierdziu wciąż daje nam trochę czasu, więc zacznijmy
traktować to powołanie poważnie. Odróbmy stracony czas. Powróćmy
z całkowitą, niezachwianą ufnością do Ojca miłosierdzia, który
zawsze jest gotowy przyjąć nas serdecznie. Z miłości do Niego
stanowczo odrzućmy wszystko, co z Niego nie pochodzi. On zasługuje
na nieskończenie więcej. Myślmy o Nim stale. Połóżmy całkowite
zaufanie w Nim. Nie wątpię, że wkrótce zobaczymy tego skutki,
odbierając obfitość Jego łaski, dzięki której możemy zrobić
wszystko, a bez której nie możemy zrobić nic, a tylko grzeszyć.
Bez
praktycznej i ciągłej
pomocy Bożej nie zdołamy uniknąć niebezpieczeństw, których
pełne jest życie. Módlmy się więc o to do Niego bez ustanku. A
jak możemy się modlić do Niego, nie będąc z Nim? Jak możemy być
z Nim, jeśli nie będziemy często o Nim myśleć? A jak możemy
często o Nim myśleć, jeśli nie wykształcimy w sobie tego
świętego nawyku? Zapewne powiesz mi, że ciągle powtarzam tę samą
rzecz. To prawda, bo jest to najlepszy i najprostszy sposób, jaki
znam. Nie używam żadnej innej metody i całemu światu radzę ją
stosować. Musimy poznać, zanim zaczniemy kochać. Aby poznać Boga,
trzeba często myśleć o Nim. A kiedy Go pokochamy, będziemy
również często o Nim myśleć, bo nasze serce zapragnie przebywać
tam, gdzie spoczywa nasz skarb. Ten argument zasługuje na to, abyś
go dobrze rozważył.
LIST
DZIESIĄTY
Z
prawdziwą trudnością zmusiłem się, by napisać do pana NN...
Robię to teraz wyłącznie dlatego, że Ty i pani... pragniecie
tego. Proszę, spisz wskazówki i prześlij mu. Cieszę się z powodu
ufności, jaką pokładasz w Bogu. Chciałbym, aby On powiększał ją
w Tobie coraz bardziej. Nigdy nie możemy żywić za dużo zaufania
do dobrego i wiernego Przyjaciela, który nigdy nas nie zawiedzie ani
w tym, ani w przyszłym świecie.
Jeśli
pan NN... wykorzysta stratę, jaką poniósł, i położy całą swą
ufność w Bogu, to wkrótce Bóg da mu innego przyjaciela,
silniejszego i ochotniejszego do służenia mu. On kieruje ludzkimi
sercami, jak się Mu podoba. Być może pan NN... był zbyt mocno
przywiązany do tego, którego utracił. Powinniśmy kochać naszych
przyjaciół, lecz bez naruszania miłości należnej Bogu, który
musi być naszą pierwszą miłością.
Proszę,
pamiętaj, co Ci zaleciłem, to jest abyś często myślał o Bogu:
dniem i nocą, podczas pracy, a nawet podczas chwil wytchnienia. On
jest zawsze blisko Ciebie i z Tobą. Nie opuszczaj Go. Byłoby
nietaktem, gdybyś przyjaciela, który przyszedł Cię odwiedzić,
zostawił samego. Czemu więc miałbyś zlekceważyć Boga? A więc
nie zapominaj o Nim, lecz myśl o Nim często, zawsze oddawaj Mu
cześć, żyj i umieraj z Nim. To jest wspaniałe zajęcie dla
chrześcijanina. Krótko mówiąc, to jest nasz „zawód”.
Jeśliśmy go dotąd nie opanowali, powinniśmy się go nauczyć.
Będę się starał pomóc Ci moimi modlitwami.
LIST
JEDENASTY
Nie
modlę się, abyś został uwolniony od swoich cierpień, ale
gorliwie proszę Boga, aby dał Ci siłę i cierpliwość, byś
znosił je tak długo, jak Mu się będzie podobało. Szukaj
pocieszenia w Tym, który trzyma Cię mocno na krzyżu. Uwolni Cię,
gdy uzna, że dosyć przecierpiałeś. Szczęśliwi ci, którzy
cierpią wraz z Nim. Ucz się cierpieć w ten sposób i oczekuj od
Niego siły, by znieść je w takim natężeniu i tak długo, ile On
określi, że Ci potrzeba. Ludzie ze świata nie pojmują tych prawd,
czemu nie należy się dziwić, ponieważ cierpią będąc takimi,
jacy są, a nie jako chrześcijanie. Traktują chorobę jak ból
zadawany naturze, a nie jak łaskę od Boga. Patrząc na to wyłącznie
w tym świetle, nie mogą dostrzec niczego z wyjątkiem bólu i
niedoli. Lecz ci, którzy uważają, że choroba pochodzi z ręki
Bożej – jako dowód Jego miłosierdzia i jako środek, którego On
używa dla ich zbawienia – zwykle znajdują w niej dobro i
prawdziwe pocieszenie.
Chciałbym,
abyś przekonał się, że Bóg jest nam często (w pewnym sensie)
bliższy i realniej obecny w czasie choroby, niż gdy jesteśmy
zdrowi. Nie polegaj na żadnym innym lekarzu. Ponieważ, na ile to
pojmuję, On zarezerwował sobie prawo do leczenia Ciebie. Zaufaj Mu
całkowicie, a wkrótce zobaczysz tego skutki w poprawie Twego
zdrowia, co często opóźniamy, polegając bardziej na lekarzu niż
na Bogu.
Medykamenty,
które zażywasz, pomogą na tyle, na ile On pozwoli. Gdy Bóg zsyła
ból, tylko On może go uleczyć. Często zsyła ciału chorobę, aby
uleczyć duszę. Znajdź pociechę u wszechmocnego Lekarza zarówno
duszy, jak i ciała.
Bądź
zadowolony z sytuacji, w jakiej Bóg Cię postawił. Chociaż
myślisz, że jestem szczęśliwy, jednak zazdroszczę Ci. Ból i
cierpienia byłyby dla mnie rajem, gdybym cierpiał wraz z moim
Bogiem, a największe przyjemności – męką piekielną, gdybym
rozkoszował się nimi bez Niego. Jedyną moją pociechą byłoby
cierpieć ze względu na Niego.
Muszę
niedługo odejść do Boga. Moją pociechą w tym życiu jest to, że
teraz widzę Go przez wiarę. A widzę Go w taki sposób, że zmusza
mnie to czasami do stwierdzenia, że nie
wierzę już, lecz widzę.
Odczuwam to, czego uczy wiara. W tej pewności i cierpliwości wiary
będę żyć i umierać wraz z Nim.
A
więc trwaj zawsze w Bogu. To jedyne wsparcie i pociecha w Twoim
utrapieniu. Będę Go prosił, aby był z Tobą.
LIST
DWUNASTY
Jeśli
nabierzemy zwyczaju przebywania w obecności Bożej, wówczas doznamy
odczuwalnej ulgi we wszystkich chorobach ciała. Bóg często
dopuszcza nieco cierpienia, aby oczyścić nasze dusze i skłonić
nas do przebywania z
Nim.
Uzbrój
się w odwagę. Nieustannie ofiarowuj Mu swój ból. Proś Go o siłę,
byś mógł go znieść. A nade wszystko przywyknij do częstego
przebywania z Bogiem i, o ile możesz, jak najrzadziej zapominaj o
Nim. Oddawaj Mu cześć w swoich niemocach, od czasu do czasu
odnawiaj swoje oddanie Jemu, a w największych cierpieniach proś Go
pokornie i ufnie jak dziecko ojca, aby uczynił Cię uległym Jego
woli. Będę się starał pomóc Ci mymi nieudolnymi modlitwami.
Bóg
ma wiele sposobów, aby przyciągnąć nas do siebie. Czasami ukrywa
się przed nami. Lecz jedynie wiara,
która nas nie zawiedzie w czasie potrzeby, powinna być naszą
podporą i podstawą ufności, jaką całkowicie pokładamy w Bogu.
Nie
wiem, w jaki sposób Bóg pozwoli mi odejść. Zawsze jestem
szczęśliwy. Cały świat cierpi, a ja, który zasługuję na
najostrzejsze karcenie, odczuwam radość nieustanną i tak wielką,
że z trudem nad nią panuję.
Chętnie
prosiłbym Boga o część Twoich cierpień, lecz znam swoją
słabość, która jest tak wielka, że gdyby On choćby przez chwilę
zostawił mnie zdanego na własne siły, stałbym się człowiekiem
najnędzniejszym z żyjących. A jednak nie wiem, jak On mógłby
mnie opuścić, ponieważ wiara daje mi tak silne przekonanie, jakie
tylko zmysły zdolne są odebrać, że On nigdy nas nie opuści,
jeśli my wpierw nie opuścimy Jego. Bójmy się opuszczenia Go.
Trwajmy zawsze przy Nim. Żyjmy i umierajmy w Jego obecności. Módl
się za mną, jak ja modlę się za Tobą.
LIST
TRZYNASTY
(Do
tej samej osoby)
Boli
mnie, gdy widzę, że cierpisz tak długo. Pewną ulgę i osłodę
mimo Twoich smutków przynosi mi fakt, że dowodzą one Bożej
miłości do Ciebie. Spójrz na nie w ten sposób, a łatwiej Ci
będzie je znieść. Moim zdaniem, powinieneś wyrzec się ludzkich
lekarstw i powierzyć się całkowicie opatrzności Bożej. Być może
On oczekuje od Ciebie jedynie takiego zawierzenie i absolutnego
zaufania, aby Cię uleczyć. Ponieważ, mimo wszystkich Twoich
starań, pomoc lekarza okazała się, jak dotąd, nieskuteczna, a
Twoja choroba pogarsza się, więc nie będziesz kusić Boga, jeśli
powierzysz się Jego rękom i będziesz oczekiwać wszystkiego od
Niego.
Napisałem
Ci w ostatnim liście, że On czasami dopuszcza choroby ciała, aby
uleczyć dolegliwości duszy. Nabierz więc odwagi. Z konieczności
uczyń cnotę. Uznaj to za coś od Boga, co nie wyzwala od bólu,
lecz udziela siły, aby z miłości do Niego znieść odważnie
wszystko, co upodobało Mu się zesłać, tak długo, jak Mu się
podoba.
To
prawda, że takie modlitwy sprawiają trudność naszej naturze, ale
Bóg je przyjmuje i są one osłodą dla tych, którzy Go miłują.
Miłość koi ból. A kto miłuje Boga, cierpi dla Niego z radością
i odwagą. Rób tak, proszę Cię. Pocieszaj się Tym, który jest
jedynym Lekarzem wszystkich Twoich chorób. On jest Ojcem
strapionych, zawsze gotowym nam pomagać. Miłuje nas nieskończenie,
bardziej, niż sobie to wyobrażamy. Miłuj Go więc i nie szukaj
pocieszenia gdzie indziej. Mam nadzieję, że wkrótce je otrzymasz.
Żegnaj. Będę wspierać Cię moimi modlitwami, chociaż są
nieudolne.
LIST
CZTERNASTY
(Do
tej samej osoby)
Składam
dzięki naszemu Panu za to, że ulżył Ci trochę według Twego
pragnienia. Często bywałem bliski śmierci i nigdy nie czułem
takiego zadowolenia, jak właśnie wtedy. Przeto nie modliłem się o
ulgę, ale prosiłem o siłę, by cierpieć z odwagą, pokorą i
miłością. Ach, jak miło jest cierpieć z Bogiem! Choćby nie wiem
jak wielkie były Twoje cierpienia, przyjmij je z miłością.
Cierpieć i być z Nim – to raj. Jeśli więc chcemy w tym życiu
cieszyć się rajskim pokojem, musimy przywyknąć do intymnej,
pokornej i serdecznej rozmowy z Nim. Musimy powstrzymać oddalanie
się naszego ducha od Niego pod jakimkolwiek pozorem. Musimy uczynić
z naszego serca świątynię, w której nieustannie oddawana jest Mu
cześć. Musimy stale strzec się, abyśmy nie zrobili ani nie
pomyśleli niczego, co mogłoby Mu się nie podobać. Gdy nasze
umysły będą tak zajęte Bogiem, wówczas cierpienie będzie
przesycone ukojeniem pocieszenia.
Wiem,
że osiągnięcie takiego stanu jest początkowo bardzo trudne,
ponieważ musimy postępować wyłącznie w wierze. Lecz chociaż
jest to trudne, wiemy również, że wszystko możemy zrobić dzięki
łasce Bożej, której On nigdy nie odmawia tym, którzy szczerze Go
proszą. Pukaj, nie przestawaj pukać, a mówię Ci, że On otworzy
Ci w odpowiednim czasie i udzieli Ci od razu wszystkiego, co odwlekał
przez wiele lat. Żegnaj. Módl się do Niego za mnie, jak ja modlę
się do Niego za Ciebie. Mam nadzieję, że wkrótce Go zobaczę.
LIST
PIĘTNASTY
(Do
tej samej osoby)
Bóg
wie najlepiej, czego nam potrzeba, a wszystko, co robi, służy
naszemu dobru. Gdybyśmy wiedzieli, jak bardzo On nas kocha, zawsze
bylibyśmy gotowi przyjmować z Jego ręki jednakowo i bez różnicy
zarówno słodycz, jak i gorycz. Wszystko, co pochodzi od Niego,
byłoby nam miłe. Najcięższe utrapienia nigdy nie zdają się być
nieznośne, chyba że widzimy je w niewłaściwym świetle. Gdy
widzimy je jako pochodzące z ręki Bożej, gdy jesteśmy pewni, że
to nasz miłujący Ojciec uczy nas pokory, zsyłając to utrapienie,
wówczas nasze cierpienia tracą swoją gorycz, a nawet zaczynają
przynosić pociechę.
Starajmy
się poznać
Boga. Im lepiej się Go zna, tym bardziej pragnie się Go poznawać.
A ponieważ poznanie jest na ogół miarą miłości, więc im
głębsze i większe poznanie, tym większa będzie nasza miłość.
A jeśli nasza miłość do Boga będzie wielka, wtedy będziemy Go
miłować zarówno w bólu, jak i w przyjemności.
Nie
zadowalajmy się miłowaniem Boga jedynie za odczuwalne zmysłami
łaski, których nam udzielił lub może udzielić, jakkolwiek byłyby
wspaniałe. Takie łaski, choćby wielkie, nie mogą nas przywieść
do Niego tak blisko, jak to sprawia wiara w jednym prostym akcie.
Szukajmy Go często w wierze. On jest w nas, nie poszukujmy Go więc
gdzie indziej. Jeśli naprawdę miłujemy jedynie Jego, to czy nie
jest obelgą i czy nie jesteśmy winni, jeżeli zajmujemy się
nieistotnymi sprawami, które Mu się nie podobają, a może wręcz
obrażają Go? Trzeba się strzec, aby pewnego dnia te nieistotne
rzeczy drogo nas nie kosztowały.
Zacznijmy
poświęcać się Mu szczerze. Ogołoćmy serca ze wszystkiego. On
chce je mieć dla siebie. Prośmy Go o tę łaskę. Jeśli zrobimy ze
swojej strony wszystko, co możemy, wkrótce zobaczymy w sobie
zmianę, do której dążymy. Nie jestem w stanie wystarczająco Mu
podziękować za wytchnienie, jakiego mi raczył udzielić. Jego
miłosierdzie daje mi nadzieję, że za kilka dni będę miał na
przywilej ujrzeć Go.3
Módlmy się wzajemnie za siebie.
ROZMYŚLANIA
Duchowe
maksymy
Wszystko
jest możliwe dla wierzącego; więcej dla tego, kto ma nadzieję;
jeszcze więcej dla tego, kto miłuje; lecz najwięcej dla tego, kto
praktykuje te wszystkie trzy: wiarę, nadzieję i miłość. Wszyscy,
którzy zostali ochrzczeni i wierzą tak, jak powinni, zrobili
pierwszy krok ku doskonałości. Osiągną doskonałość, jeśli
będą praktykować następujące zasady:
1.
Musimy myśleć o Bogu we wszystkim, co robimy i mówimy. Naszym
dążeniem powinna być doskonałość w oddawaniu czci Bogu w ciągu
całego ziemskiego życia i przygotowywania się do wieczności.
Musimy powziąć mocne postanowienie, że przezwyciężymy, z Bożą
łaską, wszelkie trudności, które napotkamy w duchowym życiu.
2.
Od samego początku naszej chrześcijańskiej drogi powinniśmy
pamiętać, kim jesteśmy i że nie jesteśmy godni nazywać się
chrześcijanami z żadnego innego powodu poza tym, co Chrystus
dokonał dla nas. Oczyszczając nas od wszelkiej nieczystości, Bóg
pragnie, abyśmy się przed Nim ukorzyli, żeby mógł przeprowadzić
nas przez liczne próby i trudności.
3.
Musimy wierzyć i mieć pewność, że nasze poświęcenie Bogu
zarówno podoba się Jemu, jak i jest dobre dla nas. Bez takiego
całkowitego poddania naszych serc i umysłów Jego woli, Bóg nie
może działać w nas, aby uczynić nas doskonałymi.
4.
Im bardziej dążymy do doskonałości, tym bardziej będziemy
polegać na łasce Bożej. Zaczynamy odczuwać potrzebę Jego pomocy
w każdej najmniejszej rzeczy i w każdym momencie, bo bez tej pomocy
nie możemy niczego zrobić. Świat, ciało i diabeł toczą zaciętą
i nieustającą walkę z naszymi duszami. Jeśli nie będziemy
potrafili z pokorą polegać na Bożej pomocy, nasze dusze zostaną
ściągnięte w dół. Chociaż to całkowite poleganie na Bogu może
być czasami przeciwne naszej ludzkiej naturze, jednak On ma w tym
upodobanie. Dzięki temu powinniśmy wejść do miejsca odpocznienia.
Ćwiczenia
niezbędne do podtrzymania
duchowego
życia
1.
Pielęgnowanie życia w obecności Bożej jest najświętszym i
najniezbędniejszym ćwiczeniem w naszym życiu duchowym. Polega ono
na ciągłym odnajdywaniu upodobania w przebywaniu w Bożym
towarzystwie, na rozmawianiu z Nim w pokorze i z miłością w każdej
chwili i w każdych warunkach. Jest to szczególnie ważne w chwilach
pokusy, smutku, poczucia oddzielenia od Boga oraz w momentach
niewierności i grzechu.
2.
Musimy starać się rozmawiać z Bogiem, gdy wykonujemy swoją pracę,
nie przez wyuczone na pamięć modlitwy ani nie próbując
przywoływać uprzednio sformułowanych myśli. Raczej powinniśmy
szczerze i w prostocie otwierać przed Nim swoje serca, w miarę jak
się nam nasuwają słowa.
3.
Wszystko musimy robić bardzo ostrożnie, unikając gwałtownych
ruchów, które są dowodem zamętu duchowego. Bóg pragnie, abyśmy
wobec Niego byli łagodni, pełni pokoju i miłości, prosząc Go,
aby przyjął to, co robimy. Dzięki temu stałemu nakierowaniu uwagi
na Boga będziemy mogli „przeciwstawić się diabłu” i sprawić,
że „ucieknie od nas” (Jak 4,7).
4.
Cokolwiek robimy, nawet jeśli czytamy Słowo Boże lub modlimy się,
powinniśmy zatrzymywać się na kilka chwil – tak często, jak to
możliwe – aby chwalić Boga z głębi naszych serc, aby cieszyć
się Jego obecnością w ukrytych głębiach serca. Jeśli wierzysz,
że Bóg jest zawsze z tobą, niezależnie od tego, co robisz,
dlaczego nie miałbyś się zatrzymać na chwilę, aby Go uwielbiać,
chwalić, prosić, oddawać Mu serce i dziękować?
Co
może sprawić Bogu większą przyjemność niż to, gdy na chwilę
porzucamy troski tego świata, aby oddać Mu cześć w naszym duchu?
Te krótkie, chwilowe ucieczki służą temu, aby nas uwolnić od
egoizmu, który istnieje tylko w świecie. Mówiąc krótko, nie
możemy okazać Bogu naszej lojalności lepiej, niż przez odrzucenie
naszego ziemskiego „ja” choćby i tysiąc razy dziennie, aby
doświadczyć choćby jednego momentu przebywania z Nim.
To
nie oznacza, że na zawsze masz porzucić swoje obowiązki wobec
świata. To niemożliwe. Niech rozsądek będzie twoim przewodnikiem.
Ja zaś mocno wierzę, że jest to pomyłką, jaką często
popełniają osoby pełne Ducha, jeśli choćby na moment nie
porzucają trosk tego świata, aby przez kilka chwil chwalić Boga w
swoim duchu i odpocząć w pokoju Bożej obecności.
5.
Powinniśmy uwielbiać Boga w wierze za to, że On prawdziwie mieszka
w naszych sercach i że trzeba Go miłować i służyć Mu w duchu i
w prawdzie. Wierz, że On jest absolutnie suwerenną Istotą, od
której my wszyscy jesteśmy zależni, i że wie o wszystkim, co się
z nami dzieje.
Doskonałość
Pana jest rzeczywiście niepojęta. Z powodu swojej nieskończonej
wyższości i suwerennej pozycji, jako Stwórca i Zbawiciel ma prawo
mieć na własność nas i wszystko, co istnieje zarówno na niebie,
jak i na ziemi. Zgodnie ze swoim upodobaniem ma prawo uczynić z
nami, cokolwiek postanowi, zarówno w całej doczesności, jak i
wieczności. Ze względu na wszystko, czym On jest dla nas,
powinniśmy oddawać Mu nasze myśli, słowa i czyny. Starajmy się
szczerze to robić.
6.
Powinniśmy starannie sprawdzać siebie, aby poznać, których cnót
najbardziej nam brakuje i które przychodzą nam z największą
trudnością. Powinniśmy też zwrócić uwagę na grzechy, które
najczęściej popełniamy, i na okoliczności, które sprzyjają
upadkom. Właśnie w chwilach walki w tych dziedzinach możemy
przychodzić do Boga z pełnym zaufaniem i stać nieporuszeni w
obecności Jego Boskiego majestatu. W pokornym uwielbieniu musimy
wyznawać Mu swe grzechy i słabości, z miłością prosząc Go o
łaskę pomocy w chwili potrzeby. W ten sposób odkryjemy, że możemy
stać się uczestnikami wszystkich cnót, które są w Nim, chociaż
sami żadnej nie posiadamy na własność.
Jak
czcić Boga w duchu i w prawdzie
Musimy
rozważyć trzy sprawy.
Po
pierwsze, oddawanie czci Bogu w duchu i w prawdzie oznacza, że mamy
czcić Go należycie. Ponieważ Bóg jest Duchem, trzeba Go czcić w
duchu. To znaczy, że powinniśmy uwielbiać Go w pokornej i szczerej
miłości, pochodzącej z głębi, z dna naszej duszy. Tylko Bóg
widzi takie oddawanie czci. Powinniśmy je powtarzać tak długo, aż
stanie się ono częścią naszej natury, aż w pewnym sensie Bóg
zjednoczy się z duszą, a dusza z Bogiem. Praktyka to potwierdzi.
Po
drugie, oddawanie Bogu czci w prawdzie oznacza, że uznajemy to, kim
On jest a kim my jesteśmy. Nasze serce rzeczywiście traktuje wtedy
Boga jako nieskończenie doskonałego i godnego czci. Któż z nas,
choćby nawet miał niewiele rozsądku, nie chciałby wytężyć
wszystkich sił, aby okazać szacunek i miłość tak wielkiemu Bogu?
Po
trzecie, oddawanie Bogu czci w prawdzie oznacza przyznanie, że nasza
natura jest przeciwieństwem Jego natury. A jednak On chce sprawić,
abyśmy byli podobni do Niego, jeśli tylko tego zapragniemy. Kto
byłby tak nierozważny, żeby zaniedbać, choćby na chwilę,
okazywanie Mu należnego szacunku, miłości, służby i nieustannego
uwielbienia?
Jedność
duszy z Bogiem
Pierwszym
krokiem, dzięki któremu dusza jednoczy się z Bogiem, jest
przyjęcie zbawienia, dostępnego jedynie z Jego łaski.
Potem
następuje okres, w którym zbawiona dusza poznaje Boga, przechodząc
przez szereg doświadczeń. Niektóre z tych doświadczeń
wprowadzają duszę w głębszą jedność z Bogiem, a inne –
oddalają. Dusza uczy się, co przybliża ją do Bożej obecności, a
praktykując to – trwa w Jego obecności.
Najdoskonalszą
jedność z Bogiem daje prawdziwa obecność Boża. Choć ta więź
ma charakter całkowicie duchowy, jednak jest rzeczywista, bo dusza
nie jest uśpiona, lecz głęboko poruszona. Jest żywsza niż ogień
i jaśniejsza niż słońce, którego nie przesłaniają chmury, a
jednocześnie pełna czułości i żarliwości. Nie jest to proste
wyznanie, na przykład gdy mówimy: „Panie, kocham Cię z całego
serca” lub inne, podobne słowa. To raczej niewymowny stan duszy:
pełen łagodności, pokoju, czci, pokory, miłości i wielkiej
prostoty – pobudzający ją do miłowania Boga, uwielbiania Go i
lgnięcia do Niego z czułością i radością.
Każdy,
kto stara się wejść w jedność z Bogiem, musi uświadomić sobie,
że to, co jest zgodne z naszą wolą i miłe, niekoniecznie musi nas
przybliżać do Boga. Czasami pomocne jest odłączenie się od
świata po to, aby móc skupić się całkowicie na Bogu. Bo jeśli
wola jest w stanie pojąć Go w jakiejś mierze, to dzieje się to
tylko przez miłość. A tej miłości, której celem jest Bóg,
przeszkadzają sprawy tego świata.
Obecność
Boża
Obecność
Boża jest skupieniem uwagi duszy na Bogu i świadomość, że On
jest zawsze obecny.
Znam
kogoś, kto od czterdziestu lat doświadcza obecności Boga i nadaje
temu szereg różnych nazw. Czasem nazywa to prostym aktem – jasnym
i wyraźnym poznawaniem Boga; czasami mglistym wizerunkiem lub
nieokreślonym, pełnym miłości spojrzeniem na Boga i wspominaniem
Go. Określa to również jako skupienie uwagi na Bogu, cichą
komunią z Bogiem, pokładaniem zaufania w Bogu lub życiem i pokojem
duszy. Podsumowując to wszystko, człowiek ten powiedział mi, że
wyrażenia określające przejawy obecności Boga są synonimami
oznaczającymi to samo i że stały się one dla niego czymś
naturalnym.
Mój
przyjaciel powiada, że trwając w obecności Bożej, nawiązał tak
miłą społeczność z Panem, że jego duch bez specjalnego wysiłku
stale przebywa w pełnym odpocznienia pokoju Bożym. W tym
odpocznieniu napełnia się wiarą, która sprawia, że jest zdolny
poradzić sobie ze wszystkim, co go spotyka.
To
właśnie nazywa on „rzeczywistą obecnością Bożą”,
obejmującą wszystkie rodzaje więzi, jaka człowieka żyjącego na
ziemi może łączyć z Bogiem w niebie. Czasami żyje tak, jak gdyby
na ziemi nie było nikogo poza nim i Bogiem. Gdziekolwiek idzie, z
miłością rozmawia z Bogiem i prosi Go o wszystko, czego mu
potrzeba, oraz raduje się Nim na tysiące sposobów.
Jednakże
trzeba sobie uświadomić, że taka rozmowa z Bogiem odbywa się w
głębi duszy. W tym miejscu dusza rozmawia z Bogiem, przekazując
coś z serca do serca, i tu zawsze trwa w wielkim, głębokim pokoju,
jaki odnajduje w Bogu. Kłopoty pojawiające się w świecie stają
się wtedy jak źdźbło trawy, które znika, gdy ogarnie je płomień.
Dusza może zachować swój wewnętrzny pokój w Bogu.
Obecność
Boża jest więc życiem i pokarmem duszy, który otrzymuje ona
dzięki łasce Bożej. Oto sposoby na jej pielęgnowanie.
Sposoby
doświadczania obecności Bożej
1.
Pierwszym sposobem jest nowe życie, które otrzymuje się dzięki
zbawieniu przez krew Chrystusa.
2.
Drugim sposobem jest wierne pielęgnowanie obecności Bożej. Zawsze
trzeba to robić z łagodnością, pokorą i miłością, nie
ulegając niepokojom lub problemom.
3.
Oczy duszy muszą być skierowane na Boga, szczególnie gdy zajęci
jesteśmy jakąś pracą w świecie. Ponieważ potrzeba wiele czasu i
wysiłku, aby nabrać wprawy w tym ćwiczeniu, więc nie należy się
zniechęcać niepowodzeniami. Chociaż trudno wykształcić w sobie
taki nawyk, jednak gdy już się go nabędzie, staje się on źródłem
wielkiej przyjemności od Boga.
Jest
rzeczą słuszną, aby serce – niezbędne do życia i będące
najważniejszą częścią ciała – było w zupełności, od
początku do końca, zajęte miłością do Boga. W serc kryje się
początek i koniec wszelkich naszych duchowych i cielesnych działań
oraz wszystkiego, co robimy w życiu. Dlatego uwaga serca powinna
skupiać się na Bogu.
4.
Na początku takich ćwiczeń niezłym sposobem będzie wypowiadanie
krótkich zdań, płynących z miłości, np.: „Panie, cały należę
do Ciebie”, „Boże miłości, kocham Cię z całego serca” lub
„Panie, użyj mnie zgodnie ze swoją wolą”. Ale musimy się
strzec, aby nasze myśli nie błądziły i nie powracały do spraw
świeckich. Skupiajmy naszą uwagę jedynie na Bogu, używając
swojej woli, aby trwać w obecności Boga.
5.
Chociaż na początku ćwiczenie takie może sprawiać trudności,
jednak jeśli się je wiernie wykonuje, przynosi ono duszy wspaniałe
owoce. Na duszę spływają obfite łaski Pana i uczy się ona, jak
czystym i pełnym miłości wzrokiem dostrzegać wszędzie obecność
Boga, co jest najświętszym, najpewniejszym, najłatwiejszym i
najskuteczniejszym natchnieniem do modlitwy.
Błogosławieństwa
płynące z obecności Bożej
1.
Pierwszym błogosławieństwem, które dusza otrzymuje dzięki
pielęgnowaniu obecności Bożej, jest to, że wiara staje się
żywsza i aktywniejsza we wszystkich sferach naszego życia.
Szczególnie sprawdza się to w trudnych chwilach, ponieważ człowiek
otrzymuje łaskę potrzebną do zwycięstwa nad pokusą i do
prowadzenia prawego życia na tym świecie. Dusza, która dzięki
takim ćwiczeniom nawykła do posługiwania się wiarą, może
prawdziwie oglądać i odczuwać Boga, przebywając po prostu w Jego
obecności. Przywołuje Go łatwo i otrzymuje to, czego potrzebuje.
Taki człowiek może przyjść do Błogosławionego i nieomal
powiedzieć: „Już nie muszę wierzyć, bo widzę i odczuwam”.
Jego wiara sięga coraz głębiej, w miarę jak rozwija się przez
ćwiczenie.
2.
Pielęgnowanie obecności Boga wzmacnia naszą nadzieję. Nadzieja
rośnie, w miarę jak nasza wiara zgłębia tajemnice Boże przez
nabywanie wprawy w przebywaniu w Jego obecności. Dusza odkrywa w
Bogu piękno nieskończenie przewyższające nie tylko to wszystko,
co nasze zmysły dostrzegają na ziemi, ale również to, co widzą
aniołowie. Nadzieja rośnie i umacnia się, a wspaniałe bogactwo,
którego oczekuje i którego przedsmaku w pewnej mierze doświadcza,
utwierdza ją i posila.
3.
Doznawanie obecności Bożej budzi pragnienie, aby cieszyć się z
oddzielenia od świata, i roznieca. żar świętej miłości. Dzieje
się tak dlatego, że dusza stale przebywa z Bogiem, który jest
ogniem trawiącym i który obraca w popiół wszystko, co się Mu
przeciwstawia. Dusza gorejąca takim płomieniem już nie może żyć
inaczej, niż tylko w obecności swego Boga. Ta obecność budzi w
sercu święty żar i naleganie oraz gwałtowne pragnienie, aby
oglądać umiłowanego Boga.
4.
Przez ćwiczenie obecności Bożej i ciągłe spoglądanie na Niego
dusza zbliża się do Niego do tego stopnia, że nieomal przechodzi
przez życie w nieustannym akcie miłości, uwielbienia, zaufania,
wdzięczności, składania się w ofierze i modlitwy wstawienniczej.
Czasami wszystko to może złączyć się w jedno nie kończące się
pasmo, ponieważ dusza doświadcza nieprzerwanie obecności Bożej.
ŻYCIE
BRATA LAWRANCE'A
[konfratrzy
– współbracia]
Pismo
Święte ciągle powtarza prawdę, że „ręka Pana nie jest tak
krótka, aby nie mogła pomóc”, ponieważ nasze występki nie są
w stanie wyczerpać Jego miłosierdzia. Moc Jego łaski nie jest
dzisiaj mniejsza niż w pierwszych dniach Kościoła. Bóg postanowił
zachować dla siebie świętych aż do końca świata. Jego święci
mają oddawać Mu cześć godną Jego wielkości i należną Jego
majestatowi oraz być wzorem cnót i świętym przykładem.
Bóg
nie zadowolił się tym, że miał takich nadzwyczajnych wiernych
jedynie w pierwszych wiekach istnienia Kościoła. Ciągle powołuje
ludzi, którzy doskonale wypełniają te dwie powinności świętych:
strzegą w sobie owoców Ducha Świętego i przekazują je dalej, aby
żyły w innych.
Takim
człowiekiem był brat Lawrance od Zmartwychwstania Pańskiego,
karmelita bosy. Bóg sprawił, że narodził się w ostatecznych
czasach, aby oddawać Mu cześć i dawać innym przykład wiernego
trwania we wszystkich cnotach.
W
świeckim życiu nazywał się Mikołaj (Nicholas) Herman. Jego
ojciec i matka, ludzie pobożni, wiedli przykładne życie i już w
dzieciństwie nauczyli go miłości do Pana. Szczególnie
pieczołowicie zadbali, by uczył się tylko tego, co było zgodne z
ewangelią.
Jako
młody człowiek zaciągnął się do wojska. Prowadząc życie pełne
prostoty i uczciwości, zaczął doświadczać od Boga dobroci i
miłosierdzia.
Zaczęło
się od tego, że został wzięty do niewoli przez mały oddział
żołnierzy niemieckich, którzy uznali go za szpiega. Trudno sobie
wyobrazić, ile cierpliwości i spokoju potrzebował, żeby godnie
przejść przez to utrapienie. Groziła mu nawet szubienica. Lecz na
zarzuty odpowiadał po prostu, wzięto go za kogo innego a ponieważ
nigdy nie zrobił niczego, co skalałoby jego sumienie, więc śmierć
go nie przeraża. Gdy przesłuchujący go oficerowie to usłyszeli,
puścili go wolno.
Później
został ranny, co zmusiło go do powrotu do rodzinnego domu. Wtedy
też postanowił oddać się całkowicie Bogu i naprawić swoje dawne
postępowanie, kierując się przy tym nie próżnością, lecz
pragnieniem prawdziwego poświęcenia. Potem Bóg pozwolił mu
zrozumieć nicość tego świata i obudził w nim miłość do rzeczy
niebiańskich.
Nie
uświadamiając sobie pełni Bożej łaski, brat Lawrance nie
pozwolił, aby przyniosła mu ona natychmiastową ulgę w jego
problemach. Długo zmagał się ze sobą, wiele też trosk
przysparzała mu jego wojenna profesja, zepsucie świata, niestałość
i niewierność ludzka oraz zdradliwe podstępy wrogów. Jednak
wieczna prawda Boża pozwoliła mu ostatecznie przezwyciężyć te
obawy. Powziął mocną decyzję, aby przyjąć naukę ewangelii i
pójść w ślady Jezusa Chrystusa.
To
sprawiło, że jego twarz zajaśniała nowym światłem, i uwolniło
go od trudności, które diabeł i świat zazwyczaj stawiają na
drodze tych, którzy chcą oddać swoje życie Panu. Nasz brat
posiadł jednak pełną mądrości stanowczość, która dała mu tak
mocną determinację, by pójść za Bogiem, że wszystkie jego
poprzednie kłopoty zostały usunięte w jednej chwili jak by za
sprawą cudu. Rozmyślanie nad obietnicami Bożymi i miłość do
Jezusa Chrystusa sprawiły, że stał się innym człowiekiem. Pokora
Krzyża stała się dla niego czymś bardziej pożądanym niż cała
chwała, którą świat mógłby mu zaoferować.
Przepełniony
Bożą gorliwością, brat Lawrance szukał Boga w prostocie i
szczerości serca. Ponieważ jego dusza była umęczona pełnym
trudów życiem, które do tej pory wiódł w świecie, postanowił
wycofać się do pustelni. I tam, kierowany swoją nową
chrześcijańską siłą, był w stanie przybliżyć się do Boga
bardziej, niż zdołał tego kiedykolwiek dotychczas doznać.
Lecz
pustelnicze życie nie jest dobre dla młodych chrześcijan, co i on
sam wkrótce odkrył. Obserwując, jak radość i smutek, pokój i
obawa, ufność i przygnębienie na przemian opanowują jego duszę,
brat Lawrance zaczął wątpić, że decyzja zostania eremitą jest
rozsądna i zamiast tego zapragnął żyć w chrześcijańskiej,
braterskiej wspólnocie. Taka grupa powinna wspierać się na
nieporuszonej skale – na Jezusie Chrystusie – zamiast na
ruchomych piaskach chwilowego impulsu pobożności. Członkowie grupy
mogliby budować się wzajemnie i napominać, broniąc się przed
zmiennością swoich pragnień. Chociaż pierwszy krok był trudny,
Bóg z miłością przekonał go, aby udał się do Paryża, gdzie
został zwykłym karmelitą bosym i przyjął nowe, zakonne imię:
brat Lawrance od Zmartwychwstania Pańskiego.
Od
samego początku szczególnie ważna stała się dla niego modlitwa.
Niezależnie od tego, ile pracy miał do zrobienia, nigdy nie skracał
swych modłów []. Przywoływanie obecności Bożej i płynąca stąd
miłość szybko sprawiły, że stał się wzorem dla swoich
konfratrów [współbraci]. Chociaż powierzano mu najbardziej
upokarzające obowiązki, nigdy nie narzekał. Łaska Jezusa
Chrystusa podtrzymywała go we wszystkim, co było przykre lub
męczące.
Był
przykładem wierności Bogu. Nawet wtedy, gdy przez pomyłkę jeden z
jego zwierzchników powiedział mu, że rozmawiano o wydaleniu go z
klasztoru, odpowiedział: „Jestem w Bożych rękach. On zrobi ze
mną to, co uzna za stosowne. Jeśli nie mogę Mu służyć tutaj,
będę Mu służył gdzie indziej”.
Jednak
w miarę jak brat Lawrance próbował doświadczyć głębszego
duchowego życia, osaczały go wspomnienia grzechów popełnionych w
przeszłości i osądzał siebie, że jest wielkim grzesznikiem,
niegodnym tego, aby Bóg zwrócił na niego uwagę. To sprawiło, że
przez dziesięć lat żył w wielkim strachu i niepokoju, czasami
nawet powątpiewając w swoje zbawienie. Udręczony do głębi,
wylewał swoje zmartwienia przed Bogiem. Jednak obawa, ile będzie go
kosztować całkowite oddanie się w służbę Bogu, sprawiało, że
opierał się przyjęciu Jego pełnego zbawienia.
W
tym trudnym i ciemnym okresie brat Lawrance znajdował niewiele
pociechy w modlitwie, jednak modlił się ciągle. Pokładał ufność
w Bogu, a jego największym pragnieniem było to, by podobać się
Panu. Nawet wtedy, gdy był bliski rezygnacji, znalazł w sobie
wewnętrzną siłę i odwagę, aby wytrwać. W końcu zawołał do
Boga: „Już nie ma dla mnie znaczenia, co robię i co muszę
wycierpieć, byle bym tylko pozostał w miłości jedno z Twoją
wolą”.
Bóg
tymczasem oczekiwał od niego takiego właśnie nastawienia, zanim
mógł obdarzyć go błogosławieństwem swojej obecności. Nasz
pokorny brat nie wiedział, jak bardzo miłosierny jest Bóg wobec
takich grzeszników jak on. Nie uświadamiał sobie, że Bóg już mu
przebaczył. Ale od tego momentu stałość jego duszy rosła jak
nigdy przedtem. Bóg, który może dokonać cudownych rzeczy w jednej
chwili, nagle otworzył oczy brata Lawrance'a i objawił mu swój
majestat, a to rozświetliło jego ducha, rozproszyło wszelki strach
i położyło kres wewnętrznym zmaganiom i cierpieniom. Od tego
momentu rozmyślanie o Bożym charakterze i Jego łasce zaczęło
kształtować charakter brata Lawrance'a. Stało się to dla niego
czymś tak naturalnym, że spędził ostatnich czterdzieści lat
swego życia na ciągłym doświadczaniu Bożej obecności, którą
opisywał jako cichą i bezpośrednią rozmowę z Bogiem.
Brat
Lawrance zaczął pielęgnować obecność Bożą w głębi swego
serca, gdyż – jak mówił – obecność Bożą powinno się
podtrzymywać raczej sercem i miłością niż rozumem i słowami.
–
W sprawach Bożych – wyznawał – myśli mają niewielką wartość,
to miłość stanowi o wszystkim. I wcale nie jest konieczne –
ciągnął – robienie wielkich rzeczy. Przewracam omlet na patelni
z miłości do Boga. Gdy skończę tę czynność, to jeśli nie mam
nic innego do zrobienia, padam na twarz przed moim Bogiem i uwielbiam
Tego, który udzielił mi łaski, abym mógł usmażyć omlet, po
czym wstaję szczęśliwszy niż sam król. Gdy nie mogę zrobić nic
innego, wystarczy, że mogę podnieść z ziemi źdźbło trawy z
miłości do Boga.
–
Ludzie szukają metod uczenia się miłości do Boga. Mają nadzieję,
że osiągną ją dzięki niezliczonej liczbie różnych praktyk.
Podejmują wielkie wysiłki i chwytają się wielu sposobów, aby
pozostać w obecności Bożej. Czy jednak znacznie krótszą i
prostszą drogą nie jest robienie wszystkiego z miłości do Boga,
wykorzystywanie wszystkich trudów życia, aby Mu okazać miłość i
podtrzymywać Jego obecność w sobie przez bliską społeczność
naszego serca z Jego sercem? Nie ma tu żadnych chytrych wybiegów,
trzeba jedynie robić to szczerze i w pokorze.
Gdy
jeden z konfratrów nieustannie wypytywał brata Lawrance'a o jego
metody praktykowania obecności Bożej, jak zwykle odpowiadał z
prostotą:
–
Odkąd wstąpiłem do klasztoru, traktowałem Boga jako początek i
koniec wszystkich moich myśli i uczuć. Podczas godzin
przeznaczonych na modlitwę zastanawiałem się nad przymiotami Boga,
które to prawdy musimy przyjąć bardziej w świetle wiary niż
żmudnych medytacji i lektur. Rozmyślając o Jezusie, posunąłem
się dalej w moim poznaniu tej ukochanej Osoby, z którą
postanowiłem zawsze przebywać.
Całkowicie
zanurzony w adorowaniu Bożego majestatu, zwykle zamykałem się w
kuchni. Tam, w samotności, zrobiwszy wszystko, co było niezbędne w
mojej pracy, mogłem oddawać się modlitwie przez pozostały czas.
Czas
modlitwy stanowił prawdziwy początek i koniec mojej pracy. Na
początku zajęć pragnąłem powiedzieć Panu w zaufaniu: „Mój
Boże, ponieważ jesteś ze mną i ponieważ z Twojej woli muszę
zajmować się świeckimi [] rzeczami, proszę, udziel mi łaski,
abym wytrwał przy Tobie, w Twojej obecności. Pracuj ze mną, abym
moją pracę wykonał jak najlepiej. Przyjmij jako dar miłości
zarówno moją pracę, jak i wszystkie moje uczucia”.
Podczas
pracy chciałem ciągle rozmawiać z Panem, jak gdyby znajdował się
blisko przy mnie, składając Mu w darze moją pracę i dziękując
Mu za pomoc. Kończąc pracę, zazwyczaj sprawdzałem starannie, jak
ją wykonałem. Jeśli stwierdziłem, że została zrobiona dobrze,
dziękowałem Bogu. Jeśli zauważyłem błędy, prosiłem Go o
przebaczenie nie poddając się zniechęceniu, a potem kontynuowałem
moje zajęcia, ciągle trwając w Jego obecności.
Tak
więc codziennie ćwiczyłem się w nieustającej rozmowie z Bogiem i
bez zwlekania prosiłem o przebaczenie, gdy upadłem lub zbłądziłem.
Jego obecność stała się dla mnie przez to czymś równie łatwym
i naturalnym, jak dawniej trudno mi było to osiągnąć.
Odkąd
brat Lawrance zaczął uświadamiać sobie wielkie błogosławieństwo,
jakie to święte doznanie przynosiło jego duszy, zaczął doradzać
swoim przyjaciołom, aby postępowali tak samo jak najstaranniej i
najwierniej. Pragnąc przekonać ich, aby zabrali się do tej
czynności z determinacją i odwagą, używał najmocniejszych
argumentów, jakie mógł znaleźć. Swoim entuzjazmem duchowym i
świętym przykładem przemawiał nie tylko do ich umysłów, ale i
przenikał do wnętrza ich serc. Pomagał im pokochać tę świętą
czynność i wykonywać ją z tak wielkim zapałem, jak przedtem
wielka była ich obojętność. Jego własny przykład w
rzeczywistości służył lepiej niż słowa. Choćby się było
najbardziej zapracowanym, wystarczyło popatrzeć na brata
Lawrance'a, aby zapragnąć znaleźć się w obecności Bożej, tak
jak on.
Ćwiczenie
się w obecności Bożej brat Lawrance określał jako najprostszą i
najkrótszą drogą do osiągnięcia chrześcijańskiej doskonałości
i do obrony przed grzechem.
Nawet
podczas największego harmideru w kuchni było jasne, że jego duch
trwał w Bogu. Często wykonywał pracę za dwóch, lecz nigdy nie
było widać zbędnej krzątaniny. Przeciwnie, każdemu zajęciu
poświęcał niezbędny czas, zawsze zachowując spokój i
powściągliwość, nie leniąc się ani nie śpiesząc, lecz trwając
w niezakłóconym pokoju.
Dzięki
pielęgnowaniu bliskiej jedności z Panem jego emocje stawały się
coraz spokojniejsze i prawie ich nie odczuwał. Wykształtował w
sobie łagodne nastawienie, zupełną szczerość i kochające serce.
Jego dobrotliwa twarz, łagodne i uprzejme usposobienie, prostota i
skromne zachowanie natychmiast zjednywały mu szacunek i życzliwość
każdego, kto się z nim zetknął. Im bliżej ktoś go poznawał,
tym bardziej odkrywał, jak głęboko prawy i czcigodny był to
człowiek.
Mimo
że w klasztorze prowadził życie zwykłe i pełne prostoty, nie
udawał surowości lub smutku, co zwykle odpycha ludzi. Przeciwnie,
bratał się z każdym, a swoich współbraci traktował jak
przyjaciół, nie próbując się spośród nich wyróżniać. Nigdy
nie przyjmował łask od Boga za rzecz mu należną i nie obnosił
się ze swoimi cnotami, aby zdobyć uznanie, natomiast próbował
wieść życie ukryte i nie rzucające się w oczy. Chociaż był
człowiekiem prawdziwej pokory, nigdy nie szukał chwały z powodu
swej pokory, lecz [szukał] jedynie prawdziwej pokory. Pragnął, aby
nikt poza Bogiem nie był świadkiem tego, co robił, i oczekiwał
nagrody również jedynie od Boga.
Chociaż
z natury powściągliwy, nie sprawiało mu trudności w przekazywanie
swoich spostrzeżeń dla zbudowania braci. Wyraźnie jednak
przedkładał ludzi prostych i nieuczonych nad wykształconych. Gdy
spotykał takich chrześcijan, dzielił się z nimi wszystkim, co
wiedział. Z niezwykłą prostotą odsłaniał przed nimi najgłębsze
tajniki duchowego życia i skarby Bożej mądrości. Słodycz, która
towarzyszyła jego słowom, tak inspirowała słuchaczy, że
odchodzili przeniknięci miłością Bożą i żarliwym pragnieniem,
aby wprowadzić w czyn wszystkie te wielkie prawdy, które brat
Lawrance im przekazał.
Ponieważ
bratem Lawrance powodowało bardziej umiłowanie Boga niż strach
przed sądem, rozmowy z nim inspirowały ludzi do tego samego rodzaju
miłości. Zachęcał chrześcijan, by polegali bardziej na Bożej
miłości, która pokieruje ich duchowym życiem, niż na wiedzy
uczonych. Zwykle mówił swoim braciom: „To Stwórca uczy prawdy,
On w jednej chwili może pouczyć serce człowieka pokornego i dać
mu większe zrozumienie tajemnic naszej wiary i tajemnic samego Boga,
niż gdyby zgłębiał je przez długie lata”.
Z
tego powodu starannie unikał odpowiedzi na pytania ciekawskich,
które prowadzą donikąd i służą jedynie obciążeniu ducha i
oschłości serca. Lecz gdy zwierzchnicy prosili go, aby powiedział,
co sądzi na temat trudnych zagadnień rozważanych podczas
konferencji, jego odpowiedzi były zawsze jasne i trafiały w sedno,
nie wymagając dodatkowych komentarzy. Ta niezwykła zdolność
została zauważona przez wielu uczonych. Pewien sławny francuski
biskup, który odbył z nim szereg rozmów, powiedział, że Bóg
przemawiał bezpośrednio do brata Lawrance'a, objawiając mu swoje
tajemnice z powodu wielkości i czystości jego miłości do Boga.
Brat
Lawrance lubił szukać Boga w stworzeniu. Jego dusza, poruszona
wielkością i różnorodnością Bożego dzieła, przylgnęła mocno
do Boga i nic go nie mogło od Niego oddzielić. W każdym cudzie
stworzenia widział Bożą mądrość, dobroć i moc. Jego duch był
wówczas tak przepełniony podziwem, że chciał krzyczeć z miłości
i radości: „O Panie Boże, jakże niepojęte są Twoje zamysły,
jak głębokie są Twoje plany, jak potężne są wszystkie Twoje
dzieła!”
Chrześcijańskie
życie brata Lawrance'a zaczęło się od głębokiego zrozumienia
mocy i mądrości Bożej. To poznanie stało się zalążkiem jego
doskonałości. Na początku sama wiara była jedynym światłem
prowadzącym go do poznania Boga. W miarę jak wzrastał, nie chciał,
aby nic prócz wiary nie prowadziło go po Bożych drogach. Często
mówił, że wszystko, co usłyszał i wyczytał w księgach, a nawet
wszystko, co sam napisał, wydawało się blaknąć w porównaniu z
tym, co wiara objawiała mu z chwały Boga Ojca i Jezusa Chrystusa.
Wyraził to następująco:
–
Jedynie Bóg może dać się poznać takim, jaki jest w
rzeczywistości. Poszukujemy tego poznania na drodze rozumowej lub
zgłębiając wiedzę, a to wszystko jest zaledwie marną kopią, nie
dostrzegamy zaś wspaniałości oryginału. Sam Bóg maluje swój
portret w głębi naszej duszy. Musimy ożywić naszą wiarę i
unieść się z jej pomocą ponad nasze uczucia, aby z podziwem
uwielbiać Boga Ojca i Jezusa Chrystusa w całej ich boskiej
doskonałości. Ta droga wiary uosabia myśl i nastawienie Kościoła,
i wystarczy do osiągnięcia chwalebnej doskonałości.
Główną
cnotą brata Lawrance'a była jego wiara. Skoro sprawiedliwy ma żyć
wiarą, więc wiara stała się pokarmem jego duszy. Jego duchowe
życie rozwijało się w widoczny sposób dzięki wierze, która
ożywiała jego duszę. Ta wielka wiara prowadziła go do Boga i
unosiła ponad świat, który wydawał mu się godny pogardy. W
rezultacie szukał szczęścia jedynie w Bogu.
Wiara
była jego wychowawczynią. To wiara wzbudziła w nim niewymowną
cześć dla Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, który zasiada na tronie
jako Król. Był tak oddany Jezusowi, że spędzał wiele dni i nocy
u Jego stóp, składając Mu cześć i hołd.
Ta
sama wiara przyniosła mu głęboki szacunek i miłość do Słowa
Bożego. Wierzył, że księgi napisane przez najbardziej nawet
uczonych ludzi uczą niewiele w porównaniu ze wspaniałą Księgą
Bożą. Z takim przekonaniem wierzył prawdzie, której uczyła go
wiara, iż często mówił, że nic, co zdołał przeczytać lub
usłyszeć w świecie o Bogu, nie mogło go zaspokoić. Ponieważ
Boża doskonałość jest nieskończona, więc żadne słowa, choćby
najtrafniejsze, nie są w stanie w pełni opisać Jego wielkości.
„Jedynie wiara pozwala mi poznać Go takim, jaki On jest. Dzięki
wierze uczę się więcej o Nim w jednej krótkiej chwili, niż
mógłbym się nauczyć przez wiele lat spędzonych w szkołach”.
Wiara
przyniosła bratu Lawrance'owi nieporuszoną nadzieję w Bożą
dobroć i zaufanie Opatrzności oraz pozwoliła mu całkowicie
powierzyć się Bożym rękom. Nigdy nie martwił się, co się z nim
stanie. Zamiast tego rzucał się w objęcia nieskończonego
miłosierdzia. Im bardziej rozpaczliwa była sytuacja, tym większą
żywił nadzieję – niczym skała, [] o którą uderzają morskie
fale – i stawał się jeszcze bardziej nieporuszony pośród
największych burz. Dlatego mógł powiedzieć, że największą
chwałą, jaką człowiek może oddać Bogu, jest całkowite
wyrzeczenie się polegania na sobie i zupełne wierzenie się Bożej
opiece. Na tym polega szczere uznanie własnej słabości i
wszechmocy Stwórcy.
We
wszystkim, co się z nim działo, brat Lawrance dostrzegał Boży
plan. Ponieważ tak bardzo ukochał wolę Pana, był w stanie swoją
wolę całkowicie poddać woli Bożej. Dzięki temu doznawał
ciągłego pokoju. Nawet wtedy, gdy opowiadano mu o wielkim złu
panoszącym się na świecie, po prostu zwracał serce do Boga w
zaufaniu, że [w ostatecznym rezultacie] On obróci to zło w dobro.
Również gdy go pytano, co by odpowiedział, gdyby Bóg pozwolił mu
wybrać: żyć dalej lub umrzeć i natychmiast pójść do nieba,
odpowiadał, że wolałby pozostawić wybór Bogu, ponieważ sam nic
nie może zrobić, dopóki Bóg nie objawi mu swojej woli.
Naturalne
przywiązanie do własnej ojczyzny, które ludzie wnoszą z sobą
nawet do najświętszych miejsc, nie obchodziło go. Pragnął dobra
dla wszystkich, bez wyjątku. Będąc obywatelem nieba, nie troszczył
się o sprawy tego świata, ponieważ rozmyślał jedynie o
Wiekuistym i stawał się do Niego podobny.
Miłość
Boża zapanowała w jego sercu tak, że wszystkie swoje uczucia
kierował ku umiłowanemu Bogu. Wiara sprawiała, że uznawał Boga
za suwerenną Prawdę. Nadzieja sprawiała, że myślał o Nim jako o
najwyższym szczęściu. A miłość była przyczyną, dla której
uznawał Go za najdoskonalszą Istotę, za wcielenie[?] doskonałości.
Wszystko
miało dla niego jednakową wartość – każde miejsce i każda
praca. Znajdował Boga wszędzie, zarówno wtedy, gdy reperował
obuwie, jak również wtedy, gdy modlił się we wspólnocie. Nie
śpieszył się, by uciekać na osobność, ponieważ odnajdywał
tego samego Boga, aby Go miłować i z podziwem czcić, zarówno w
zwykłej pracy, jak i w najdalszej pustelni.
Jedynym
środkiem przybliżania się do Boga było dlań czynienie
wszystkiego z miłości do Niego. Było mu więc obojętne, co robił.
Liczyło się jedynie to, że robił to dla Boga. To Bóg, a nie
czynność, był obiektem jego uwagi. Zdawał sobie sprawę, że im
bardziej wykonywana czynność sprzeciwiała się jego naturalnym
skłonnościom, tym większą wartość miała miłość składana
Bogu w darze. Ale wiedział też, że mała wartość wykonywanej
czynności nie umniejszała wartości daru, ponieważ Bóg, który
niczego nie potrzebuje, bierze pod uwagę jedynie miłość, która
towarzyszy naszym uczynkom.
Inną
cechą charakterystyczną brata Lawrance'a była niezwykła stałość,
którą można by też nazwać nieustraszonością. Objawiała ona
wspaniałość duszy wyzwolonej od strachu i pokładania nadziei w
czymkolwiek poza Bogiem. Nie pożądał niczego. Nic go nie mogło
zaskoczyć. Nie lękał się niczego. Ta stałość pochodziła z
tego samego źródła, co inne jego cnoty. Bóg był dla niego
wywyższony ponad wszystko i dlatego myślał o Nim jak o suwerennej
Sprawiedliwości i nieskończonej Dobroci. Był pewien, że Bóg go
nie oszuka i ześle mu tylko dobro, ponieważ postanowił nigdy nie
sprawiać Mu przykrości i robić wszystko z miłości do Niego.
Obca
była mu miłość do Boga płynąca z wdzięczności za otrzymane
dobro; był zdecydowany miłować Go nawet, gdyby nie mógł uniknąć
kary lub gdyby nie było żadnej nagrody do zdobycia. Pragnął
jedynie chwały Bożej i wypełnienia Jego świętej woli. Było to
widoczne także podczas jego ostatniej choroby, podczas której po
ostatnie tchnienie jego duch był tak wolny, że wyrażał takie same
uczucia, jak gdyby cieszył się doskonałym zdrowiem.
Czystość
jego miłości była tak wielka, że pragnął, o ile to możliwe,
żeby Bóg nie widział, co Jego sługa robi dla Niego. Mógł więc
działać wyłącznie dla chwały Bożej, bez myśli o własnym
zysku. Lecz Bóg nie przeoczył niczego i nie dopuścił, by brat
Lawrance pozostał bez nagrody stokrotnej. To zaś sprawiało, że
ogarniało go uczucie wielkiej rozkoszy i głębokie poruszenie. W
takich chwilach wołał do Boga:
–
To zbyt wiele dla mnie, Panie! Udziel raczej, jeśli uznasz to za
stosowne, tych łask i pocieszenia grzesznikom i ludziom, którzy Cię
nie znają, abym mógł zdobyć ich dla Twojej służby. A jeśli
chodzi o mnie, wystarcza mi, że mam szczęście znać Ciebie przez
wiarę. Ale ponieważ nie mogę odrzucić niczego, co pochodzi z
Twojej szczodrej ręki, przyjmuję, Boże mój, te łaski, których
mi udzielasz. Spraw – skoro tak się Tobie upodobało – abym,
przyjąwszy je, zwrócił Ci je tak, jak mi je dałeś. Bo Ty dobrze
wiesz, że szukam i pożądam nie Twoich darów, lecz Ciebie samego i
nic więcej mi nie trzeba, abym był zadowolony.
Takie
chwile modlitwy rozpalały w jego sercu jeszcze większą miłość.
Często widziano, choć tego nie pragnął, jak jego twarz jaśniała
niezwykłym blaskiem.
Żałując
lat spędzonych z dala od miłości Bożej, brat Lawrance tak mówił
o tym swoim współbraciom:
–
O Dobroci odwieczna i nowa zarazem, zbyt późno umiłowałem Ciebie!
Nie postępujcie tak, bracia moi. Jesteście młodzi. Wyciągnijcie
wnioski ze szczerego wyznania, które czynię przed wami, ponieważ
nie zadbałem, aby poświęcić Bogu moje młode lata. Poświęćcie
wszystko Jego miłości. Jeśli chodzi o mnie, to gdybym wcześniej
poznał lub gdyby mi ktoś powiedział o rzeczach, o których teraz
wam mówię, nie zwlekałbym tak długo, aby Go umiłować. Wierzcie
mi i potraktujcie jako stratę każdą chwilę, która nie jest
poświęcona miłowaniu Boga.
Ponieważ
miłość Boga i miłość bliźniego stanowią jedno, brat Lawrance
odnosił się do swego otoczenia tak samo, jak do Pana. Wierzył, że
takie właśnie życzenie wyraził Chrystus w Ewangelii: że
wszystko, co czynimy nawet najmniejszym spośród swoich braci, ma
być uczynione jak dla Jezusa. Bardzo skrupulatnie służył więc
swoim braciom, bez względu na to, co robił, a szczególnie, gdy
pracował w kuchni. Tu traktował ich jakby byli aniołami, z
miłością, która inspirowała wszystkich jego następców.
Wspomagał
biednych w ich potrzebach, na ile mógł. Pocieszał ich, gdy mieli
problemy, udzielając im rad. Świadczył bliźnim wszelkie dobro, na
jakie było go stać, i starał się nigdy nikogo nie zranić. Ze
wszystkich sił próbował zdobyć ludzi dla Boga. Śmierć wcale go
nie przerażała. Leżąc na łożu śmierci był niezachwiany,
oddany Bogu i pełen radości, co dla jego otoczenia było czymś
niezwykłym. Jego nadzieja stała się mocniejsza, a miłość
żarliwsza. Jeśli głęboko miłował Boga w ciągu swego życia, to
w chwili śmierci jego miłość nie tylko nie zmalała, lecz jeszcze
urosła. Cnota, którą cenił ponad wszystko inne – czyli wiara –
stała się szczególnie gorliwa, a jej wielkość i blask przenikały
go i promieniowały zeń.
Pozwolono
mu spędzić kilka ostatnich chwil w samotności, na wspominaniu
wielkiej łaski, którą Bóg okazał mu w życiu. Gdy później
zapytano go, jak spędził ten czas, odparł, że robił to, co
chciałby robić przez całą wieczność: „Błogosławić Boga,
chwalić Go, z podziwem Go wielbić i miłować z całego serca. Oto
treść naszego przeznaczenia, bracia: wielbić Boga i miłować Go,
nie troszcząc się o całą resztę”.
Następnego
dnia, 12 lutego 1691 roku, bez żadnych oznak agonii i bez utraty
przytomności brat Lawrance od Zmartwychwstania Pańskiego umarł w
objęciach Pana. W wieku 80 lat polecił swoją duszę Bogu w ciszy i
pokoju jak człowiek, który zapada w sen. Jego śmierć niczym
drzemka pomogła mu przejść do życia bardziej błogosławionego.
Łatwo dojść do wniosku, że jego śmierć była droga w oczach
Pana, że po niej przyszła chwila nagrody, że odtąd znalazł się
w chwale. I że jego wiara została nagrodzona oglądaniem Boga
twarzą w twarz, jego nadzieja – posiadaniem, a jego pierwsza i
jedyna miłość – doskonałym spełnieniem.
1 Gal
1,10; Ef 6,5-6.
2 Dalsze
szczegóły zostały zebrane z innych relacji o bracie Lawrance.
3
Dwa dni
później brat Lawrance położył się do łóżka i tydzień
później, 12 lutego 1691 r., odszedł do wieczności, aby już na
zawsze zamieszkać w obecności swego Boga
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz