„BYŁEM KSIĘDZEM"
„PRAWDZIWE OBLICZE KOŚCIOŁA KATOLICKIEGO W POLSCE"
Od Autora
W
Polsce żyje i pracuje ponad 30 tysięcy księży. Ta armia
dorosłych, wykształconych mężczyzn, ćwiczona przez sześć lat w
seminariach duchownych, tworzy hierarchiczną-organizacyjną
strukturę Kościoła Katolickiego w Polsce. Od kapłanów będących
w służbie Kościoła wymaga się bezwzględnego i ślepego
posłuszeństwa wobec przełożonych — proboszczów, biskupów,
kardynałów, a przede wszystkim wobec papieża, który posiada
władzę absolutną. Władzy tej nie można porównać z żadnym
innym ludzkim panowaniem — wykracza ona bowiem poza świat
stworzony1. Papież w doktrynie Kościoła Katolickiego jest
nieomylny, gdy wypowiada się w sprawach dotyczących wiary i
moralności. Przez niego i biskupów działa ponadto Duch Święty, a
każdy z biskupów jest „alter Christus", tzn. zastępuje
wiernym samego Chrystusa. Powyższe tezy określane przez Kościół
jako dogmaty wiary (pewne, nie podlegające dyskusji), nawet wśród
ludzi niewierzących rodzą postawy zażenowania, a nawet strachu
przed czymś tajemniczym, niewidzialnym. Któż oprze się władzy
danej z Wysoka! Nawet wysocy rangą mężowie stanu chylą głowy
przedpiuską i pastorałem. Nasuwa się tu porównanie do szczepu
Indian, którym przewodzi wódz, ale faktyczną władzę dzierży
czarownik.
Biskupi,
którzy mówią o sobie, iż są „sługami"na czele z
papieżem, będącym „sługą sług" — w rzeczywistości
podzielili pomiędzy siebie cały świat i ciągle naginają go do
wizji Kościoła, powołując się przy tym na autorytet samego Boga.
Czy jednak nie nadużywają tego autorytetu zbyt często? Na ile ich
rząd dusz jest błogosławiony, a na ile potępiany przez Tego, na
którego się powołują? Jak daleko dzisiejsi hierarchowie Kościoła
odeszli od ideałów kapłaństwa służebnego? Czy mają prawo
nakładać na ludzi „ciężary nie do uniesienia", sami nie
ruszywszy ich palcem?2
Podobnie
jak generałowie posługują się żołnierzami, tak biskupi kierują
księżmi — proboszczami i wikariuszami tworząc — przez sieć
parafii — własne państwo w państwie. Jeden z wiejskich
proboszczów powiedział kiedyś do mnie — ,,Jak myślisz: kto
rządzi w tej dziurze? Ten, kto ma największą chatę" — tu
wskazał na Kościół parafialny i przylegającą doń plebanię.
1Patrz
Mt 16, 17-19. 2 Patrz MT 23, 3-5.
Książka,
którą wziąłeś do rąk, to historia młodego człowieka, który
był jednym z tysięcy polskich kapłanów. Wszedł do innego świata
i po trzech latach postanowił go opuścić. Co go do tego skłoniło?
Dlaczego zdecydował się głośno o tym mówić?
JA
JESTEM TYM CZŁOWIEKIEM!
Obecnie
mężem i ojcem, głową rodziny. Minął już rok od opuszczenia
przeze mnie kapłańskich szeregów, a ja coraz bardziej utwierdzam
się w swojej decyzji. Co więcej, zdecydowałem się dać świadectwo
prawdzie, bo tylko ona może wyzwolić człowieka tak, jak wyzwoliła
mnie. Niewielu z kapłanów, którzy rezygnują, decyduje się
publicznie mówić o motywach swojej decyzji. Obawiają się
potępienia ze strony hierarchii i większości wiernych. Ta książka,
to pierwsze tego typu świadectwo w skali naszego kraju. Jako autor
tak nowatorskiej pozycji, nie jestem wolny od obaw co do jej
przyjęcia. Uważam jednak, że prawda, choćby najgorsza, lepsza
jest od najbardziej zakamuflowanego kłamstwa. Miliony katolików w
Polsce są nieświadome tego, co dzieje się — za ich pieniądze —
za murami plebanii, seminariów i pałaców biskupich. Ci ludzie mają
prawo wiedzieć, ponieważ to oni są prawdziwym Kościołem —
„ludem wybranym, narodem świętym", a nie ciemną masą u
progu trzeciego tysiąclecia.
Moim
celem nie jest wkładanie kija w mrowisko. Jestem daleki od
jakiejkolwiek formy odwetu czy nienawiści. Nie pragnę jątrzyć,
wzywać do rewolucji, potępiać. Słabości ludzi Kościoła, które
opisuję, są udziałem każdego człowieka. Nikt też nie jest wolny
od błędów, pomyłek i upadków. Ale jeśli choroba zaatakuje cały,
zdrowy organizm, który został powołany do czynienia dobra i
służenia wszystkim ludziom, to trzeba z nią walczyć, a żeby
walczyć trzeba wpierw ją poznać. Misja Kościoła jest zbyt ważna,
aby jego dzieci były obojętne na to, co się w nim dzieje i jak
spełnia on swoją posługę.
Moja
książka spełni swoje zadanie jeśli skłoni do refleksji ludzi
dobrej woli, którym na sercu leży dobro Kościoła Katolickiego w
Polsce i na świecie. Wokół mnie skupiło się wielu takich ludzi.
Są wśród nich byli i aktualnie pracujący księża oraz światli
katolicy świeccy. Chcemy mówić głośno — nie o wadach ludzkich
— ale o wadach systemu; po to, aby Owczarnia Jezusa Chrystusa mogła
wejść oczyszczona w trzecie tysiąclecie Chrześcijaństwa. Trzeba
nam wszystkim — całemu Kościołowi — powrócić do źródeł,
korzeni naszej wiary. Chcemy, aby ona naprawdę przemieniała nasze
życie; nadawała mu sens i czyniła je piękniejszym. Chcemy trwać
w nauce Jezusa, być Jego wiernymi uczniami i poznać prawdę, a
prawda nas wyzwoli .
3
Por. J.8, 31-32.
ROZDZIAŁ I
Moja
droga do kapłaństwa
Urodziłem
się w rodzinie na wskroś katolickiej, wręcz purytańskiej. Od
kiedy sięgnę pamięcią, życie mojej rodziny było przeniknięte
wiarą i przeplatane praktykami religijnymi. Wyczuwając panującą w
domu atmosferę, już jako dziecko starałem się zaskarbić sobie
uczucia i łaski rodziców — czynnie uczestnicząc w życiu naszej
parafii. Zaczęło się od czytania z lekcjonarza na Mszy
Pierwszokomunijnej. Po tygodniu od tego debiutu, byłem już
ministrantem i stałym lektorem. Służenie do Mszy Świętej stało
się pasją mojego młodego życia. Pamiętam, jak w wieku 8 — 9
lat biegałem przez śnieżne zaspy czy kałuże błota do Kościoła
na poranną Mszę, często gdy było jeszcze ciemno. Gdybym tego
samego dnia opuścił nabożeństwo wieczorne, na pewno nie
zmrużyłbym oka do rana. Konkursy biblijne, wycieczki ministranckie
z księdzem opiekunem były wtedy moją największą radością.
W
czasie jednej z takich wycieczek do katedry i Seminarium Duchownego
we Włocławku, doznałem przedziwnego uczucia. Kiedy wraz z grupą
naszych chłopców wszedłem do seminarium, a chwilę później do
zatłoczonej klerykami jadłodajni — stanąłem jak wryty.
Opanowało mnie przeświadczenie, że kiedyś będę siedział przy
którymś z tych stołów: jadł, rozmawiał, śmiał się, a za
chwilę wstanę i pójdę na modlitwy i do swojego pokoju. To
przeświadczenie, iż będę kiedyś jednym z tych, na których wtedy
patrzyłem, zawładnęło moją młodzieńczą wyobraźnią. Teraz,
po latach, odczytuję to zdarzenie jako moment mojego powołania.
Ja
i cała moja rodzina otaczaliśmy nabożnym szacunkiem wszystkich
księży. Dla mnie osobiście byli to nadludzie — nieomylni i
wspaniali pod każdym względem. To byli ludzie nie z tego świata.
Coroczna kolenda w naszym domu była długo oczekiwanym świętem.
Jestem pewien, że gdybym wtedy znał ich ludzkie wady i słabości,
tak jak znam je dziś — na pewno nie zmąciłoby to mojego obrazu
księdza pół-Boga. Bycie księdzem było dla mnie czymś
nieosiągalnym wręcz
nierealnym,
a jednocześnie był to szczyt moich dziecięcych i młodzieńczych
marzeń. Pozbawieni ziemskich trosk i przywiązań, żyjący w
bliskości Boga, przeznaczeni do wyższych celów kapłani — byli
dla mnie aniołami, którzy zstąpili na ziemię, aby uczynić ją
piękną. Tylko oni mogli sprawować tajemnicze obrzędy,
rozgrzeszać, karmić Ciałem Chrystusa. Do nich należało ganić
lub chwalić; rozstrzygać o tym co jest dobre, a co złe. Dla
młodego chłopca, który wyrósł w atmosferze uwielbienia dla
księży, perspektywa zostania jednym z nich mogła być albo
utopijną mrzonką, albo życiowym celem. Kiedy sam zostałem
kapłanem i opiekunem ministrantów, u wielu z nich widziałem te
same spojrzenia pełne szacunku i ufności. Właśnie tak w ich wieku
patrzyłem na księży. Niestety bardzo często księża nie
uświadamiają sobie, jak wielki wpływ mają na dzieci i młodzież
zwłaszcza tę, która sama poszukuje oparcia w Kościele. Młody
człowiek potrzebuje autorytetu, wzorca osobowego. Zwłaszcza chłopcy
poszukują takiego wzorca w najróżniejszych środowiskach —
począwszy od ulicznego gangu, a skończywszy na grupie
ministranckiej. Odpowiedzialność księży za powierzone im młode
pokolenie jest ogromna, tak przed Bogiem, jak i ludźmi. Bóg raczy
wiedzieć, za ile dziecięcych frustracji, a nawet przestępstw
nieletnich, odpowiedzialni są ci księża, którzy świadomie czy
nieświadomie stali się powodem do zgorszenia.
Oczywiście
jako dziecko nie byłem aniołkiem, ale też nie wychowywała mnie
ulica. Poza rodzicami najwięcej w tym względzie zawdzięczam
księżom, co do których miałem wtedy sporo szczęścia. Moje
związki z parafią i serdeczne kontakty z księżmi trwały przez
cały okres szkoły podstawowej i liceum. Na pewno, zwłaszcza w tym
ostatnim czasie, coraz bardziej krytycznie zaczynałem patrzeć na
świat, w tym również na moich idoli w sutannach. Jednak w wieku, w
którym młody chłopak ma tysiące pomysłów na to, co będzie
robił w przyszłości — ja ciągle nosiłem w sobie pragnienie
bycia jednym z nich. Ciągle żywe było we mnie uczucie sprzed lat,
że będę klerykiem, a później księdzem. Kilka dziewczyn, z
którymi chodziłem w liceum, chyba wyczuwało to moje ukryte
powołanie, bo wszystkie uważały mnie za dziwaka i nawiedzonego.
Tymczasem w mojej świadomości dojrzewała ostateczna decyzja.
W
1986 r. obnoszenie się z pragnieniem pójścia do seminarium było
jeszcze bardzo niebezpieczne. Można było po prostu nie zdać
matury. Uświadomiła mi to moja polonistka, której potajemnie
zwierzyłem
się z mojego postanowienia. Rodzice, jak nie trudno się domyśleć,
byli wniebowzięci; tak samo jak miejscowi księża, na czele z
proboszczem. Czułem wyraźnie, że wprawiłem całe swoje otoczenie
w stan radosnego uniesienia. Członkowie najbliższej rodziny
wyrażali swoje uznanie dla mojej decyzji i odwagi. Nie kryli
poglądu, że ksiądz w rodzinie to — ni mniej, ni więcej —
tylko swój człowiek w Sądzie Najwyższym. Oni już czuli się
zbawieni, nie mówiąc o innych korzyściach, które miałyby ich
spotkać. Jedna z ciotek wyraziła to aż nazbyt dosadnie — „kto
ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie". Byłem bohaterem,
rodzinnym mesjaszem. To całe miłe zamieszanie wokół mojej osoby
utwierdzało mnie w podjętej decyzji. Jak by jej jednak nie oceniać
i na nią nie patrzeć — była to decyzja wynikająca ze szczerej
intencji zostania świętym kapłanem — uczniem Chrystusa. Było we
mnie wielkie, szczere pragnienie służenia innym ludziom, pomagania
im. Obok tego pragnienia chwilami do głosu dochodziły też i inne,
bardziej prozaiczne i materialne. Wiedziałem, że księża nie
cierpią biedy. Jeżdżą zachodnimi samochodami. Mają komfortowo
urządzone mieszkania. Sprzęt grający wysokiej klasy. Dla
dziewiętnas-tolatka takie sprawy nie są bez znaczenia. Nie
zamierzałem wszak zostać pustelnikiem czy żebrakiem. Rodzina i
całe otoczenie utwierdzało mnie w przeświadczeniu, że jestem kimś
ważnym, wyjątkowym; że wiele rzeczy po prostu mi się należy
skoro tak się poświęcam dla Boga. Także wielu parafian osobiście
wyrażało swoje uznanie dla mojego postanowienia — wszak byłem
pierwszym „odważnym" po czternastu latach. Postawy adorowania
księży i ciągłego przekonywania ich, iż są panami świata —
są powszechne. Wielokrotnie, każdego dnia doświadczałem tego sam
ze strony wiernych i moje otoczenie wcale w tym względzie się nie
wyróżniało. Ksiądz, będąc sam (lub kilku) w wielotysięcznej
parafii jest hołubiony i adorowany, zwłaszcza przez starsze
kobiety. To przede wszystkim one, nieświadome tego co robią —
rozpieszczają i psują swoich „księżyków", a gdy ci
obrastają w piórka i zaczynają wykręcać „numery", ich
dotychczasowe adoratorki przemieniają się w „świętą
inkwizycję".
Mój
proboszcz zaofiarował się zawieść mnie do Włocławskiego
Seminarium, abym złożył wszystkie potrzebne papiery: świadectwo
maturalne, opinię proboszcza i wikariuszy. Kiedy przekroczyliśmy
próg i weszliśmy do obszernych pomieszczeń — korytarzy, na
których wisiały ogromne portrety biskupów, rektorów, profesorów
—
odruchowo
wstrzymałem oddech i poddałem się atmosferze dostojeństwa i
surowej wręcz powagi jaka tu panowała. Wysokie okna, potężne
drzwi, łukowate sklepienia sufitów — to wszystko sprawiało
wrażenie bardziej naw kościelnych niż uczelni, czy też domu dla
męskiej młodzieży. Mały, szpakowaty człowieczek, który zaczął
wyłaniać się z drugiego końca korytarza, nie pasował do całości.
Okazało się, że był to sam prefekt studiów (2-gi wicerektor).
Przywitał się z nami wesoło, po czym mój proboszcz oddalił się,
a ja podążyłem za moim nowym przełożonym. Chociaż byłem tam na
własne życzenie, poczułem się przez chwilę jak rzecz przekazana
nowemu właścicielowi. Zrobiło mi się nieprzyjemnie obco. Poczułem
dziwny strach przed czymś nieznanym, a może tylko przeniknął mnie
chłód tych dwumetrowych murów i duch dawnych czasów, zamknięty w
potężnych ramach obrazów. Ksiądz prefekt Konecki zaprowadził
mnie do swojego mieszkania. Usiadł naprzeciwko mnie i przez dłuższą
chwilę, która wydawała mi się godziną, patrzył prosto w moje
oczy, jakby chciał poznać moje myśli i intencje. „Po co tu
przyszedłeś" — zdawał się pytać przenikliwym wzrokiem —
„czy dla kariery, czy na wierną służbę Kościołowi"?
Zrobiło mi się nieswojo. Zaczął w końcu pytać o rodzinę i
moich znajomych księży. Teraz wiem, że chodziło mu o to, który z
nich mógłby mieć na mnie zły wpływ. Na koniec musiałem napisać
na kartce — dlaczego chcę zostać księdzem. Poza obrzydliwym
błędem ortograficznym, moja argumentacja najwidoczniej mu się
spodobała. Z szerokim uśmiechem podał mi rękę na pożegnanie —
„do zobaczenia we wrześniu" — powiedział. Kiedy wyszedłem
z zimnych, surowych murów na czerwcowe słońce poczułem ulgę i
radość — zostałem przyjęty!
Warto
tu wspomnieć, że w seminariach duchownych nie ma praktyki zdawania
egzaminów wstępnych. Warunkiem dopuszczenia do studiów, oprócz
wspomnianych już dokumentów, jest tzw. rozmowa kwalifikacyjna. Już
w trakcie semestru ks. rektor opowiadał nam, jak to pewnego razu
przyjechała do uczelni mama ze swoim synem. Kiedy upewniła się, że
rozmawia z rektorem oświadczyła z całą powagą: „Jeśli już
mój syn ma być księdzem to chcę żebyście wykształcili go na
biskupa. On się zresztą i tak do niczego innego nie nadaje. Uczy
się słabo, jest chorowity i nic go nie interesuje". O tym,
jaką w seminarium trzeba mieć głowę do nauki, zdrowie i siłę
woli, aby się nie załamać już po pierwszych miesiącach — każdy
kto spróbował tego chleba wie najlepiej.
A
tymczasem przede mną były długie wakacje. Postanowiłem, że będą
zupełnie zwariowane. Wybraliśmy się z kolegą „na stopa",
po północnej Polsce. Kiedy skończyła się gotówka, zamiast
wracać do domu, wyruszyliśmy nad Mazury. Żywiąc się złapanymi
rybami i resztką konserw, przez cztery dni płynęliśmy dmuchanym
kajakiem po najpiękniejszych zakątkach. Sielanka skończyła się
wraz z potężną burzą, która zastała nas daleko od brzegu
jeziora. Wypełniony bagażami kajak zaczął nabierać wody.
Wzburzone bałwany przelewały się ponad naszymi głowami. Jakimś
cudem, trzymając się kurczowo kajaka, dobrnęliśmy do brzegu, a
raczej zostaliśmy wyrzuceni przez ogromne fale. Jak przystało na
rozbitków, zbudowaliśmy prowizoryczny szałas i trzęsąc się z
zimna siedzieliśmy w nim skuleni i głodni przez trzy dni i noce.
Przez cały ten czas padał deszcz, wiał porywisty wiatr, a
temperatura spadła chyba do zera. Kiedy tylko wyjrzało słońce
zebraliśmy to, co z nas zostało i wsiedliśmy do kajaka, aby
dotrzeć jakoś w cywilizowane strony. Pierwszym autobusem, bez
biletu (nie mieliśmy już żadnych pieniędzy), pojechaliśmy do
Giżycka, a stamtąd — nie bez przygód, pierwszym pociągiem do
domu. Było co wspominać za seminaryjnymi murami!
Przyszedł
wreszcie dzień poprzedzający mój wyjazd do seminarium. Od rana
napięta atmosfera, pakowanie, a później wspólna modlitwa z
rodzicami. Tego dnia byłem u spowiedzi i Komunii Świętej. Po Mszy
Świętej wieczornej długo modliłem się przed Najświętszym
Sakramentem. Postanowiłem w głębi serca skończyć seminarium i
być świętym kapłanem. Dzień odjazdu powitał mnie załzawionymi
oczami mamy. Płakała tak do ostatniej chwili, kiedy zniknęła mi z
oczu machając na pożegnanie ręką za odjeżdżającym samochodem.
Oddając syna Kościołowi myślała zapewne, że go straci. Tego też
dnia, chyba po raz pierwszy w życiu, widziałem jak płacze mój
ojciec. Tak bardzo mnie wzruszył ten widok, że i mnie poleciały
łzy. Zarówno jednak dla mnie, jak i dla moich rodziców były to
łzy szczęścia, że oto spełnia się moje i ich pragnienie.
Smutkiem napawało nas jedynie samo rozstanie i niepewność. Nigdy
was nie opuszczę kochani rodzice! Zawsze możecie na mnie liczyć!
Obierając dla siebie nową drogę życia wiedziałem, że jeśli na
niej nie wytrwam, sprawię rodzicom wielki zawód. Przez kilka
wcześniejszych lat ciężko borykali się z moim, o jedenaście lat
starszym bratem, który — choć bardzo zdolny i pilny— nie
potrafił znaleźć sobie miejsca —
najpierw
w szkole, a później w życiu. Dobrze rozumiałem ich obawy. Kiedy
głośno je wyrażali powiedziałem rezolutnie, ale i z głębokim
przekonaniem, że mogą mi napluć w twarz, gdyby się okazało, iż
nie wytrwam i zrezygnuję. Głupio wtedy powiedziałem. Tłumaczę to
sobie tym, że chciałem ich wtedy uspokoić, pocieszyć. Nigdy nie
skorzystali z danego im prawa.
ROZDZIAŁ II
Wyższe
Seminarium Duchowne we Włocławku
Włocławek
to miasto, w którym jeszcze przed wojną krzyżowały się wpływy
komunistów z wpływami władz kościelnych. Po wojnie naturalnie
proces ten się zaostrzył. Widocznym tego symbolem było usytuowanie
wojewódzkiej komendy milicji (w dawnym budynku należącym do
Kościoła) — na przeciwko seminarium duchownego i katedry. Parę
kilometrów od tego miejsca, rok wcześniej, został zamordowany
ksiądz Jerzy Popiełuszko. Miasto to należało do pierwszych ostoi
chrześcijaństwa. XV-to wieczna katedra, kościółek w seminarium z
XIII-go wieku, a sam gmach — niewiele młodszy. To dziedzictwo
przeszłości zobowiązywało młodych kandydatów do kapłaństwa,
ale też mobilizowało.
Było
ciepłe, wrześniowe popołudnie 1986 r. kiedy, obładowany
walizkami, przekroczyłem seminaryjną furtę. Po raz drugi w życiu
(pierwszy raz podczas wycieczki ministranckiej) zobaczyłem
seminarium tętniące życiem. Młodzi chłopcy nadawali tym wiekowym
murom zupełnie innego wyrazu. Wszędzie panowała atmosfera
radosnego podniecenia. Uściskom, przywitaniom, spontanicznym
wybuchom radości nie było końca. To byli normalni, weseli młodzi
ludzie, tak inni od utartego wizerunku kleryka — mruka z nosem w
Biblii. Biegali po schodach unosząc do góry sutanny, ślizgali się
po korytarzach zjeżdżali na poręczach. Opaleni, pełni życia i
radości opowiadali o wakacyjnych przeżyciach. Wszędzie było ich
pełno, bo i liczba pokaźna — bez mała dwustu. Tylko czasami,
pomiędzy nimi przeszedł kontemplacyjnie schylony tzw. „duchacz"
lub „nawiedzony". Fajne chłopaki — pomyślałem, nabrałem
otuchy i poszedłem z tobołami do wyznaczonego pokoju. Mieliśmy tam
mieszkać we czterech: starszy (superior)4 z III — roku i trzej
„pierwszoklasiści". Moi współmieszkańcy od początku
wydawali się być „w dechę". Każdy z nas miał swoje łóżko
i biurko, aż dziwne, że pomieściliśmy się w pokoiku nie większym
niż 25 m. Wkrótce poznałem wszystkich kolegów z mojego rocznika.
Było nas trzydziestu sześciu. Później dowiedziałem się, że do
święceń dotrwało trzynastu. We Włocławku nigdy nie było to
więcej niż połowa pierwotnego składu.
Stopniowo
wciągałem się w wir seminaryjnego życia: pobudka o 5.30, pół
godziny tzw. rozmyślania w ciszy, Msza Święta, śniadanie, pięć
godzin wykładów, obiad. Po obiedzie, w zależności od dnia
tygodnia, w różny sposób spędzaliśmy czas wolny tzw. rekreację.
W czwartki było święto — długi, 4-godzinny spacer po mieście.
Zawsze, nawet w nagłych przypadkach innego dnia tygodnia, można
było wychodzić tylko po dwóch. Przełożeni tłumaczyli to
względami bezpieczeństwa, ale wszyscy wiedzieliśmy, że chodzi o
wzajemną opiekę lub jeśli kto woli szpiegowanie. Najczęściej w
czwartki wychodziłem na basen, a później na duże lody w kawiarni
obok. Krótki — godzinny spacer mieliśmy również w soboty. W
inne dni pozostawały przechadzki po małym seminaryjnym parku,
otoczonym wysokimi murami z drutem kolczastym; gra w bilard albo
czytelnia. Seminarium posiadało także dwa ceglaste korty tenisowe —
niestety na zapisy i dla nielicznych. Po rekreacji była nauka modo
privato w pokojach, z półgodzinną przerwą na wspólne nieszpory.
Kolacja o 18-tej, prywatne czytanie Pisma Świętego, modlitwy
wieczorne, mycie i cisza nocna o 21.30.
Praktycznie
wszędzie na terenie seminarium, oprócz łazienek i jadłodajni,
towarzyszyli nam przełożeni. Mieli swoje dyżury na korytarzach i w
kaplicy. O każdej porze dnia i nocy każdy z nich mógł wejść do
dowolnego pokoju, aby sprawdzić co się dzieje. Jeśli ktoś, np. w
czasie nauki prywatnej, spał lub robił cokolwiek innego — zawsze
„zaliczał dywanik" i ostrą reprymendę. Regulamin był w
seminarium najważniejszy. Zgodnie z nim toczyło się całe nasze
życie. Na poszczególne zajęcia wzywał nas przenikliwy dźwięk
dzwonka. Regulamin był uciążliwy, ale konieczny. Trudno byłoby
inaczej wyobrazić sobie wspólne życie dwustu mężczyzn pod jednym
dachem, zwłaszcza jeśli to życie tutaj miało czemuś służyć.
Szybko przyzwyczaiłem się robić wszystko „na dzwonek".
Najbardziej opornie szło mi tylko ranne wstawanie, zwłaszcza zimą.
Naszymi
przełożonymi byli: profesorowie, z którymi praktycznie
spotykaliśmy się tylko na wykładach oraz tzw. moderatorzy, od
których zależało nasze być albo nie być w seminarium. Do nich
należały ewentualne zmiany uświęconego porządku określonego
regulaminem. Moderatorami byli: rektor Marian Gołębiewski,
prorektor Stanisław Gębicki i wspomniany wcześniej prefekt
Krzysztof Konecki. Zwłaszcza ci dwaj ostatni niestrudzenie
przemierzali seminaryjne korytarze i pokoje, a przede wszystkim
wyznaczali kary dla tych, którzy zaliczyli wpadkę. Do najcięższych
przewinień należało: posiadanie w pokoju radia lub magnetofonu,
nieobecność na modlitwach i wykładach, wandalizm, spożywanie
posiłków w pokoju. Karalne było również spóźnienie ze spaceru,
zakłócenie ciszy nocnej , wyjście do miasta bez koloratki itd. Gdy
byłem na pierwszym roku, w seminarium obowiązywał bezwzględny
zakaz palenia papierosów. Nieliczni nałogowcy odpalali się w
najbardziej niedostępnych zakamarkach. Po roku zakaz ten formalnie
zniesiono. Przeznaczono jedno pomieszczenie piwniczne na palarnię.
Palacze musieli jednak zapisywać się na listę „słabych ludzi"
w gabinecie rektora. Ja osobiście wtedy jeszcze nie paliłem. Osobną
kategorią przewinień były te, które popełniało się poza
uczelnią, podczas spacerów lub też nielicznych przepustek do
rodzinnych parafii. O nadużyciach sygnalizowali księża albo
usłużni parafianie. Dotyczyły one najczęściej kontaktów z płcią
odmienną.
Seminarium
było przepełnione. Diecezja Włocławska pozbawiona dużych
aglomeracji (poza samym Włocławkiem, Koninem i Kaliszem), nie
potrzebowała aż tylu księży. W związku z tym cała machina ciała
profesorskiego i moderatorów pod patronatem biskupa ordynariusza
była nastawiona na duży przesiew i odstrzał mniej wartościowej
„zwierzyny". Niemal każde zebranie profesorów po sesji
egzaminacyjnej albo spotkanie moderatorów — kończyło się
wieścią o kolejnych ofiarach. Wylecieć z seminarium można było
najczęściej za „całokształt", gdy delikwentowi zebrało
się więcej grzechów lekkich. Nieraz w takich wypadkach odsyłano
studenta do domu na urlop roczny lub nieograniczony — bez gwarancji
powrotu. Starsi — sutannowi byli często w czasie urlopu
zatrudniani jako katecheci, wtedy jeszcze przy parafiach. Kiedy
jednak w grę wchodziła sprawa gardłowa typu: udowodniona znajomość
z dziewczyną, kradzież, picie alkoholu czy też współpraca ze
Służbą Bezpieczeństwa — decyzja była zawsze taka sama —
dwadzieścia cztery godziny na opuszczenie seminarium.
Przełożeni
wychodzili z założenia, że wina jest udowodniona jeśli
potwierdził ją osobiście naoczny świadek. Podobnie traktowano
podpisane donosy. Niestety dość często dochodziło przy tym do
nadużyć, pomówień i oszczerstw. Osobiście znam kilka przypadków
zwykłej ludzkiej zawiści, której konsekwencją była wizyta w
seminarium np. sąsiada, który złożył fałszywy donos na syna
znienawidzonych ziomków.
Kiedy
byłem na drugim roku studiów wstrząsnęła mną sprawa mojego
bliskiego kolegi Tomka. Uczestniczył on czynnie w spotkaniach z
niepełnosprawnymi dziećmi, które odbywały się w diecezjalnym
caritas. Oprócz kleryków, dziećmi opiekowało się także kilka
dziewcząt ze szkoły średniej — sprawdzonych, udzielających się
oazowiczek. Jedna z nich na zabój zakochała się w Tomku. Ten
jednak, jak sam mi opowiadał, nie dawał jej żadnych nadziei.
Dziewczyna mimo to nie rezygnowała. Pisała do niego namiętne
listy, śledziła go w czasie spacerów, wystawała wieczorami pod
seminarium. Kiedy spotkała się z ostrą odprawą i reprymendą z
jego strony, jej miłość przerodziła się w nienawiść. Któregoś
dnia poszła wprost do rektora i oświadczyła, że Tomek z nią
spał. Decyzja — dwadzieścia cztery godziny na odebranie papierów
i opuszczenie gmachu! Chłopak był kompletnie załamany, ale jego
wyjaśnień nikt nawet nie chciał słuchać. Gdy pojechał do domu —
rodziców, jak w większości takich przypadków, ogarnęła rozpacz.
Tomek kończył niedługo czwarty rok. Nie wyobrażał sobie innego
życia poza kapłaństwem. Z pomocą rodziców odnalazł dom
dziewczyny. Jej rodzina była wstrząśnięta. Pod ogólnym naciskiem
córka zdecydowała się natychmiast odwołać kłamstwa. Ksiądz
rektor cierpliwie i ze zrozumieniem ją wysłuchał. Kiedy jednak
Tomek przyjechał po rehabilitację do przełożonego okazało się,
że nie może być z powrotem przyjęty.
W
tym miejscu należy wspomnieć o teorii nieomylności przełożonych,
która w seminariach funkcjonuje w praktyce. Każdy hierarcha w
Kościele, na czele z papieżem, jest ex ofitio nieomylny w swoich
decyzjach. Wychodzi się tu z założenia, że Duch Święty
działając w Kościele udziela jego dostojnikom daru rozumu. Dar ten
posiadany jest wprost proporcjonalnie do rangi zajmowanego urzędu.
Innymi słowy — im wyższy stołek, tym więcej rozumu, a co za tym
idzie — mniejsze prawdopodobieństwo popełnienia błędu. Można
sobie wyobrazić, jak bardzo by ucierpiał autorytet księdza
rektora, gdyby
ten
przyznał się do oczywistej przecież pomyłki. Dobre imię Kościoła
jeszcze raz zostało „uratowane", a chłopak poszedł na bruk.
Przełożeni
nie kryli wobec nas doktryny, która im przyświecała, a którą
można by zdefiniować następująco: lepiej wyrzucić kilkunastu
podejrzanych jeśli wśród nich jest choć jeden winny, aniżeli
wszystkich dopuścić do święceń. Jeden Pan Bóg wie ile ludzkich
nieszczęść i dramatów, zmarnowanych młodych lat spowodowało
powyższe założenie. Zrozumiała jest troska przełożonych o dobro
Kościoła. Jest ono wartością nadrzędną nie tylko dla nich.
Jedna czarna owca w stadzie może zwieźć inne na manowce. Ale czy
na tej drodze do nieskazitelnego wizerunku Kościoła warto deptać
ludzkie losy? Czy dążenie do doskonałości, która i tak jest
nieosiągalnym celem, ma uświęcać środki? Gdybyż to rzeczywiście
pozostała mała trzódka wiernych uczniów Pana! Niestety —
rzeczywistość wyglądała inaczej.
Podczas
gdy bezpardonowo dokonywano przesiewów, niszcząc przy tym
autentyczne powołania, promowano jednocześnie tych, którzy nigdy
się nie narażali i nie wychylali — posłusznych i bezwolnych.
Nade wszystko jednak doceniano, a nawet po cichu hołubiono takich,
którzy dobrowolnie szli na współpracę. Oprócz nich byli i tacy,
których do tego nakłaniano różnymi formami nacisku. Przeważnie
oni sami mieli wcześniej nóż na gardle i wybrali podwójne życie
agentów. Kilku, choćby najbardziej aktywnych przełożonych, nie
mogło upilnować dwustu chłopa. Stąd też wypracowano system
siatki szpiegowskiej, który funkcjonował bez zarzutu, poza tym, że
wszyscy o nim wiedzieli. Jakże podła była to deprawacja sumień
młodych ludzi — przyszłych kapłanów. Kim byli ci, którzy w tak
ohydny sposób manipulowali innymi ludźmi — często pełnymi
ideałów i szczerych intencji. Wypracowany przez pokolenia system w
przewrotny, faryzejski sposób zaprzęgał prawa Boskie do ludzkich
intryg i machinacji. Napuszczano jednych na drugich, tolerowano nawet
dewiacje seksualne w zamian za zasługi na polu wywiadowczym, a
wszystko to w imię dobra Kościoła. Z pewnością ogromna większość
wszystkich usunięć z seminarium była wynikiem działalności
donosicieli. Miało to może jedną dobrą stronę. Psychoza strachu
przed ewentualnym donosicielem, którym mógł okazać się
najbliższy przyjaciel, czyniła życie wielu prawdziwych wywijasów
istnym koszmarem. Ci, którzy mieli cokolwiek na sumieniu, mogli się
liczyć z wyrzuceniem nawet po 4 — 5 latach, chociażby przed
samymi święceniami, kiedy podsumowanie
wypadło
dla nich niekorzystnie. Z reguły nie informowano nikogo na bieżąco
o stanie jego konta. Zresztą, obciążone konto nie zawsze było
powodem usunięcia, czasami wystarczyło mrukliwe usposobienie, które
(zdaniem przełożonych) jednoznacznie świadczyło o braku powołania
— gość nie był po prostu na swoim miejscu. Perspektywa spędzenia
kilku lat pod kluczem i wylądowania na przysłowiowym lodzie nie
była pociągająca. W efekcie wielu rezygnowało dobrowolnie. Byli i
tacy, którzy sami zabierali papiery, gdy tylko zorientowali się na
czym opiera się „formacja seminaryjna" przyszłych
duszpasterzy. Tak więc przesiew był solidny, ściśle według
założeń władzy duchownej.
Warto
w tym miejscu wspomnieć o tym, czego doświadczał kleryk —
niedoszły ksiądz — po powrocie do domu. Zwłaszcza w środowisku
wiejskim taki delikwent jest naznaczony do końca życia. Niezależnie
z jakiego powodu nie ukończył studiów — zawsze będzie tym,
który był w seminarium, księżykiem. W małej, wiejskiej parafii,
gdzie wszyscy doskonale się znają i są ze sobą zżyci, a życie
toczy się wokół sklepu z piwem i proboszcza — decyzja któregoś
z chłopców o pójściu do seminarium jest wydarzeniem numer jeden
przez wiele lat.
Może
sposób w jaki opisuję usunięcia z seminarium wydaje się dla kogoś
zbyt drastyczny. Ostatecznie każdy wiedział już po krótkim czasie
co tam jest grane i w każdej chwili mógł się spakować i
wyjechać. Problem tkwił jednak w tym, że ogromna większość z
nas, w chwili rozpoczęcia studiów, miała autentyczne, żywe
powołania. Ci młodzi ludzie zmagali się ciągle z wieloma
dylematami. Dwudziestoletniemu człowiekowi, pełnemu ideałów,
trudno jest pogodzić się z jawną niesprawiedliwością. Większość
z nas pochodziła z tzw. porządnych domów, gdzie oprócz wiary w
Boga wpajano nam szacunek dla autorytetów, zaufanie do przełożonych,
umiłowanie prawdy. Tak jak inni, tak i ja próbowałem tłumaczyć
sobie na różne sposoby niektóre posunięcia władz seminaryjnych,
szczególnie te związane z przymusowym wydalaniem z uczelni. Jeśli
już jestem przy tym bolesnym temacie pragnę przytoczyć jeszcze
jedną autentyczną historię. Ocenę pozostawiam Tobie czytelniku!
W
następnym roczniku, który przyszedł po mnie, jednym z nowych
nabytków włocławskiej alma mater był niejaki Arek. Arek był
chłopcem zdolnym o dość pogodnym usposobieniu. Wyróżniał się
niezwykłą życzliwością i taktem. Z tymi pozytywnymi cechami
charakteru nie szła jednak w parze jego uroda. Miał twarz całą w
bruzdach po
przebytej
ospie, a do tego trądzik różowaty z ropnymi wykwitami. Nie było
chyba kleryka w seminarium, który na widok Arka nie obruszyłby się.
Prawo kanoniczne, wg. którego funkcjonuje Kościół, zabrania
wyświęcania na kapłanów „mężczyzn o odstręczającym
wyglądzie". Jeśli tak, to na zdrowy rozum, nie powinni oni w
ogóle być przyjmowani do seminarium. Tymczasem Arek został
przyjęty. Przy bliższym poznaniu okazał się wspaniałym
człowiekiem. Powołanie wprost z niego emanowało. Był pilny w
nauce, rozmodlony, a mimo to zawsze znajdował czas dla innych.
Spędził w seminarium dwa długie lata — najcięższy okres przed
otrzymaniem sutanny, co miało miejsce na początku trzeciego roku.
Jak wszyscy jego kursowi koledzy, tak i Arek przed wakacjami miał
już uszytą szatę duchowną. Fakt ten nie jest bez znaczenia,
ponieważ uszycie sutanny wraz z materiałem to wydatek nie mały
(ponad tysiąc złotych), a Arek pochodził z biednej rodziny.
Właśnie zaliczył ostatni egzamin w sesji letniej i szykował się,
jak wszyscy, na wakacje — gdy otrzymał wezwanie do księdza
rektora. Ten ni mniej, ni więcej tylko oświadczył mu, że władze
seminaryjne są z niego bardzo zadowolone. Pod względem nauki i
moralności wyróżnia się spośród swoich kolegów. Jednak
odstręczający wygląd twarzy wyklucza jego dalsze dążenie do
kapłaństwa. Arek został usunięty.
Seminarium
utrzymywało się z czesnego, które płacił każdy z nas oraz z
ofiar zebranych przez nas w parafiach. Sam budynek uczelni był
ogromny a przy tym wiekowy. Kilka lat przed moim przybyciem ukończono
budowę nowoczesnego skrzydła obiektu, który, jak mówiono,
pochłonął dziesiątki miliardów starych złotych . Nigdy nie
widziałem tak bogatego wystroju wnętrza. W nowym budynku znajdowała
się aula ze sceną, a powyżej wielki hol i apartamenty profesorów.
W starym gmachu oprócz kleryków mieszkali również moderatorzy i
siostry zakonne, które wykonywały różne posługi, m.in. gotowały
nam posiłki, prowadziły bibliotekę, pielęgnowały ogród itp.
Tygodnik „Ład Boży" rozprowadzany we wszystkich parafiach
diecezji włocławskiej, również miał swoją siedzibę w
seminarium. Był tam również: szpitalik dla chorych, świetlice,
sale wykładowe, rozmównice dla przyjezdnych gości (nikogo z
zewnątrz nie wolno było przyjmować w pokoju). Uczelnia kształcąca
przyszłych duchownych, z zewnątrz cicha i majestatyczna, w środku
zawsze tętniła życiem i kryła w sobie wysiłek wielu ludzi.
Najważniejszym miejscem w całym kompleksie
seminaryjnym
był mały, starodawny kościółek świętego Witalisa, w którym
odbywały się modlitwy starszych — sutannowych roczników.
„Portugalczycy" (od noszonych portek) modlili się osobno w
kaplicy na piętrze. Obowiązkowe modlitwy zajmowały nam ponad dwie
godziny dziennie. Dla jednych było to mało, dla innych — zbyt
wiele. Czynnikiem decydującym zdawał się być tu temperament.
Cholerycy w czasie dłuższych modlitw wiercili się, rozmawiali,
bawili zegarkami itp. Co bardziej praktyczni, zwłaszcza w czasie
sesji, czytali skrypty. Flegmatycy w tym czasie często „zaliczali"
drzemki. Podczas porannych rozmyślań spali prawie wszyscy.
Dochodziło przy tej okazji do śmiesznych sytuacji. Niektórzy
głośno pochrapywali, mówili przez sen, a nawet spadali z krzeseł.
Przypomnę, że pobudka była o 5.30 (jak mawialiśmy „w nocy").
Jednakże
przyczyna ciągłego niedospania a raczej „przymulenia" była
zupełnie inna. Popęd seksualny nie zanikał wraz z powołaniem czy
też z chwilą przestąpienia progu seminarium. Wiedzieli o tym
dobrze nasi przełożeni, chyba dlatego, że sami mieli kiedyś po
dwadzieścia kilka lat. Aby więc uśmierzyć grzeszny popęd
młodzieńczych ciał — siostry dodawały nam do posiłków solidne
dawki bromu. Kilka razy siostrzyczki nie dysponujące odpowiednimi
miarkami, przechrzciły zdrowo jedzenie. Skutek był taki, że
klerycy „chodzili po ścianach", a wychowawcy wytężali
nozdrza — czy to aby nie zbiorowe pijaństwo! Reakcje na brom były
różne — w zależności od organizmu. Niektórzy ratowali się
nielegalną drzemką w ciągu dnia. Inni zaliczali po kilkanaście
kaw tzw. siekier. Ja osobiście znalazłem inny sposób, w wolnych
chwilach chwytałem za hantelki i sprężyny. Przezwyciężałem
senność i miałem świetne samopoczucie, a przy tym zagłuszałem
naturalny popęd. Jeśli już jesteśmy przy doprawianiu posiłków,
to warto wspomieć o tym jak one wyglądały.
Lata
1986 — 88 były przednówkiem wielkiego boomu w zaopatrzeniu, ale
wtedy nic tego jeszcze nie zapowiadało. My klerycy odczuwaliśmy
dotkliwie ten kryzys. W dodatku siostry, które przyrządzały nam
posiłki zdawały się nie mieć o tym zielonego pojęcia (w tym
temacie wszyscy byliśmy zgodni). Dość powiedzieć, że na
śniadanie był prawie zawsze chleb ze smalcem tzw. tawotem — bez
smaku i zapachu oraz herbata z bromem. Na obiad — bliżej
niezidentyfikowana zupa bez zapachu (czasami niestety z zapachem), a
także kilka stałych potraw typu: smażone kluski z tłuszczem, ryż,
placki
ziemniaczane
itp. Najbardziej niebezpieczne były jednak tzw. dania mięsne, które
przypadały dwa razy w tygodniu. W czwartki jedliśmy kotlety mielone
— „granaty", a w niedziele schabowe (czyt. cienkie,
spieczone skorupy nasiąknięte tłuszczem). Kolacja była zazwyczaj
odwzorowaniem śniadania. Czasami tylko dochodziła marmolada, żółty
lub biały ser. Tłusta kiełbasa w wydzielonych — reglamentowanych
plasterkach bywała w niedziele i święta. Niedoświadczeni
„pierwszoklasiści" rzucali się nieświadomi podstępu na
wszystkie te specjały po prostu z głodu, ponieważ ilość była
ograniczona, a chłopaki zjeść potrafią. Kiedy do późnego
wieczora okupowali potem ubikacje, nauczyli się w końcu odżywiania
selektywnego.
Jak
wspomniałem, przełożeni towarzyszyli nam ciągle przy
najróżniejszych zajęciach, ale uznali widocznie, że wspólne
spożywanie posiłków to już drobna przesada. Mieli zatem własną
kuchnię, kucharki; własne lodówki i zaopatrzenie; stoły przykryte
obrusami, herbatę w szklankach, a o tym co jedli dowiadywaliśmy się
dzięki unoszącym się ponętnym zapachom. Ratowały nas dary z
żywnością, które przychodziły wtedy masowo z zachodu. Zapełniały
one wszelkie piwnice i magazyny. Duża część z nich psuła się
tam a te, które trafiały na nasze stoły były przeważnie
przeterminowane, ponieważ siostry brały zawsze te, które wcześniej
przyszły. Mimo tak katastrofalnego wyżywienia nikt nigdy nie
ośmielił się protestować. Kilku śmiałków, którzy w
przeszłości zdobyli się na krytykę tej lub innych bolesnych
spraw, uznano za „wichrzycieli bez powołania" i z czasem
usunięto. Skutek tego wszystkiego jest taki, że obecnie większość
księży w diecezji ma wrzody lub inne kłopoty żołądkowo —
wątrobowe. Moderatorzy i profesorowie wielokrotnie i bez ogródek
mówili nam, że — „ten kto ma prawdziwe powołanie przetrwa
wszelkie kłopoty i przeciwności". Niewątpliwie było w tym
wiele prawdy. Często, kiedy wieczorem kładłem się z pustym
żołądkiem do łóżka — różaniec czy odmawiane z pamięci
litanie — pozwalały zapomnieć o uczuciu głodu. Z utęsknieniem
oczekiwaliśmy czwartkowych i sobotnich spacerów, podczas których
można było najeść się do syta w restauracji lub barze. Gorzej
było z paczkami przywożonymi przez rodzinę. Oficjalnie było to
zakazane, ale kulinarne podziemie kwitło. Latem, z trudem przemycane
wałówki, jeszcze trudniej było przechowywać, aby się nie
popsuły. Królowały więc konserwy, podsuszana kiełbasa i ciasto.
Zimą, torby z żywnością wkładaliśmy pomiędzy okna albo
wiązaliśmy za sznurki, po czym cały pakunek umieszczało się na
zewnętrzym parapecie.
Kiedy
byłem na drugim roku, mieszkałem z chłopakiem ze wsi (taki
współmieszkaniec był na wagę złota), do którego wyjątkowo
często przychodziły „zrzuty". Kiedyś po większym
świniobiciu „zrzut" był rekordowo duży. Przyszedł w
piątek, więc na sobotę rano zaplanowaliśmy solidną ucztę.
Zapach świeżych, wiejskich wyrobów nie pozwalał zasnąć w nocy,
mimo, że dwie wypchane torby umieściliśmy za oknem. Rano po Mszy,
jako pierwszy wpadłem do pokoju, żeby wszystko poszykować na
przyjście kolegów, którzy mieli przynieść świeży chleb ze
stołówki. Jakież było moje przerażenie, gdy za oknem zobaczyłem
rozerwane reklamówki i stado gołębi wydziobujących resztki
jedzenia!
Może
zbyt szeroko rozpisuję się na tematy kulinarne, ale zrozumcie
młodych facetów, którzy autentycznie przez 6 lat nie mieli innych
ziemskich przyjemności poza dobrą wyżerką. Dziwić się księżom?
— ich apetytom i brzuchom, które niemal stały się ich atrybutem?
Niektórzy wytrawniejsi kuchmistrze posiadali skrzętnie poukrywane
całe komplety: garnek, patelnię, kuchnię elektr., zdarzały się
nawet prodiże i piekarniki. Przyrządzaniu posiłków, zwłaszcza
tych „na gorąco" towarzyszył cały ceremoniał i podział
obowiązków. Zazwyczaj jeden organizował pieczywo, inny rozgrzewał
sprzęt, a najbardziej wprawny przyrządzał jadło. Ze względów
bezpieczeństwa konieczna była również funkcja stojącego na
czatach. Do tego ostatniego należało wykonanie czynności myląco —
maskujących, które zazwyczaj sprowadzały się do rozpylania na
korytarzu dezodorantu „Derby". Przełożeni w takich wypadkach
byli zdezorientowani. Biegali od pokoju do pokoju. Był zatem czas na
zwinięcie sprzętu, a często na dokończenie uczty. O dziwo nawet
konfidenci nie wykazywali się na tym polu. W końcu sami z tego
korzystali.
Seminarium
duchowne to miejsce jedyne w swoim rodzaju. Honorowane przez państwo
— ma status wyższej uczelni. Jednakże formacja seminaryjna idzie
w dwóch kierunkach: intelektualnym i moralnym z akcentem na ten
drugi. Nie znaczy to wcale, że zaniedbuje się wykształcenie —
wręcz przeciwnie. Trudno byłoby wyliczyć wszystkie przedmioty
wykładowe, z których przez 6 lat zdawaliśmy egzaminy, zaliczenia i
kolokwia. W każdej sesji letniej lub zimowej zdawaliśmy po
kilkanaście egzaminów i tyleż zaliczeń. W czasie 6-cio letnich
studiów
poruszana jest praktycznie każda dziedzina wiedzy ogólnej (poza
filozofią, teologią i przedmiotami stricte kościelnymi).
Studiowaliśmy więc: astrologię, psychologię, literaturę,
elementy medycyny i wiele innych. Wśród języków królowała
oczywiście łacina, ale też greka i język hebrajski. Spośród
nowożytnych, do wyboru: angielski, niemiecki lub francuski.
Wszystkie te przedmioty poza nielicznymi wyjątkami, stały na
wysokim poziomie. Profesorowie, zazwyczaj księża, byli absolwentami
najlepszych uczelni europejskich: Sorbony, Oxfordu, rzymskiego
„Gregorianum", a także KUL-u i warszawskiego ATK. Kluczowe
stanowiska moderatorów oraz wśród kadry profesorskiej zajmowali
zawsze absolwenci Akademii Papieskiej. Większość polskich biskupów
rekrutuje się właśnie z tzw. „Gregorianum". Każdy profesor
wykładający w seminarium musiał mieć co najmniej tytuł doktora.
Wykłady były oczywiście obowiązkowe. Obowiązkowy był także
kilkugodzinny czas przeznaczony na naukę prywatną w pokojach. Śmiem
twierdzić, że nie ma w naszym kraju bardziej ciężkich i
wszechstronnych studiów. Prawdą jest, że w seminariach nie
obowiązują egzaminy wstępne, ale analogiczną funkcję spełniają
pierwsze dwa lata studiów, po których odpada około połowa
adeptów. Prawdziwą zmorą dla kleryków, zwłaszcza na pierwszym i
drugim roku, jest łacina. Z książką do łaciny chodzi się wtedy
wszędzie, nawet do ubikacji. Niektórzy zdesperowani, nie mogąc
sprostać wymaganiom, uczyli się nocami zaciemniając szyby w
drzwiach i oknach lub też pod kołdrą przy latarce.
Maksymalne
wypełnienie każdego dnia nauką (łącznie z niedzielą),
przeplataną modlitwami, miało swój sens. Dni mijały szybko, nie
było czasu na sprośne myśli, a na tych, którym się taki styl
życia nie podobał, zawsze czekała otwarta furta. Każdy z nas miał
być małym trybikiem w wielkiej, seminaryjnej maszynie — zawsze
gotowy, dyspozycyjny, pokorny, pracowity, rozmodlony, a przy tym
radosny i zadowolony z życia. Jeśli choćby jeden z tych atrybutów
zawodził, mogło dojść do przykrej niespodzianki podczas rozmowy z
przełożonym, która miała miejsce po zakończeniu każdego
semestru. Dla przykładu — jednemu z diakonów (po pierwszych
święceniach) wstrzymano na cały rok świecenia kapłańskie, gdyż
prefektowi studiów nie podobało się, że chłopak chodzi zbyt
dumnie po korytarzach, trzymając przy tym za wysoko głowę. Inny o
mały włos nie wyleciał z piątego roku za „mrukowate
usposobienie". Stary, wypracowany
przez
wieki system wychowania w seminarium duchownym był prawie
niezawodny. Łatwiej było kierować dużą grupą mężczyzn
urabiając wszystkich na jedno kopyto a tych, którzy nie pasowali do
ustalonych ramek — po prostu eliminować. Nie było praktycznie
miejsca na żadne indywidualności, a na tym mogły cierpieć tylko
parafie — pozbawione na zawsze niekonwencjonalnych,
charyzmatycznych głosicieli Królestwa Bożego. Czyż to nie sam
Chrystus łamał utarte ludzkie reguły i schematy? To na Jego widok
pukano się w głowę. To właśnie On został wyrzucony z pewnego
miasta, aby nie burzył tam ustalonych od wieków tradycji. Tymczasem
seminaria duchowne nastawione były i są na kształcenie posłusznych
urzędników Kościoła, bezpłciowych i bezwolnych robotów, ślepo
wykonujących rozkazy biskupów w zamian za godziwy szmal. Na
szczęście nie wszyscy poddają się temu praniu mózgu.
Duża
część braci kleryckiej podchodziła z dystansem do, jakże często,
smutnej seminaryjnej rzeczywistości. Ludzie z charakterem, którzy
wiedzieli czego chcą od życia, potrafili urządzić się tak, aby
żyć po ludzku w często nieludzkich układach i warunkach. Z
drugiej zaś strony umieli oni zdrowo, po męsku podchodzić do
zjawisk chorych, rzadko występujących gdzie indziej. Mówiąc o
urządzeniu się w seminarium, myślę przede wszystkim o zawieraniu
szczerych, prawdziwych przyjaźni. Takie pary czy też grupy
zaufanych przyjaciół i kumpli były jedynym środowiskiem, w którym
można było poczuć się na luzie i chociaż przez chwilę być
sobą. Człowiek może grać, udawać tylko do pewnej granicy. Jeśli
od czasu do czasu nie otworzy się przed kimś bliskim — może
zdziwaczeć, a nawet zbzikować. Za mojej bytności w Seminarium
Włocławskim, w ciągu trzech lat, były cztery takie przypadki.
Czterej faceci, którzy nigdy wcześniej nie mieli kłopotów z
głową, popadli nagle w choroby psychiczne. Jeden, jak obłąkany
biegał po parku i wykrzykiwał niezrozumiałe słowa, po czym
musiano założyć mu kaftan bezpieczeństwa. Inny znowu, w środku
nocy budził kolegów w pokoju, pytał się czy może zapalić lampkę
albo na cały głos śpiewał „godzinki". Dwaj następni, w
tym jeden po pierwszych święceniach, kładli się krzyżem w
kaplicy na całe noce, a diakon — kiedy odesłano go w rodzinne
strony — położył się tak przed przydrożną kapliczką.
To
były bardzo skrajne przypadki. O wiele więcej było przypadków
frustracji, depresji i przygnębienia. Spotykało się chłopaków,
którzy daję głowę, że w liceum czy technikum biegali roześmiani
po boiskach, błyskali oczami do dziewczyn, mieli radość i nadzieję
w sercu — teraz chodzili zamknięci w sobie, mrukliwi, niedostępni,
zastraszeni. Antidotum na takie przeżycie seminarium było jedno:
zgrana, pewna paka przyjaciół, gdzie zawsze było wesoło, wszyscy
się dobrze rozumieli, nie było tematów tabu. Wszystkich łączył
przecież jeden los, te same problemy, radości i smutki. Studia były
ciężkie, ale laska powołania dodawała sił. Czuliśmy również
nad sobą presję naszych rodzin, najbliższych, którzy się za nas
modlili i na nas liczyli.
Paradoksalnie,
po kilku latach spędzonych w seminarium, moje powołanie wcale nie
słabło, a nawet się w nim utwierdziłem. Zawsze pociągało mnie w
życiu to co przychodzi z trudem i wysiłkiem. Wcześnie, jeszcze
jako dziecko, nauczyłem się czerpać radość i satysfakcję z
przezwyciężania różnych przeszkód. Przeciwności losu tylko mnie
mobilizowały i dodawały sił. Ale to głównie Jezus, który mnie
powołał, On Był Źródłem pociechy i umocnienia. Wielokrotnie,
każdego dnia na kolanach dziękowałem Mu i prosiłem o wytrwanie na
drodze do Jego kapłaństwa. Wierzyłem, tak jak moi współbracia,
że kiedy wyjdę z tych murów jako ksiądz — duszpasterz wszystko
się zmieni na lepsze i tylko ode mnie będzie zależało jak będę
Mu służył, a pragnąłem służyć wiernie.
Wspomniałem
wcześniej o zjawiskach chorych i bolesnych, występujących w
niewielu środowiskach, z którymi zetknąłem się w seminarium.
Myślę tutaj szczególnie o wszelkiego rodzaju dewiacjach
seksualnych , a także o homoseksualizmie. Właściwie z tym ostatnim
miałem do czynienia już wcześniej, przed wstąpieniem do
seminarium. W czasie gdy chodziłem do liceum, do naszej parafii
przyszedł nowy ksiądz wikariusz — Gustaw Dobieralski. Już od
pierwszych dni okazał się wspaniałym pedagogiem i duszpasterzem.
Był bardzo zdolny, a przy tym serdeczny i wylewny, szczególnie dla
chłopców. Ksiądz Gustaw miał czas dla wszystkich. Prowadził
otwarty dom z zawsze pełną i otwartą lodówką. W jego mieszkaniu
na plebanii było prawdziwe schronisko. Chłopcy, niekoniecznie
związani z Kościołem czy też uczęszczający na katechezę,
przebywali tam niemal zawsze, ilekroć sam go odwiedzałem. Na
pierwszy rzut oka ks. Gustaw prowadził męską ewangelizację. Tak
też wówczas o tym myślałem. Co prawda dziwiło mnie to, a nawet
gorszyło, że towarzyski kapłan częstuje winem i piwem
nastolatków. Jednego z nich widziałem kiedyś wcześnie rano, jak
wychodził z mieszkania księdza. „Na pewno ma jakieś kłopoty
rodzinne" — pomyślałem. To właśnie księdzu Gustawowi jako
pierwszemu zwierzyłem się ze swoich planów zostania kapłanem.
Rozmawialiśmy na ten temat bardzo długo. Od tamtej pory stałem się
jego stałym gościem. Wydawało mi się nawet, że ograniczył swoje
spotkania z innymi chłopcami. Był dla mnie jak przyjaciel, starszy
brat. Nasze drogi jednak dość szybko się rozeszły. Jego
przeniesiono nagle do innej parafii, a ja poszedłem do seminarium.
Zaraz po jego przeniesieniu, ksiądz proboszcz zabrał mnie na dziwną
rozmowę, której tematem była moja znajomość z ks. Gustawem.
Byłem wtedy jeszcze na tyle naiwny i bezkrytyczny względem księży,
że nawet przez chwilę nie domyśliłem się w czym tkwi problem. Na
początku pierwszych seminaryjnych wakacji otrzymałem przemiłą
kartkę od „mojego przyjaciela Gucia", który został
proboszczem, urządza się właśnie w swojej parafii i prosi o
odwiedziny z ewentualną pomocą. Na miejscu zastałem zaprzyjaźnioną
z księdzem starszą kobietę, która przyjechała do niego z córką.
Większość dnia zeszła nam na wspólnej pracy: malowaniu,
sprzątaniu itp. Wieczorem mój „przyjaciel" wyjaśnił mi, że
ma tylko dwa łóżka. Nie wypadało, żebym spał z nastoletnią
dziewczyną, a tym bardziej jej matką. Oczywiste więc było, że
śpimy razem z Guciem. Po rocznym pobycie w seminarium nie byłem
może tak naiwny jak wcześniej, ale wiara w kapłana, który w
dodatku mienił się być moim przyjacielem, pozwalała mi bez obaw
położyć się obok niego. Bardzo szybko zacząłem tego żałować.
Ksiądz Gustaw zrazu delikatnie zaczął się do mnie przytulać, a
potem coraz natarczywiej obłapywał mnie, chwytając przy tym za
genitalia. Byłem zszokowany. Wyskoczyłem z łóżka jak oparzony.
Przeprosił mnie i obiecał, że więcej nie będzie, a ja
zdecydowałem się położyć ponownie. Niemal natychmiast poczułem
rękę na swoim członku. Sytuacja jednak powtórzyła się. Zacząłem
się ubierać i pośpiesznie pakować. Ubłagał mnie abym został.
Położyliśmy się po raz trzeci. Tym razem jednak Gustaw tylko
drżał na całym ciele, a później zonanizował się i zasnął.
Osobiście
nigdy nie potępiałem i nie potępiam homoseksualizmu. Ci, którzy
uprawiają ten rodzaj seksu chyba sami najlepiej wiedzą, że jest to
niezgodne z naturą i ustanowieniem Bożym. Czy jednak można
piętnować ludzi, dla których właśnie taki sposób zaspokajania,
chyba największej ludzkiej potrzeby, jest jedynie naturalny? Myślę
tu szczególnie o mężczyznach z homoseksualizmem niejako wrodzonym,
grupujących się w dobrowolnych związkach. Nierzadko konfiguracje
wewnątrz rodziny ukierunkowują w inny sposób zainteresowania
seksualne dzieci, np. apodyktyczna, dominująca w małżeństwie żona
i matka może wywołać u swojego syna podświadomą niechęć, a
nawet strach przed kobietami. W naturalny sposób lgnie on wówczas
bardziej do kolegów niż do koleżanek. Istnieją jednak środowiska
zamknięte, wyizolowane, gdzie przedstawiciele tej samej płci są na
siebie skazani. Są to przede wszystkim zakłady karne, zakony i
seminaria duchowne. Z własnych, sześcioletnich obserwacji wiem, że
seminaria są prawdziwymi wylęgarniami homoseksualistów. Jest to,
przynajmniej dla mnie, proces zupełnie zrozumiały i naturalny.
Jeśli zamyka się pod jednym dachem dwie setki dwudziestoparolatków,
to nawet „Święty Boże nie pomoże". Popęd dany przez
Stwórcę musi znaleźć jakieś ujście. Tylko niektóre organizmy
mogą przyzwyczaić się do zupełnej abstynencji. Przełożeni i
tzw. ojcowie duchowni mówili, że cała rzecz polega na
wykształceniu w sobie uczuć wyższych — miłości do Boga i
wszystkich ludzi, dzieci Bożych. Co do samego popędu konieczne jest
wg. nich przetrasponowanie potrzeb seksualnych na energię do pracy
dla Kościoła. Innymi słowy ksiądz może kochać kobietę widząc
w niej tylko dzieło stworzenia. Kiedy jednak przyszło by mu do
głowy dotknąć lub co gorsze zdobyć obiekt miłości, musi zamiast
tego oddać swoją wybrankę Bogu (tak jakby jedno drugie
wykluczało).
To
co tak pięknie brzmiało w teorii okazywało się bardzo trudne w
praktyce. O tym, jak bardzo brakowało nam obecności czy choćby
widoku płci odmiennej można było przekonać się obserwując
kleryków na spacerach. Po całym tygodniu spędzonym nad książkami,
skryptami i modlitewnitkami — watachy kleryckie wychodziły na
ulice Włocławka. Biedne były dziewczyny, które w tym czasie
znalazły się na ich drodze, zwłaszcza latem. Chłopcy dawali upust
młodzieńczej wyobraźni tłumionej przez kilka dni. Rozszerzone
szeroko źrenice, przyspieszone oddechy i napięte spodnie mówiły
same za siebie. Dziewczęta rozbierano wzrokiem, gwałcono i
zniewalano myślami. Dochodziło do komicznych sytuacji, np. w
sklepach. Wiele razy widziałem, jak klerycy oniemiali na widok
ładnych ekspedientek zaczynali się jąkać, czerwienić i drżeć.
Oni po prostu nie widzieli przez cały tydzień żadnej dziewczyny!
Bardziej odważni próbowali niewinnych flirtów, ale było to bardzo
niebezpieczne. Kleryka wyczuwali wszyscy na kilometr. Nie brakowało
zgorszonych, usłużnych informatorów, a i towarzysz spaceru nigdy
nie był pewny. Wielu takich, którzy poczuli się za bardzo na
luzie, nigdy nie doczekało święceń. Nie musiało nawet chodzić o
kontakty z dziewczynami. Wystarczało małe piwo wypite w kawiarni.
Czy
można się zatem dziwić, że klerycy, zwłaszcza z kilkuletnim
stażem, po prostu dawali sobie spokój. Woleli się niepotrzebnie
nie napalać, a towarzystwa szukać wśród swoich. Kiedy ma się pod
ręką miłego kolegę, a perspektywa kontaktu z dziewczyną jest
tyleż zabroniona co nierealna — na skutki nie trzeba długo
czekać. Efektem takiego narzuconego stylu życia były związki
koleżeńsko-uczuciowe, a także seksualne. Zazwyczaj zaczynało się
to niewinną znajomością, zaproszeniem na spacer, rozmową (często
na zbożne tematy). Jak w każdym związku uczuciowym dwojga ludzi -
jeśli zawiązywała się ta niewidzialna nić porozumienia —
związek się rozwijał. Ugruntowywało go wzajemne zaufanie —
bardzo ważna rzecz w seminarium. Barierą był pierwszy kontakt
fizyczny - dotknięcie ręki, przytulenie, niewinny, przyjacielski
pocałunek. Później wszystko szybko wymykało się spod kontroli, a
zakamarków w seminarium nie brakowało.
Może
to co piszę wydaje się komuś nieprawdopodobne lub wręcz kłamliwe.
Oświadczam zatem otwarcie, że mam prawo pisać prawdę o
zjawiskach, które miały miejsce i o rzeczywistości w której sam
uczestniczyłem! Tak, mnie również to nie ominęło. Mogę złożyć
własne świadectwo, że normalny chłopak, który jako nastolatek
zakochiwał się dziesiątki razy w dziesiątkach dziewczyn, który
miał marzenia erotyczne i właściwie ukierunkowany popęd, że ten
chłopak tzn. ja sam stałem się niemal homoseksualistą. Wycofałem
się (dosłownie!) w ostatniej chwili i wiem, że zawdzięczam to
Łasce Bożej. Nie dziwię się jednak zupełnie tym, którzy poddali
się podobnym uczuciom i zabrnęli o wiele dalej niż ja. Śmiem
twierdzić, iż większość z nas, przynajmniej przez jakiś okres
czasu, czuła pociąg seksualny skierowany do własnej płci. Wielu
żyło w stałych, homoseksualnych związkach, które przetrwały
lata. Niektórzy byli pederastami jeszcze zanim wstąpili do
seminarium, dokąd przyciągnęło ich zamknięte, męskie grono.
Zakochani
w sobie chłopcy łączyli się w pary. Wychodzili razem na wszystkie
spacery, odwiedzali się ciągle w swoich pokojach, wykorzys-
tywali
każdy moment aby być sam na sam. W seminaryjnym parku, tzw.
wirydarzu była alejka zakochanych, gęsto zarośnięta wysokim
żywopłotem. Widziałem kiedyś, jak jeden z pupilków prorektora
całował i obmacywał tam innego chłopca. Słyszałem jęki
kąpiących się wspólnie w maleńkich, prysznicowych kabinach.
Zadziwiający
był dla mnie brak reakcji ze strony przełożonych na tego typu
zjawiska. Musieli przecież o wszystkim dobrze wiedzieć, a przy
odrobinie szczęścia nawet to i owo zobaczyć. Wytłumaczenie może
być tylko jedno — skala problemu była tak wielka, że nie warto
było z nim w ogóle walczyć. Być może biskupi i przełożeni
zdawali sobie sprawę, iż takie zachowania są konsekwencją ich
własnych wymogów i działań. Poza tym zjawisko to dotyczyło wielu
księży pracujących w parafiach. Lepiej więc było nie ruszać
problemu żeby nie śmierdziało. Naturalnie, obok przyjaźni
erotycznych istniały również te zdrowe, męskie, które jak już
wcześniej wspomniałem, dawały nam wiele radości i pozwalały
przetrwać w trudnych chwilach. Takie kleryckie, a potem kapłańskie
przyjaźnie trwają często do samej śmierci. O wiele łatwiej jest
dźwigać swój krzyż, gdy ktoś mający podobny ciężar potrafi na
czas podać pomocną dłoń.
Powrócę
jednak do moich losów za murami Seminarium Włocławskiego. Przyznać
muszę, że mimo wielu niedostatków i dylematów, życie kleryka —
alumna odpowiadało mi. Wypracowałem swój własny sposób na
przetrwanie i chociaż sztuką było nie stracić powołania w
seminarium — moje nie słabło. Tłumaczyłem sobie niedoskonałości
systemu słabościami ludzkimi i na odwrót. Sam byłem grzesznym,
słabym człowiekiem i może właśnie najbardziej irytowało mnie
to, że inni słabi ludzie robili z siebie aniołów. W wyuczony,
przewrotny sposób, często kosztem innych — swoje własne słabości
kamuflowali nabożną retoryką albo pseudomistycznymi zachowaniami.
Tacy klerycy — mistycy tworzyli w seminarium odrębne grupy i koła
wzajemnej adoracji, manifestując w ten sposób swoją wyższość
nad innymi. Nauczyłem się podchodzić do nich z pobłażaniem i
dystansem. Nauka szła mi bardzo dobrze. Starałem się być
towarzyski i żyć na względnym luzie. Bardzo pomagało mi poczucie
humoru. Coraz częściej uprawiałem ćwiczenia kulturystyczne, co
pomagało w utrzymaniu kondycji ciała i równowagi ducha. W wolnych
chwilach uczyłem się również języka angielskiego i odwiedzałem
czytelnię. Tak, jak chyba większość kolegów odmierzałem czas do
kolejnego wyjazdu w rodzinne strony. Tych wyjazdów nie było wiele.
Najbardziej oczywiście cieszyły dwumiesięczne wakacje. Wolne
mieliśmy również kilka dni po sesji zimowej oraz Święta Bożego
Narodzenia i Wielkanocy.
Kiedy
nastał nowy biskup ordynariusz — Henryk Muszyński — w kleryckie
serca wstąpiła nadzieja na poprawę losu — lepsze jedzenie,
częstsze spacery, wyjazdy do domu itp. Zmiany rzeczywiście
nastąpiły. Biskup Henryk na spotkaniu z przełożonymi i klerykami
powiedział m.in, że Wielkanoc i Boże Narodzenie to Święta bardzo
rodzinne, a zatem należy je spędzać w gronie najbliższych. „Dla
was najbliższą rodziną są teraz współbracia z seminarium"
— powiedział. Podwyższono również czesne i zaostrzono wymagania
na egzaminach. W taki oto sposób po raz pierwszy w życiu nie byłem
w domu na Wigilii i obu Świętach. Nawiasem mówiąc, wizyty w
parafiach rodzinnych nie różniły się na ogół aż tak bardzo od
seminaryjnej rzeczywistości. Kuratelę od przełożonych przejmowali
nasi proboszczowie, którzy często wysługiwali się klerykami w
zamian za dobrą opinię. Takie sprawozdania z pobytu alumna w
parafii przychodziły regularnie do uczelni po każdych wakacjach.
Niektórzy klerycy przebywali na plebaniach i w swoich świątyniach
od rana do wieczora. Układali kwiaty w wazonach, zmywali posadzki,
przycinali żywopłoty, trzepali dywany itp. Nie muszę chyba
wspominać, że codziennie przychodziliśmy na Mszę Świętą i
adorację, a w niedzielę na kilka Mszy. Ewentualne wyjazdy poza
parafię musiały być uzgadniane z proboszczem, który mógł na nie
nie wyrazić zgody. Te i inne wymogi dotyczyły wszystkich alumnów.
Mnie osobiście najbardziej doskwierał ciągły „obstrzał",
zwłaszcza ze strony leciwych parafianek. Wychodząc w wolnych
chwilach do miasta czułem na sobie spojrzenia dziesiątków par
oczu, śledzących każdy mój krok. Nie mogłem wejść do sklepu
monopolowego, chociaż właśnie tam sprzedawano moje ulubione
ciastka. Nie wolno mi było porozmawiać z koleżanką z liceum,
kupić papierosy dla ojca itd. Czułem się napiętnowany, trędowaty,
wręcz nienormalny, ale takie ograniczenia dobijały mnie dopiero w
kapłaństwie. W czasie moich pobytów w domu, atmosfera ciepła
rodzinnego i życzliwość rodziców, były dla mnie najlepszym
ukojeniem i źródłem radości. Jako jeden z nielicznych lubiłem
także powroty do seminarium — do kolegów i regulaminu. Zdawałem
sobie sprawę, że tam jest moje miejsce i moja droga do kapłaństwa.
Wspomniałem
już o nowym włocławskim ordynariuszu — dzisiejszym arcybiskupie
Gnieźnieńskim — Henryku Muszyńskim. Zetknąłem się z nim
osobiście w czasie wakacji, po drugim roku studiów. Był to mój
pierwszy tak osobisty kontakt z biskupem. W Diecezji Włocławskiej,
która nigdy nie była zbyt postępowa, biskupa ordynariusza otaczano
wprost boską czcią. Każdy biskup to „alter Christus" —
zastępca Jezusa wśród diecezjalnej owczarni. Zawsze jednak miałem
wielkie trudności (i to nie tylko ja), z odróżnieniem kultu
Chrystusa, którego reprezentował biskup — od kultu samego
biskupa. Ordynariusz mieszkający w pałacu był niedostępny dla
zwykłych śmiertelników, a jednocześnie sprawował wobec nich
władzę absolutną (oczywiście tylko duchowną). Biskup ordynariusz
mógł zrobić wszystko z podległymi mu kapłanami, zakonnikami,
siostrami, klerykami itp. Znam przypadek, kiedy biskup mając złość
na jednego księdza — co miesiąc kazał mu zmieniać parafie.
Przez pół roku biedak wpadł w nerwicę, zniszczył przez
przeprowadzki wszystkie meble i stał się pośmiewiskiem całej
diecezji. Kiedy biskup ze swoją świtą miał przyjść do
seminarium wyznaczano jednego z kleryków, który miał przed
ekscelencją otwierać wszystkie drzwi. O fanaberiach biskupów można
by napisać trylogię. Powrócę jednak do ówczesnego, nowego „ojca"
Diecezji Włocławskiej.
Podczas
dwumiesięcznych wakacji obowiązywał nas dwutygodniowy dyżur w
seminarium. W czasie takiego dyżuru kiedyś rano zadzwonił telefon.
Dzwonił kapelan samego ordynariusza. Okazało się, że ksiądz
biskup wprowadza się do pałacu i potrzebuje natychmiast dwóch
kleryków do pomocy przy układaniu książek. Poszedłem na
ochotnika z bliskim kolegą. Zostaliśmy zaprowadzeni do salonu o
bardzo wysokich ścianach, całych zabudowanych regałami na książki,
na środku pokoju, na stylowym fotelu siedział sam książę
Kościoła. Przywitał się z nami podając dłoń do ucałowania, po
czym wydał rozkazy. Nasza praca polegała na tym, że braliśmy do
ręki książkę z ogromnej sterty leżącej w drugim pokoju. Z tą
książką biegliśmy do biskupa, a on palcem wskazywał dla niej
miejsce. Cały czas siedział przy tym na fotelu i popędzał nas. Po
kilku godzinach takiej bieganiny nadeszła pora obiadowa. Pech
chciał, że w tej samej chwili nastąpiło oberwanie chmury. Biskup
kazał nam biec do seminarium i wrócić za pół godziny. Zanim
wyszliśmy, zasiadł przy wielkim stole, a dwie siostry zakonne
zaczęły mu usługiwać, nakładając potrawy na srebrną zastawę!
W tym samym czasie rodzona siostra biskupa — która przyjechała mu
pomóc — jadła w kuchni. Głodni pobiegliśmy do seminarium, ale
zdążyliśmy zjeść tylko cienką zupę. Biegiem w potokach deszczu
wróciliśmy do pałacu. „Spóźniliście się trzy minuty" —
przywitał nas biskup. Bieganina przy książkach trwała prawie do
wieczora. Byliśmy u kresu sił, bowiem prawie za każdym razem,
kiedy kładliśmy książkę na miejsce, trzeba było także
przytaszczyć tam wcześniej drewniane schodki. Przez cały dzień
pracy we „trójkę" nasz chlebodawca ani razu nie zaszczycił
nas uśmiechem, nie wdawał się w żadną rozmowę. Raz tylko
zapytał, czy uczymy się języków obcych i jakie mamy oceny. Jak
żyję nie widziałem większego bufona. Nie zdziwiło nas, że na
koniec zamiast słowa „dziękuję" usłyszeliśmy — "macie
chłopcy". Dostaliśmy dwa snikersy.
Jak
już wspomniałem takie i temu podobne sytuacje nie załamywały mnie
na tyle, abym zaczął wątpić w sens mojego pobytu w seminarium.
Pewnego razu zdarzyło się jednak coś, co wstrząsnęło mną do
głębi. Wśród kleryków zaczęła kursować fama o niewyjaśnionej
śmierci młodego księdza. Był nim wikariusz mojej rodzinnej
parafii — ks. Mariusz Fatalski. To było niewiarygodne! Parę
miesięcy wcześniej prowadziłem wspólnie z nim pielgrzymkę. Grał
świetnie na gitarze i pięknie, donośnie śpiewał. Był pełen
życia i energii. W ogóle wyglądał na okaz zdrowia i siły —
wzrost ok. 190 cm, atletyczna budowa ciała; miał 36 lat. Kiedy
wspominałem wspólnie spędzone z nim chwile przypomniałem sobie
jednak, że mimo pogodnego usposobienia bywał coraz częściej
przygnębiony. Widać było, że coś go gryzło, dręczyło. Po
jakimś czasie pojechałem do swojego miasteczka i dowiedziałem się
o wszystkim. Historia, którą usłyszałem brzmiała jak koszmarny
scenariusz dreszczowca. Niestety była prawdziwa. Potwierdził ją
proboszcz w rozmowie z moimi rodzicami, a później dość szeroko
pisała o tym jedna z lokalnych gazet.
Mariusz
miał powodzenie już w szkole średniej. Wesoły, zdolny, a przede
wszystkim super przystojny chłopak był obiektem westchnień wielu
dziewcząt. On wybrał tę jedną, jedyną. Młodzieńcza miłość
kwitła, ale równocześnie z miłością zakwitło w Mariuszu
powołanie do kapłaństwa. Chłopak, jak wielu jego rówieśników w
podobnych sytuacjach, stanął przed wielkim, życiowym dylematem.
Poszedł w końcu za głosem powołania i wstąpił do seminarium.
Ale czy można wyrzucić z serca prawdziwą miłość? Długo nie
wytrzymał bez ukochanej dziewczyny, a i ona czekała na jego powrót.
Nie mogli żyć bez siebie, a on nie mógł żyć poza drogą
powołania. Przez sześć lat nauki w seminarium, przerwanych służbą
wojskową, spotykali się w tajemnicy przed wszystkimi. Dotrwali tak
do jego święceń kapłańskich. Dziewczyna pozostała mu wierna —
nie założyła własnej rodziny. Pogodziła się z życiem
„utrzymanki księdza". On sam od początku żył w konflikcie
z własnym sumieniem. Próbował wielokrotnie zerwać z podwójnym
życiem, ale uczucie do kobiety było zbyt głębokie. Pojawiło się
dziecko. Sprawy zaszły za daleko, aby można było cokolwiek
zmienić. Ksiądz Mariusz borykał się samotnie ze swoim bólem
przez 10 lat kapłaństwa. Według przepisów prawa kanonicznego —
niegodnie, świętokradzko każdego dnia odprawiał Mszę Świętą,
spowiadał, udzielał Komunii Świętej itp. Perspektywa spędzenia
całego życia w zakłamaniu okazała się dla niego nie do
zniesienia. Popełnił okrutne samobójstwo. W swoim mieszkaniu na
plebanii zranił się nożem kuchennym w pierś. Nie mógł jednak
skonać, gdyż nóż przeszedł tuż obok mięśnia sercowego.
Brocząc obficie krwią przeczołgał się z sypialni do kuchni.
Wziął większy nóż i tym razem skutecznie przebił sobie serce.
Całe mieszkanie było zalane kałużami krwi. Proboszcz, który
przyszedł do niego z pretensjami, że nie zjawił się na rannej
Mszy — doznał szoku. Urzędnicy kurii biskupiej w porozumieniu z
biurem śledczym milicji zatuszowali skutecznie całą sprawę. Przed
plebanią, dzień po dramacie, zebrał się wielki tłum ludzi,
którzy chcieli dowiedzieć się prawdy. Większość była
przekonana, że to kolejna zbrodnia komunistów na niewinnym
kapłanie. Nie minęły jeszcze dwa lata od zabójstwa ks.
Popiełuszki. Bolesna prawda o tym, co się stało dotarła jakoś do
ludzi, złagodziła nastroje, ale do dziś mieszkańcy miasta
wspominają to z przerażeniem. Osobiście jestem przekonany, że ks.
Mariusz Fatalski był może jedną z najstraszliwszych, ale na pewno
nie jedyną ofiarą celibatu. Wcale nie musiał zginąć młody
człowiek, oddany sprawie Kościoła kapłan. Zabił go chory,
wynaturzony, anachroniczny system. Długo nie mogłem dojść do
siebie po tej niesamowitej historii. Brewiarz, z którego nadal się
modlę, a który ksiądz Mariusz ofiarował mi na kilka miesięcy
przed swoją śmiercią, ciągle przypomina mi o tym dramacie.
Chociaż
nigdy nie byłem w wojsku, z tego co słyszałem, życie w seminarium
jest do niego podobne. Mam na myśli wojsko sprzed ok. dziesięciu
lat. Zamiast ćwiczeń fizycznych i strzelania są ćwiczenia
duchowe. Grzanie „lufy" zastępuje grzanie „czachy".
Rytm życia dyktuje regulamin, a okresowe manewry to seminaryjne
rekolekcje. Tak w wojsku, jak i w seminarium stosowane są kary i
rygory (często bardzo podobne, np. cofnięcie przepustki —
spaceru). Mówiąc o podobieństwach, nie myślę oczywiście o samej
idei przebywania w tych dwóch odmiennych przecież środowiskach.
Przede wszystkim jednak seminarium wybiera się z własnej woli.
Zawsze będę uważał, że to nie jest zwyczajna ludzka wola i
droga, ale droga Bożego powołania. To, jaką ją uczynili ludzie —
jakie znaki i zakręty na niej postawili — to druga sprawa.
Wracając jednak do samego rytmu życia wojska i seminarium —
patrząc od strony ludzkiej — jest tu bardzo wiele podobieństw.
Żartobliwie można by stwierdzić, że jedną z niewielu różnic
jest niekonwencjonalny sposób opuszczania tych dwóch środowisk —
w wojsku „za karę" można posiedzieć dłużej, zaś w
seminarium — krócej. Niewątpliwie do podobieństw należy
zaliczyć traktowanie tzw. kotów. W przypadku moim i moich kolegów,
ten przykry okres trwał przez całe dwa pierwsze lata tj. do chwili
otrzymania szaty duchownej — sutanny. Szczególnie pierwszy rocznik
kotów jest dotkliwie tępiony, tym dotkliwiej, że praktycznie przez
wszystkich, łącznie z siostrami zakonnymi.
Okres
moich studiów we Włocławku to czas chyba największego poboru do
seminarium. Pierwsze roczniki liczyły po 40 i 50-ciu alumnów. Nie
bez wpływu na to był fakt, że we Włocławku i całej diecezji nie
było żadnej wyższej uczelni. Tak duża ilość „narybku"
musiała być nękana i tępiona. Pamiętam dokładnie pierwszy
wykład z logiki u księdza prof. Jana Nowaczyka, nazywanego
„pogromcą kotów". Niewysoki, korpulentny jegomość z
grymasem niezadowolenia na twarzy i wiecznie zmarszczonymi brwiami —
już na pierwsze wrażenie wydawał się niezbyt przyjaźnie
nastawiony. Wszedł na katedrę, spojrzał na długą listę
pierwszaków i z niedowierzaniem niemal krzyknął — „ilu was tu
jest! Połowa wystarczy!" Po tych słowach pokiwał znacząco
głową, skrzywił się i zaczął grzebać w grubej teczce. Wyjął
z niej kilka najnowszych gazet i ku naszemu zdumieniu zaczął czytać
ogłoszenia z rubryki pod hasłem: oferta pracy — „potrzeba
ślusarzy, tokarzy, murarzy itp. itd." Szeryf z Chabielic (to
jego druga ksywa), jak się później okazało, nie żartował.
Spośród wszystkich profesorów robił na egzaminach największe
spustoszenie. Na jego wykładach czuliśmy się dużo młodsi,
zupełnie jak w czasach podstawówki. Zazwyczaj bowiem po modlitwie i
sprawdzeniu obecności następowało ostre, sakramentalne polecenie,
np. „Kowalski do tablicy!"- Szeryf jednak stawiał dwóje
znacznie częściej niż pani od matematyki.
Wszyscy
profesorowie zwracali się do nas bezosobowo lub po imieniu, bez
względu na naszą wysługę lat w seminarium. Nieraz po tonie ich
wypowiedzi miało się wrażenie, że jest się w terminie u szewca,
a nie w uczelni duchownej. Z większym szacunkiem podchodzono jedynie
do diakonów, którzy też jako jedyni mieszkali po dwóch w
pokojach. Tylko pani od polskiego czuła przed nami niewielki, ale
wyczuwalny respekt, a może była to słabość. Była to jedyna
kobieta wśród profesorów. Wykładała literaturę polską i
fonetykę — niestety — niedługo. Wkrótce wyszła za mąż za
jednego z ...diecezjalnych księży.
Tak
zwana wysługa lat, o której już wspomniałem, liczyła się
najbardziej wśród samych kleryków. Większość alumnów ze
starszych roczników nękała i poniżała młodszych kolegów.
Przejawiało się to na ogół w bardzo przykrym lekceważeniu.
Niektórzy dotkliwie to przeżywali. Czuli się psychicznie upodleni.
Nie budowało to wcale wspólnoty, o której mówili przełożeni,
ale skutecznie ją niszczyło. Samo określenie — wspólnota
seminaryjna — było chyba najczęściej w użyciu. Wspólnotę —
jedność mieli tworzyć wszyscy seminarzyści i profesorowie.
Seminarium miało być „szkołą miłości chrześcijańskiej".
Tymczasem rzeczywistość wyglądała o wiele inaczej. Klerycy
dzielili się na samotników, tzw. zajętych, czyli żyjących w
parach oraz na „zrzeszonych" w hermetycznie zamkniętych
paczkach i klikach. Takie rozbicie seminaryjnej wspólnoty było
naturalną konsekwencją stylu kleryckiego życia i warunków
panujących w seminarium. Czy niemal zupełna izolacja od świata i
płci przeciwnej albo podżeganie do donosicielstwa mogło rodzić
inne postawy?
Jednym
z podstawowych celów wychowawczych w formacji moralnej było
wychowanie kleryka — przyszłego księdza — do ubóstwa. W
dzisiejszym, zmaterializowanym świecie, ubóstwo — jako cel sam w
sobie — nie ma racji bytu. Jednak dla idei kapłaństwa służebnego
i zdecydowanego pójścia za Chrystusem, ubóstwo materialne ma swój
sens i co najważniejsze — jest osiągalne, jak nam ukazują
konkretne przykłady. Oczywiście trudno jest przekonać
dwudziestolatka, choćby nie wiem jakie miał powołanie, że ma
chodzić w podartych spodniach czy dziurawych butach. Nie o to
zresztą chodzi. Ksiądz nie powinien (i tu wszyscy są zgodni)
przywiązywać się zbytnio do dóbr materialnych. Nie wolno mu
traktować swojej parafii jak dochodowego folwarku, a parafian jak
dojne krowy. Niestety, często tak to właśnie wygląda w praktyce.
Do tego tematu jeszcze powrócę. Tymczasem chciałbym sięgnąć do
przyczyn takich postaw wśród kleru. Źródeł takiego stanu rzeczy
trzeba upatrywać właśnie w błędach wychowania seminaryjnego.
Jeśli chodzi o tzw. wychowanie do ubóstwa to funkcjonuje tutaj, jak
w niemal całej formacji przyszłych kapłanów, ciągła rozbieżność
słów z czynami, oczekiwań z efektami, a wszystko w końcu
sprowadza się do pobożnych życzeń. Pustosłowie i brak „żywych
przykładów dla stada" - o czym mówił Jezus, nie może
owocować.
Seminarium
to szkoła życia, to miejsce gdzie kształtują się sumienia, serca
i charaktery młodych ludzi, którzy po kilku latach staną się
autorytetami moralnymi dla rzesz wiernych. Dla wielu z nich kapłan
jest wciąż niemal wyrocznią. Ludzie tracąc zaufanie do zgniłego,
zmaterializowanego świata; pełnego nienawiści, kłamstwa i wyzysku
- zwracają się w stronę Boga i Jego sług, księży. Chcą
usłyszeć, że życie jest więcej warte niż dom ich marzeń,
którego nigdy nie wybudują; najnowszy mercedes, którego nigdy nie
kupią. Ludzie chcą to usłyszeć, ale w rzeczywistości chodzi im o
to, aby zobaczyć na własne oczy, że można żyć inaczej - bez
chciwości, zdzierstwa i oszustwa. Chcą się przekonać, że są
inni ludzie, którzy znajdują radość w dawaniu, a nie w braniu;
szczęście - w służeniu potrzebującym i pokrzywdzonym; sens życia
- w miłości Boga i bliźniego. Wierni Kościoła mają prawo
oczekiwać takiej postawy od swoich kapłanów! Nie mogą wymagać od
nich świętości, nieomylości, skrajnego ubóstwa, biczowania się
czy innych umartwień, a tym bardziej życia niezgodnego z ludzką
naturą - czystości, celibatu, bezdzietności. Mają jednak prawo i
powinni żądać od uczniów Chrystusa — uczciwego życia, w którym
dominują wyższe wartości. Cały dylemat polega jednak na tym, że
młody człowiek przychodząc do seminarium i poznając stopniowo
realia panujące w kręgach duchowieństwa — nie znajduje dla
siebie wzorców godnych naśladowania, a żywy przykład ma w tym
przypadku znaczenie decydujące. Biskupi, księża w parafiach, a
zwłaszcza przełożeni i profesorowie w seminarium, na których
spoczywa największa odpowiedzialność — swoim postępowaniem
udowadniają coś wręcz odwrotnego. Ich zachowania demaskujące
filozofię życiową, wskazują na to, że oni — w odróżnieniu od
Jezusa — nie przyszli do biednych i potrzebujących, ale do
bogatych i wpływowych. Współcześni uczniowie Pana wolą
politykować i rządzić niż duszpasterzować swoim owczarniom.
Zastrzegam, iż ta bardzo negatywna opinia nie dotyczy wszystkich
księży w Polsce, ale z całą pewnością — większości z nich.
W
każdym seminarium duchownym (tak było również we Włocławku)
jest przynajmniej kilkunastu kleryków pochodzących z innych
diecezji oraz przeniesionych z innych seminariów. Wymiana poglądów
na powyższe tematy była więc nieunikniona i przekonywała nas o
tym, że Kościół jest rzeczywiście powszechny i wszędzie dzieje
się podobnie. Nie każdy znajduje w sobie dość siły aby wyrwać
się z obowiązujących schematów i zwyczajów. Księża żyjący
skromnie pod względem materialnym uważani są za dziwaków i
traktowani przez swoich współbraci z przymróżeniem oka. W czasie
6-ciu lat studiów klerycy wysłuchują setki konferencji
moderatorów, ojców duchownych i reko-lekcjonistów na temat
konieczności życia w ubóstwie.
Kiedy
byłem na drugim roku, nasz ksiądz rektor — Marian Gołębiewski
(dzisiejszy biskup) wygłosił przez parę miesięcy cały cykl
wykładów na ten temat. Każdego wtorku całe seminarium zbierało
się w ogromnej auli aby słuchać, przez co najmniej godzinę —
naprawdę mądrych, przemyślanych i popartych przykładami wywodów
księdza rektora. Nasz zacny, jak go nazywaliśmy — Ezechiel, nie
ustrzegł się jednak od pewnych niedorzeczności. Jedna z takich
„wpadek" została skwitowana salwą śmiechu. Mianowicie
ksiądz rektor, jedną ze swoich dłuższych wypowiedzi, skonkludował
tym, że księdzu — zwłaszcza wikariuszowi — w ogóle nie
potrzebny jest samochód (sam jeździł wtedy peugeotem). Polecał
natomiast kupno roweru — bo trzeba jednak, zwłaszcza w wiejskich
parafiach kolędować i dość często spieszyć z posługą
kapłańską do chorych oddalonych o wiele kilometrów czy też do
sal katechetycznych. Pieniądze, za które księża kupują
„zachodnie wozy" radził przeznaczyć na porządny, długi
kożuch — aby przetrwać ciężkie zimy w nieopalanych kościołach
i zimowe kolędy. Przed naszymi oczami pojawił się obraz księdza
przemierzającego na rowerze śnieżne zaspy, ubranego w długi,
ciężki kożuch. Ta rewolucyjna wizja, jakże odmienna od realiów
panujących w tzw. terenie — tyleż samo utopijna i nierealna co
komiczna — wywołała niepohamowany ogólny śmiech. Po niespełna
tygodniu od wspomnianej konferencji, ksiądz rektor przyprowadził
prosto z salonu najnowszy model nissana w kolorze srebrny metalik.
Zakończył tym faktem swój kilkumiesięczny cykl konferencji na
temat ubóstwa. Może doszedł do wniosku, że jest za stary na jazdę
rowerem, choć miał dopiero 50 lat, albo że rower mu się nie
przyda — bo nie pracuje na wiejskiej parafii. Obawiam się jednak
że nie zastanawiał się nad tym co zrobił. Obchodził niedawno
25-cio lecie kapłaństwa. Miał więc bardzo dużo czasu aby
przyzwyczaić się, że w Kościele — jak w życiu: mówi się
swoje i robi się swoje. W każdym razie w kożuchu nigdy go nie
widziałem.
Mógłbym
mnożyć podobne przykłady na to, jak faktycznie przebiegała
formacja duchowa kleryków i ich wychowanie do ubóstwa. Nasi
przełożeni zdawali się o tym nie wiedzieć, ale do nas przemawiały
tylko żywe przykłady — to one formowały i wychowywały; niestety
— najczęściej gorszyły i zniechęcały. Różne były nasze
reakcje na takie podwójne wychowanie. Większość przejęła w
końcu filozofię przełożonych i uznała dwulicowość za konieczny
atrybut kapłańskiego życia. Inni, po cichu się buntowali. Jeszcze
inni próbowali usprawiedliwiać nasze „wzory życia kapłańskiego".
Bardzo rzadko ktoś odważył się na jakąś formę sprzeciwu.
Osobiście pamiętam tylko jeden taki drastyczny przypadek. Dotyczył
on właśnie przedstawionej wcześniej historii. Otóż jeden z
kleryków, po tym jak ksiądz rektor sprawił sobie nowego nissana,
uznał to zapewne za przegięcie i w nocy na garażu Ezechiela
napisał wielkimi literami - „UBÓSTWO"!!!
Były
jeszcze dwie inne sprawy, o których chciałbym wspomnieć, a które
miały również negatywny wpływ na szerzenie ubóstwa wśród braci
kleryckiej. Jak już wcześniej zaznaczyłem, seminarium utrzymywało
się z czesnego, które płacił każdy z nas, a także z ofiar
zbieranych przez nas w parafiach. Kilka razy w roku, w wyznaczone
niedziele przydzielano nam parafie do których jechaliśmy z pomocą
i po pomoc. Diakoni z 6-tego roku głosili kazania, akolici —
rozdzielali Komunię, a wszyscy mieli obowiązek zebrać tacę na
seminarium. Po wszystkich niedzielnych Mszach zebrało się tych
ofiar, w zależności od wielkości parafii, od kilkuset złotych do
kilku tysięcy (nowych złotych). Bardzo rzadko pieniądze te były
liczone w obecności proboszcza parafii. Zazwyczaj cały worek
„moniaków" dawano nam do ręki. Było w tym z pewnością
wiele, godnego podziwu, zaufania. Jednak w konsekwencji ta praktyka
przyczyniła się do mimowolnej, z pewnością niezamierzonej,
deprawacji wielu z nas. Ci zwłaszcza, którzy mieli w domu trudną
sytuację finansową, „odbijali sobie" przy tej okazji płacone
czesne i ...nie tylko. Podejrzewam, że w mniejszym lub większym
zakresie, brali niemal wszyscy. Kilku przyznało mi się do tego w
zaufaniu, a wielu mówiło o tym, już na luzie, po święceniach.
Drugim,
podobnym problemem były dary z zachodu, które w latach 80-tych
przychodziły masowo do kurii biskupich, oddziałów caritasu,
seminariów i parafii. Niewielu ludzi w Polsce, chyba oprócz
celników, zdaje sobie sprawę jak ogromne ilości różnych
produktów zalewały wtedy wszystkie instytucje Kościoła. Ubrania,
lekarstwa, sprzęt medyczny, a przede wszystkim produkty żywnościowe
wypełniały wszystkie magazyny, piwnice, sale katechetyczne, garaże
itd. W seminarium, niemal każdego dnia rozładowywaliśmy po parę
kontenerów najróżniejszych towarów. Księża diecezjalni,
przyjeżdżający z parafii, nabijali po dachy swoje samochody.
Niektórzy nawracali po kilka razy dziennie. Aż prosiło się, żeby
nadwyżki towarów od razu kierować do domów dziecka, szpitali czy
szkół (dużą część darów stanowiły słodycze, ubranka
dziecięce i lekarstwa), jednak „władza duchowna" postanowiła
inaczej. Zapewne nie chciano ujawniać skali zjawiska. Rozprowadzano
jedynie niewielką część leków do miejskiego szpitala i nadwyżki
żywności do punktów caritasu. To, czego nie mogły pomieścić
żadne pomieszczenia parafii zostawało w seminarium. W czasach,
kiedy półki w sklepach spożywczych zajmował ocet i musztarda, a
mamy robiły swoim dzieciom słodycze z palonego na patelniach cukru
— w magazynach naszego gmachu psuły się rarytasy, o których
wszyscy mogli tylko marzyć. Podstawowe produkty spożywcze, takie
jak: mąka, kasza, cukier, ryż, masło, zupy i mleko w proszku —
stanowiły podstawę naszego wyżywienia. Nie wiadomo tylko gdzie
podziewały się wielkie szynki i inne konserwy mięsne, których
przychodziły całe kartony. Większość z zachodnich produktów,
które trafiały na nasze stoły, była niestety nieświeża, gdyż
trzymano je zbyt długo, często w nieodpowiednich warunkach.
Mieliśmy swoje własne określenia na różne przeleżałe specjały,
np. żółty, cuchnący już ser ochrzciliśmy „reganem", choć
dawno rządził już Bush itp. Duża część żywności psuła się
bezpowrotnie. Wywożono ją wieczorami do lasów i zakopywano. Żal
było patrzeć na ciężarówki wypełnione zepsutym, deficytowym
towarem. Klerycy pracujący przy rozładunku kontenerów otrzymywali
zwykle jakieś „podziękowanie". Najczęściej był to karton
batonów lub czekolad. Dziekani — najważniejsi klerycy na
poszczególnych rocznikach, wyznaczali takich tragarzy, niestety
często „po znajomości".
Pamiętam,
że kiedyś w czasie wakacji, podczas dyżuru pełnionego w
seminarium, rozładowałem z kolegami kontener twixów. Jeden z
przełożonych, który nadzorował rozładunek, miał tego dnia
wyjątkowo dobry humor. Kazał po wszystkim wziąć tyle, ile każdy
z nas może udźwignąć. Kartony miały po ok. trzydzieści
kilogramów. Każdy z nas (było nas 6-ciu) zabrał po jednym. Ksiądz
prefekt aby w pełni nas uszczęśliwić pożyczył nam wieczorem
telewizor, video i kilkanaście filmów. Zamontowaliśmy to wszystko
w jednym z pomieszczeń. Każdy przyniósł swój zapas twixów i
rozpoczął się maraton filmowy, który trwał do świtu. Po
zjedzeniu kilkudziesięciu batonów, zanim trafiłem do swojego
pokoju, miałem mdłości i zwymiotowałem wszystko w ubikacji. Od
nadmiaru luzu tej nocy wszystkim nam odbiło.
Oprócz
żywności w kontenerach z darami były całe sterty odzieży, często
zupełnie nowej, zapakowanej w oryginalne opakowania. Zdarzały się
także magnetofony, kasety, zabawki, długopisy, a nawet krzesła i
niewielkie szafki. Obok zużytych bubli można było spotkać rzeczy
cenne i piękne np. zupełnie nowe futra, płaszcze ze skóry, videa.
W czasach wielkiego kryzysu zaopatrzenia i zamknięcia na zachód,
kiedy posiadanie np. magnetowidu nobilitowało do „wyższej"
sfery — obracanie się wokół tego całego bogactwa przyprawiało
niejednego o zawrót głowy i popychało do uszczuplenia tego rogu
obfitości. Kilku kleryków nakrytych na kradzieży w magazynie
musiało obrać inną drogę życia. Powszechną była zazdrość gdy
np. ktoś z rozładunku „wycyganił" od przełożonego jakieś
cenne cacko. Zazwyczaj nad rozładunkiem czuwał tzw. ksiądz
dyrektor (mój późniejszy proboszcz), który zajmował się
sprawami gospodarczymi i finansowymi w seminarium. Najbardziej
oczekiwaną formą zaopatrzenia były tzw. zrzuty. Kiedy przyjechał
większy transport odzieży i butów, a magazyny były nie
opróżnione, całą zawartość kontenerów wrzucano ,jak popadło"
do sali gimnastycznej pod aulą. Czasami poziom towaru sięgał
wysokości człowieka. Do takiego „eldorado" wchodzili
najpierw profesorowie, później siostry zakonne, następnie klerycy
a na końcu seminaryjne sprzątaczki. Każdy mógł wynieść tyle,
ile tylko udźwignął,
i
tak zwykle połowa zostawała na spalenie w kotłowni. Największym
powodzeniem cieszyły się transporty ze Szwajcarii i Włoch. Trzeba
było widzieć słynących z pobożności braci, którzy nawzajem
wyrywali sobie co lepsze rzeczy. Niemal każdy wychodził na
chwiejących się nogach, obładowany po czubek głowy. Ja sam nie
pozostawałem w tyle. Cała najbliższa rodzina cieszyła się na
takie „zrzuty". Obdarowywałem nawet starych przyjaciół i
byłe koleżanki. Normalne było, że przy „zrzutach" i innych
formach rozdawnictwa darów - każdy chciał zabrać najwięcej i
najlepsze. Jednak takie niezdrowe współzawodnictwo nie budowało
nas duchowo, a na pewno nie wychowywało do życia w ubóstwie.
Kilka
razy już wspomniałem o osobie ojca duchownego. W każdym seminarium
powinno ich być co najmniej dwóch. Ojciec duchowny to niezwykle
ważna osoba. To jak gdyby duchowny rektor całej uczelni. Przede
wszystkim zaś powiernik, spowiednik, zaufany przewodnik duchowy,
któremu można zwierzyć się ze wszystkiego, pod tajemnicą równą
niemal tajemnicy spowiedzi. Tak przynajmniej brzmiała oficjalna
wersja. Nigdy nie doświadczyłem osobiście zdrady ze strony
ojczaszka, ale podobno były takie przypadki. Wszyscy natomiast
wiedzieli o nadużyciach prorektora — byłego ojca duchownego, a
wielu doświadczyło tego na własnej skórze. Być może po to aby
zrobić czystkę w przepełnionym seminarium — biskup Zaręba
mianował wicerektorem człowieka, który przez kilka lat spowiadał
wszystkich kleryków i znał każdy zakamarek ich duszy, a przy tym
posiadał fenomenalną pamięć. Niedługo po jego nominacji posypało
się wiele głów. Te fakty znam jednak jedynie z opowiadań
starszych kolegów. Ojcowie duchowni, których ja zastałem w uczelni
byli przez wszystkich bardzo lubiani. Grali z nami w piłkę,
chodzili na basen. Szczerzy i otwarci, byli bardziej naszymi
starszymi braćmi niż ojcami. Ich duchowość była naturalna i
niekłamana.
W
każdym seminarium sprawy związane z codziennym życiem i
obowiązkami były w gestii samych kleryków. Na tym polegała tzw.
klerycka samorządność. Oprócz cotygodniowych dyżurów sprzątania
łazienek i korytarzy — były oficja stałe, jednoosobowe —
jednoroczne lub kilkuletnie. Dotyczyły one dozoru i opieki nad
wszystkimi niemal sferami życia w uczelni. Byli zatem opiekunowie:
dwóch kaplic, sali gimnastycznej, kortów tenisowych, biblioteki i
czytelni, palarni, szpitalika, świetlicy itd. Funkcjonowały także
stanowiska: ogrodnika, kolportera prasy, tzw. dysk jokeja —
nagrywającego konferencje oraz stanowisko higienisty — starszego i
młodszego. Mnie przypadła w udziale właśnie ta ostatnia funkcja.
Po pierwszym semestrze drugiego roku zacząłem swoją karierę w
systemie oczyszczania seminarium. Do moich obowiązków należało
wspomaganie starszego higienisty m.in. w rozdzielaniu narzędzi i
środków czystości. Mój kolega-przełożony z 3-go roku układał
ponadto cotygodniowe grafiki sprzątań dla mieszkańców
poszczególnych pokojów i jak każdy funkcyjny odpowiadał za
całość. Moja praca nie była nazbyt zajmująca, a przy okazji
mogłem zorganizować dla siebie i moich współmieszkańców więcej
papieru toaletowego, który roznosiłem po pokojach lub pastę do
konserwacji podłogi. Na trzecim roku awansowałem na starszego
higienistę i opiekuna łaźni. Ta kumulacja pracy i obowiązków
trochę nadwerężyła wtedy moje siły i wolny czas. Najbardziej
jednak przypłaciłem ten awans swoimi nerwami. Nad sobą miałem
samego prorektora, który osobiście sprawdzał stan czystości w
całym gmachu, a był pod tym względem bardzo skrupulatny. Ja
również starałem się jak najlepiej wykonywać powierzone sobie
obowiązki i mogę z dumą powiedzieć, że za mojej kadencji wiele
pod tym względem zmieniło się na lepsze. Mój problem tkwił
jednak w tym, iż ze sprzątania rozliczałem kolegów zazwyczaj
starszych od siebie — bo to właśnie oni byli superiorami
pokoików. Niektórzy z nich w ogóle nie przyjmowali do wiadomości
moich uwag i zastrzeżeń, a jeden z diakonów — w odpowiedzi na
nie — o mało mnie nie pobił. Miałem prawo zarządzić powtórne
sprzątanie w wypadku rażących uchybień. Moi poprzednicy nigdy z
niego nie korzystali, ale ja postanowiłem nie dawać za wygraną.
Początkowo byłem ignorowany albo obrzucany obelgami, jednak groźba
oparcia sprawy o wicerek-tora zawsze skutkowała. W ten sposób
nauczyłem porządku i pokory niektórych moich starszych kolegów.
Nie zabiegałem przy tym o względy przełożonych, zwłaszcza
prorektora, ale przyznam, że miło mnie połechtało uznanie z jego
strony. Rzeczywiście, w czasie gdy sprawowałem swoją funkcję,
seminarium lśniło czystością.
Przy
końcu moich wspomnień dotyczących Seminarium Włocławskiego
chciałbym poruszyć jeszcze jeden, chyba najbardziej delikatny
problem. Dotyczył on wszystkich kleryków, a także innych osób
mieszkających z nami pod jednym dachem — sióstr zakonnych,
przełożonych i profesorów (ci ostatni jednak w większości
dochodzili tu tylko do pracy i wiedli zupełnie inny tryb życia).
Problemem tym było zachowanie czystości — wstrzemięźliwości —
seksualnej. Jak wiadomo, w myśl doktryny Kościoła, praktyki
seksualne pozamałżeń--kie, takie jak: stosunek płciowy,
podniecające pieszczoty, onanizm i jakakolwiek inna forma
rozładowania popędu seksualnego — jest grzechem ciężkim, tj.
śmiertelnym. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że każda diecezja
posiada seminarium, w którym żyje „pod kluczem" zazwyczaj
paruset młodych mężczyzn. Wiek ogromnej większości z nich mieści
się w granicy 19-25 lat, a więc w apogeum możliwości seksualnych
i rozrodczych. W tym wieku młodzi ludzie zazwyczaj zakładają
rodziny i płodzą dzieci. Ten wielki żywioł nie ma praktycznie
„ujścia" na zewnątrz. Trwa więc jak bomba, nad którą
czuwają saperzy — przełożeni, aby nie wybuchła. Bezsporny fakt,
że zakazany owoc kusi podwójnie — dodaje całej sprawie jeszcze
większego dramatyzmu. Oczywiście faktem jest również to, że taki
tryb życia każdy z nas wybrał dobrowolnie. Problem był tylko ten,
iż wraz z powołaniem do służby Bożej naturalny popęd wcale nie
chciał zanikać. Czy winić tu należy samego Pana Boga, który nie
chciał pozbawiać swoje sługi daru ofiarowanego wszystkim ludziom?
Czy winni są tu raczej ludzie, którzy naginają prawa Boskie do
swoich własnych, wydumanych założeń i praw?
W
każdym razie w seminarium radziliśmy sobie z tym problemem na różne
sposoby. Na pewno „najłatwiej" mieli ci, którzy pogodzili
się z samogwałtem oraz żyjący w parach. Tych ostatnich
niewątpliwie dobijało ciągłe ukrywanie się ze swoimi uczuciami.
Te dwie grupy najczęściej „dogadzały" sobie w łaźni
seminaryjnej. Kiedy wieczorami przed zamknięciem gasiłem tam
światło widziałem zawsze strugi spermy na ściankach kabin
prysznicowych, a w powietrzu unosił się mdły zapach męskiego
nasienia zmieszany z unoszącą się parą. Z pewnością większość
z nas starała się przynajmniej ograniczać te praktyki. Ojcowie
duchowni grzmieli na konferencjach, że najczęściej wyznawanym
grzechem na kleryckich spowiedziach jest grzech samogwałtu. Wielu (w
tym również ja sam) próbowało przytłumić jakoś popęd natury
przez ćwiczenia fizyczne — kulturystykę, grę w tenisa,
siatkówkę, biegi itp. Okazywało się to jednak na dłuższą metę
niemożliwe. Być może byli i tacy, którzy — czy to siłą woli,
czy też Przez wejście na wyżyny życia duchowego — potrafili
niejako złożyć ofiarę z siebie, ze swojego seksu i wytrwać przez
lata w czystości.
Podobno
nie ma takiego, który by ani razu nie upadł, ale na pewno wielu
próbowało.
Biskupi
i nasi przełożeni mieli również inne, wspólne problemy. Jednym z
nich była ciągła obawa o inwigilację seminarium ze strony władz
komunistycznych. Obawiano się zwłaszcza agentów wśród samych
kleryków. Były to obawy w pełni uzasadnione. Znane są
udokumentowane przypadki działania takich agentów, którzy byli
celowo kierowani na studia seminaryjne, a także takich, których
werbowano spośród alumnów. Nasi przełożeni często ostrzegali
nas przed Judaszami" — wilkami w kleryckiej skórze. Nierzadko
przypisywano im różne numery ciężkiego kalibru, np. wspomniany
napis na drzwiach garażu rektora. Faktem jest, że służba
bezpieczeństwa dysponowała w tym czasie teczkami na każdego
biskupa, profesorów seminarium, wielu księży i kleryków. Z tych
kleryckich teczek czerpano później dane tworząc tzw. hak. Często
była to znajomość z dziewczyną, jakaś wpadka na spacerze, a
nawet obecność na wiejskiej zabawie, np. w czasie wakacji. Agenci
bezpieki śledzili po prostu kleryków, zwłaszcza tych bardziej
podejrzanych. Kiedy wyśledzili już coś, ich zdaniem niestosownego,
zgłaszali się z takim hakiem do delikwenta proponując pójście na
współpracę. Oczywiście w przypadku odmowy istniała realna groźba
ujawnienia kleryckich grzechów władzom uczelni. Tak też nie raz
się zdarzało. Podobną praktykę haków stosowano również w
odniesieniu do księży diecezjalnych. Odmowa współpracy miała
wówczas swój finał u biskupa ordynariusza, który otrzymywał
stosowny donos. Nasi przełożeni dobrze wiedzieli o pozyskiwaniu
informatorów dla S.B. spośród kleryków. Stąd też zapewniali
nas, że jeśli nie damy się zwerbować, to nawet ciężkie
przewinienia ujawnione przez bezpiekę będą nam darowane. Ja sam
również miałem rozmowę z funkcjonariuszem służby bezpieczeństwa
i poczułem smak jego agitacji.
W
czasie wakacji, po pierwszym roku studiów, pewnego dnia do domu
rodziców przyszedł pan „po cywilnemu". Przedstawił się, że
jest z milicji i chciałby ze mną porozmawiać. Zaprosił mnie na
spacer do pobliskiego parku. Już na samym początku zaczął
przechwalać się swoją znajomością środowiska seminaryjnego,
regulaminu, wreszcie samych przełożonych i profesorów. Powoli
przechodził przy tym od informowania do zasięgania informacji.
Interesowali go zwłaszcza moderatorzy i profesorowie — czy nie
wzywają do postaw i zachowań antypaństwowych? — czy nie szkalują
władzy ludowej? itp. Już po kilku minutach zapytałem o sens
rozmowy na takie tematy, a później odmówiłem udzielania
jakichkolwiek informacji i chciałem wracać do domu. Na to on
rozpoczął rozmowę na mój temat. Pytał, czy chcę naprawdę
zostać księdzem. Okazało się, że życzy mi tego z całego serca,
ale obawia się, iż mogę nie dotrwać do końca studiów gdyż
obracam się w złym towarzystwie. I to był właśnie jego hak.
Chodziło mu o to, że odwiedzam czasami, będąc w rodzinnej
parafii, swojego dawnego kolegę (tego, z którym byłem na Mazurach
i omal się nie utopiłem). Jacek wyraźnie nie podobał się mojemu
rozmówcy. Był dla niego tzw. niebieskim ptakiem — nie pracował,
nie uczył się; miał opinię lekkoducha i podrywacza. Wszystko to
było prawdą. Prawdą jednak było i to, że ja miałem do chłopaka
słabość. Znaliśmy się od dziecka. Razem jeździliśmy zawsze na
ryby, jeszcze w podstawówce. Odpoczywałem w jego towarzystwie,
wspominając dawne, zwariowane eskapady. Wysłuchałem więc
cierpliwie milicjanta i oznajmiłem mu twardo, że nie ma się czego
obawiać. Ja, dzięki Bogu, uczę się i to nieźle, a na randce z
dziewczyną nie byłem już parę lat. Mój rozmówca wydawał się
nie być zaskoczony taką reakcją. Prosił mnie tylko na wszystko,
żebym podpisał mu chociaż jedno zdanie — że przeprowadził ze
mną rozmowę. „To dla moich przełożonych, formalność"-
zapewniał. Nieopatrznie podpisałem, ale nie miałem nigdy z tego
powodu żadnych nieprzyjemności. Było mi trochę żal tego
milicjanta, który z tak żałosnym hakiem postanowił zwerbować
agenta.
Bez
wątpienia moim największym przeżyciem w Seminarium Włocławskim
było przywdzianie szaty duchownej czyli tzw. obłóczyny. Niektórzy
nazywają nawet to wydarzenie pierwszymi święceniami. To szumne
określenie tłumaczyć może imponująca oprawa zewnętrzna samej
uroczystości obłóczyn, a także to wszystko, co niesie ze sobą
zmiana wizerunku kandydata na księdza. Uroczyste, pierwsze założenie
sutanny następuje na samym początku trzeciego roku i kończy tym
samym dwuletni okres prób i przygotowań intelektualnych i
duchowych. Jest to również pewne uwieńczenie studiów z zakresu
wiedzy filozoficznej. W praktyce wygląda to tak, że kończą się
wykłady z dziedzin filozofii — historia filozofii, metafizyka,
teoria poznania i in., a zaczyna się cała teologia (nauka o Bogu),
czyli podstawa Wykształcenia każdego księdza. Student teologii
powinien chodzić w szacie duchownej, która czyni go osobą
duchowną. Zmienia się radykalnie jego pozycja w środowisku
kleryckim, a zwłaszcza w rodzinnej parafii, gdzie pierwszy „występ"
w sutannie przeżywany jest szczególnie głęboko.
Na
uroczystą Mszę Świętą z obłóczynami zjeżdżają do katedry
rodziny i znajomi. Delegacje parafian, zwłaszcza z południowych
stron kraju, zajmują często kilka autokarów. Od rana —
poruszenie i bieganina w całym seminarium — mycie, golenie,
czyszczenie butów i garniturów, oczekiwanie na najbliższych.
Wreszcie formuje się przed gmachem dwurzędowy orszak jeszcze
portugalczyków — wychucha-nych, wypachnionych, wbitych w ciemne
garnitury. Każdy z nich trzyma przed sobą na wyciągniętych rękach
specjalnie złożoną, nowiutką, czarną sutannę. Niejedni rodzice
wydali ostatnie zaskórniaki żeby ich syn mógł chodzić od dzisiaj
w „nowej kracji". Materiał, oryginalne guziki z końskiego
włosia, a zwłaszcza samo uszycie u specjalnego krawca — to
wydatek grubo ponad tysiąca złotych. Orszak rusza wreszcie w stronę
katedry. Przechodzi przez główną nawę przy blasku fotograficznych
fleszy i szumie kamer video. Wielka, gotycka katedra jest tego dnia
wypełniona po same brzegi, ale dla nich — dzisiejszych bohaterów
jest przygotowane miejsce przy samym ołtarzu. Oni sami są
podekscytowani i głęboko wzruszeni. Szukają wzrokiem, nie mniej
wzruszonych rodziców i bliskich. Dźwięk dzwonka oznajmia, że z
zakrystii wyrusza procesyjnie sam biskup ordynariusz w otoczeniu
asysty. Na początku kleryk z kadzielnicą, następny z krzyżem,
akolici ze świecami, lektorzy, kantorzy, ceremoniarze, a na końcu
błyszczy złota, wysoka mitra biskupa w otoczeniu dwóch diakonów.
Przechodzą przez całą katedrę. Biskup po drodze błogosławi
zgromadzony lud, a gdy dochodzą do ołtarza — całuje go wraz z
diakonami, okadza i rozpoczyna uroczystą Mszę Świętą. Wszystko
tego dnia jest podniosłe i uroczyste. Wzruszają słowa w kazaniu
pasterza diecezji i łzy matek, gdy zaraz potem ich synowie
wypowiadają wspólnie tekst ślubowania. Zobowiązują się w nim do
godnego noszenia szaty duchownej i obrony dobrego imienia Kościoła.
Następnie biskup kropi sutanny wodą święconą, a ich właściciele
nakładają je na siebie przy pomocy starszych kolegów.
Msza
kończy się podziękowaniem i kwiatami dla biskupa. Dziękują
rodzice i sami obłóczeni. Przed katedrą życzeniom i kwiatom, tym
razem już dla nich, nie ma końca. Ustawiają się długie kolejki
członków rodziny, przyjaciół, kolegów i znajomych. Są również
księża rodzinnych parafii, a czasami gdzieś z boku podchodzi ...
zapłakana dziewczyna. Później zazwyczaj — poczęstunek na słodko
w seminarium, który każdy przygotowuje we własnym zakresie. Na
pierwszym miejscu przy stole siedzi w nowej sutannie duma rodziny,
nadzieja Kościoła — zwyczajny dwudziestoletni chłopak. Jest
dumny pode-kscytowany, zmęczony ale szczęśliwy — bo dzisiaj jest
jego dzień! A kiedy już wszyscy odjadą zostaje sam ze sobą.
Patrzy długo w lustro. Widzi w nim innego człowieka. Jest
naznaczony i przeznaczony. Czuje nagle wielkie zobowiązanie i
odpowiedzialność. Tak właśnie ja sam czułem się w czasie i po
obłóczynach. Nie ma chyba kleryka, który tak jak ja, nie pobiegłby
później do kaplicy i nie modlił się długo i żarliwie.
Po
raz drugi obłóczyny przeżywa się w swojej własnej parafii,
zazwyczaj miesiąc po uroczystości w katedrze. Ma to miejsce w
Uroczystość Wszystkich Świętych na cmentarzu, gdzie zbiera się
ofiary na seminarium. Część wiernych zwłaszcza w dużych
środowiskach po raz pierwszy dowiaduje się, że parafia ma kleryka,
który „uczy się na księdza". Są i tacy, którzy od razu
tytułują „księdzem". Jednak chyba dla wszystkich — tych
mniej i więcej wtajemniczonych — jasne jest, że to już nie ten
sam Józio, Stasiu czy Wiesiu! Toż to „prawie ksiądz"! Kiedy
będąc kilka miesięcy po obłóczynach zbierałem ofiary w małej
wiejskiej parafii, leciwe parafianki „na wyścigi" chciały
całować mnie po rękach.
W
sutannie trzeba było nauczyć się chodzić, zwłaszcza po schodach.
Po kilku tygodniach nabiera się wprawy w zgrabnym podnoszeniu
„kiecki" na nierównościach terenu. W dobrze skrojonej
sutannie wygląda się zawsze elegancko i dostojnie. Potrafi ona
doskonale maskować nawet rażące wady figury czy postawy, np.
krzywe nogi, zapadłą klatkę piersiową czy wydatny brzuszek. Wiele
dzieci, a nawet dorosłych zastanawia się — co też ksiądz ma pod
sutanną? Odpowiedź jest prosta — prawie zawsze spodnie, no chyba,
że jest bardzo gorąco... Po kilku miesiącach człowiek
przyzwyczaja się do nowego ciucha i poświęconą przez biskupa
szatę duchowną rzuca się, po przyjściu do pokoiku, na hak.
Trzeci
rok studiów był moim ostatnim w Seminarium Włocławskim. Po
otrzymaniu sutanny, trwał okres „miłego poruszenia" wokół
mojej osoby, związany z nowym postrzeganiem i traktowaniem mnie
przez wszystkich. Nagle wszyscy zaczęli się ze mną bardziej
liczyć, doceniać, podziwiać. Dotyczyło to oczywiście wszystkich
moich kolegów z roku. To, że jednego dnia rano byliśmy jeszcze
klerykami, tylko i wyłącznie z nazwy i wysługi dwóch lat, a po
południu nagle staliśmy się prawie księżmi (wizualnie niczym się
od nich nie różniąc) — rzeczywiście na jakiś czas odmienił
życie każdego z nas. Każdy człowiek jest z natury trochę
zarozumiały i egoistyczny, chciałby wybić się choć trochę ponad
przeciętność. Tak też i my chodziliśmy przez jakiś czas po
obłóczynach z nieco podniesionymi głowami. Z pewnością żaden z
nas nie uważał się z tego powodu (chodzenia w sutannie) ważniejszy
czy też lepszy od innych, ale po dwóch latach „poniżenia" w
seminarium, nieco pewności siebie przydało się każdemu z nas.
Podobno
nie ma kleryka, a tym bardziej księdza, który nie przeżyłby
chociaż raz w życiu kryzysu swojego powołania. Przyczyn takich
kryzysów wśród kleryków można upatrywać w bardzo wielu
źródłach: młodym wieku, niezrealizowanym popędzie seksualnym,
zamknięciu na świat, kłopotach przystosowawczych w grupie, trudach
samego studiowania, dwulicowym systemie, czy też wreszcie w samym
kryzysie wiary. Nie wiem co najbardziej dotknęło mnie. Faktem jest,
że mniej więcej w połowie trzeciego roku poczułem się nagle
dziwnie zniechęcony i osłabiony. Wiele rzeczy po prostu mnie
nużyło. Na pewno miało to ścisły związek z moimi obowiązkami
starszego higienisty, które traktowałem bardzo serio. Męczyły
mnie ciągłe utarczki z kolegami o źle posprzątaną łazienkę,
niedoglancowany korytarz itp. W związku z nawałem obowiązków i
pewnym wyczerpaniem nerwowym, które zacząłem odczuwać —
zaniedbałem modlitwę prywatną. Wspólne modlitwy nigdy nie dawały
mi takiej siły i otuchy, jak osobiste zwrócenie się w ciszy serca
do Boga. Dawniej mogłem trwać na modlitwie zatracając przy tym
zupełnie poczucie czasu i przestrzeni. Czułem ścisłe zjednoczenie
z Chrystusem, który mnie powołał. Teraz wydaje mi się, że to
właśnie chwilowa utrata tej ścisłej z Nim więzi była początkiem
kryzysu. Żyjąc przez dwa i pół roku w środowisku takim jak
seminarium duchowne — w utartych, ściśle określonych szablonach;
w ciągłej walce o przetrwanie, o prawo głosu, trzeba ciągle
kontrolować się — czy regulamin nie zrobił ze mnie robota, a
treścią życia nie stała się rutyna. Jeśli ma ktoś w sobie choć
trochę indywidualności i instynktu samozachowawczego, to
prędzej czy później musi wejść w konflikt z prawem i schematami,
które go ograniczają.
Tak
stało się również ze mną. Zupełnie nieświadomie dla samego
siebie, zacząłem bardziej „urządzać się" w seminarium, a
mniej w nim żyć. Myślę jednak, że było w tym więcej samoobrony
organizmu niż cwaniactwa. Osłabła też moja silna dotąd wola, a
co za tym idzie — postanowienia i zasady. Widocznym tego przykładem
było to, że zacząłem popalać papierosy i to bez złożenia
stosownej deklaracji u księdza rektora. Paliłem zazwyczaj tylko na
spacerach poza miastem, np. w lesie za Wisłą. Dobrałem sobie do
towarzystwa innego kryptopalacza, który zresztą później mnie
zdradził. Nowa wiedza teologiczna, aczkolwiek wzbudziła moje
zainteresowanie, to jednak podejście do wykładów niektórych
profesorów irytowało mnie coraz bardziej. Otóż część naszego
ciała pedagogicznego traktowała wykład niczym 45-cio minutową
dyktowkę kilkunastu stron maszynopisu. Zamienialiśmy się wtedy w
maszyny do pisania. Dla przykładu ksiądz profesor Hanc na teologii
dogmatycznej dyktował tak szybko, że nie sposób było nawet
pomyśleć o czym się pisze. Pióra dosłownie się grzały, a
jakiekolwiek pytania w trakcie wykładu były niemile widziane.
Kiedyś jeden z kolegów, aby opanować na chwilę drżenie prawej
ręki, wymyślił na poczekaniu jakieś pytanie, które w sposób
oczywisty miało niewiele wspólnego z tematem. Został grubiańsko
zrugany przez profesora za to, że zabiera czas i nie uważa na
lekcji.
Ponieważ
nasz kurs był dość liczny, a nigdy nie było wiadomo kto akurat
jest chory i leży w szpitaliku, niektórzy z nas zaczęli opuszczać
zbyt męczące wykłady. Zwykle nadrabiało się wtedy w łóżku
wczesne wstawanie. Chociaż obecność na wykładach (na równi z
innymi zajęciami) była bezwzględnie obowiązkowa — postępowała
w ten sposób niemała część braci kleryckiej. Co bardziej odważni
i zmęczeni opuszczali posiłki, a nawet poranne modlitwy i Mszę
Świętą, ale to była już gardłowa sprawa. Każdy z nas miał
swoje wyznaczone miejsce w stołówce i kaplicy, a ksiądz wicerektor
miał wyjątkową pamięć wzrokową. Potrafił wstać nagle z ławki
w czasie rannego rozmyślania i iść prosto do pokoju „dekownika".
Parę takich wpadek na koncie gwarantowało zmianę życiorysu. Nie
miało sensu tłumaczenie o złym samopoczuciu czy zaspaniu.
Ewentualną, wyjątkową absencję trzeba było zgłosić
wcześniej... Niektórym jednak się udawało. Zachęcony ich
powodzeniem, ja również zacząłem odpuszczać sobie, ale tylko i
wyłącznie, „dyktowane" wykłady. Wolałem pożyczyć od
kolegi skrypt; odbić go na ksero przed egzaminem, niż nabawić się
nerwicy i odcisków na palcach od ściskania pióra. W taki oto
sposób zacząłem wchodzić w konflikt z prawem, którym był
regulamin. Tak też minął mi drugi semestr trzeciego roku w
seminarium. W tym czasie opuś-ciłem też pogrzeb wieloletniego
proboszcza katedry, w którym uczest-niczyło całe seminarium. To
były wszystkie moje grzechy, z których miałem być wkrótce
dokładnie rozliczony.
Zdałem
pozytywnie wszystkie egzaminy w sesji letniej i zacząłem pakować
się do domu na wakacje. W przeddzień wyjazdu, po obiedzie — jako
jeden z pierwszych wszedłem na korytarz gdzie miałem swój pokój.
Na każdym piętrze pośrodku korytarza był wewnętrzny aparat
telefoniczny, z którego można było zadzwonić „na furtę",
do ojców duchownych lub któregoś z przełożonych. Kiedy
wchodziłem wtedy na korytarz telefon zaczął dzwonić, a ja
wiedziałem, że dzwoni do mnie. Jakaś przedziwna intuicja kazała
mi podbiec do aparatu i wypowiedzieć rutynowe: „kleryk X Y,
słucham". Siostra, która dzwoniła z furty była wyraźnie
zbita z tropu — ,ja właśnie do księdza, ma się ksiądz zaraz
stawić u rektora"— wyksztusiła i położyła słuchawkę.
Mogłem być wezwany w jednej z tysiąca spraw, ale coś mi mówiło,
że nie będzie to miła rozmowa. Z bijącym sercem zapukałem do
rektorskich drzwi. Otworzył mi sam Ezechiel (czasami otwierała
pokojówka). Zasiadł za wielkim, stylowym biurkiem i kazał mi
usiąść naprzeciw siebie. Zapytał jak się czuję w seminarium.
Odpowiedzia-łem, że dobrze, ale jestem nieco zmęczony. Później
poszło już bardzo szybko. Okazało się, że Ezechiel wie o moich
nieobecnościach na wykładach (operował dokładnymi datami) i
pogrzebie. Wiedział rów-nież, że palę papierosy na spacerach.
Spytał, czy to wszystko ma przypisać mojemu zmęczeniu. Odparłem,
że owszem, a poza zmęcze-niem bywam czasem zdenerwowany — dlatego
zacząłem palić. Ponie-waż palę bardzo mało i to poza
seminarium, nie uważałem za konieczne informować o tym
przełożonych. Powiedziałem również co myślę o niektórych
wykładach i profesorach traktujących nas niepo-ważnie i
lekceważąco. Ksiądz rektor najpierw zbladł, a potem
poczer-wieniał na tę — jego zdaniem — „bezczelną wypowiedź".
Oświadczył zdecydowanie, że nie mam powołania i do jutra muszę
postanowić o swojej dalszej przyszłości. Wyszedłem od niego z
tysiącem myśli w głowie. Byłem zdenerwowany, ale też zadowolony
— zdobyłem się na odwagę powiedzieć parę słów prawdy samemu
Ezechielowi. Wie-działem, że chcę dalej iść drogą powołania i
dalej studiować w seminarium. Może nie akurat w takim , jak
włocławskie, ale na pewno zostać, nie odchodzić! Moje cele
pozostawały niezmienne. Nie wiedziałem co sądzić o oświadczeniu
rektora. Na zdrowy rozum nie powinienem być usunięty, bo nie było
po temu dostatecz-nych powodów, ale doświadczenie uczyło, że nie
było to wykluczone. To że dobrze się uczyłem, miałem zawsze
nienaganną opinię z parafii i przykładnie spełniałem swoje
obowiązki higienisty — mogło nie mieć żadnego znaczenia.
Stwierdzenie rektora, że „nie mam powołania" - wróżyło
najgorsze. Nie chciałem zamykać sobie drogi do kapłańst-wa.
Postanowiłem za wszelką cenę się bronić. Poszedłem do
prorek-tora. Miałem z nim wiele kontaktów każdego dnia i sądziłem,
że nawet mnie lubi. Był zdziwiony moją wizytą — „czy ksiądz
rektor nie powiedział ci wszystkiego"? — zapytał znudzonym
głosem. Następnie zaczął użalać się nad swoimi problemami z
trawieniem (był chyba grubszy niż wyższy). Zapytał również o
sprzątanie przed wakacjami. „Proszę o moje papiery" —
usłyszałem własne słowa. Miałem już dość tych samolubnych
ludzi, dla których własny brzuch był ważniejszy od losu drugiego
człowieka. „Masz czas do jutra" — zdziwił się prorektor
-
„...myśleliśmy zresztą najwyżej o rocznym urlopie dla ciebie".
Ja
jednak byłem już zdecydowany. Przyszło mi do głowy chyba jedyne
słuszne rozwiązanie. Postanowiłem dalej iść drogą powołania,
ale już w innym środowisku. Pomyślałem o Łodzi. W tamtejszym
seminarium miałem kolegę, który znalazł się tam w podobny
sposób, przenosząc się na własną prośbę. Z tą nową myślą
odebrałem swoje dokumenty, życząc wicerektorowi „dużo zdrowia".
Przed wyjazdem chciałem jednak spotkać się jeszcze z ojcem
duchownym, który był zarazem moim spowiednikiem. Musiałem
koniecznie dowiedzieć się - czy i on uważa, że nie mam powołania.
Okazało się, iż wie wszystko o moich przewinieniach. Było to
niedopuszczalne! — zgodnie z prawem, ojcowie duchowni i moderatorzy
nie mogli wymieniać między sobą informacji na temat kleryków.
Ojciec jednak wiedział o wszystkim. Znał mnie i moje wnętrze, jak
nikt inny. Na moje pytanie — czy mam powołanie — odpowiedział
zdecydowanie: „TAK".
ROZDZIAŁ III
Wyższe
Seminarium Duchowne w Łodzi
Kiedy
przyjechałem do domu z papierami, rodzice nie byli zachwyceni, ale
szybko przekonałem ich do moich planów dotyczących Łodzi.
Postanowiłem działać natychmiast. Sądziłem, że nie będzie
większych problemów z przyjęciem mnie do Łódzkiego Seminarium.
Takie przeniesienia z różnych powodów zdarzały się dość
często. Diecezje, w których brakowało księży, chętnie
przyjmowały tzw. spadochroniarzy. Niektórzy z nich zostawali potem
nawet biskupami Do takich diecezji o zwiększonym zapotrzebowaniu
należała także diecezja łódzka. Ma ona dwukrotnie więcej
wiernych niż włocławska, jednak liczba rodzimych kleryków i
kapłanów jest w niej kilkukrotnie niższa. Miałem zapewnienie z
Włocławka, że moja opinia będzie „względnie dobra".
Biorąc to wszystko pod uwagę byłem niemal pewien swego. Niestety,
okazało się, iż nie miałem racji. Kiedy następnego dnia
pojechałem do biskupa Adama Lepy, który był jednocześnie rektorem
Łódzkiego Seminarium — spotkałem się z odmową co do przyjęcia
mnie po wakacjach na czwarty rok (jak liczyłem). Biskup zdecydował,
że rok przerwy dobrze mi zrobi, a poza tym — jego zdaniem —
powinienem powtarzać trzeci rok studiów. Było to, jak się później
okazało, klasyczne zagranie „pod włos". Formalnie rzecz
biorąc, nie powinienem powtarzać roku, który już zaliczyłem, ale
skąd ja znałem to podejście — Jak ma powołanie, to się zgodzi
na wszystko i wszystko przetrzyma". Oczywiście zgodziłem się.
Miałem
przed sobą rok zawieszenia w próżni — bez żadnych planów i
możliwości. Ze względów finansowych nie chciałem być ciężarem
dla rodziców, toteż gdy pojawiła się możliwość wyjazdu do
Niemiec, m.in. w celach zarobkowych, nie wahałem się ani chwili.
Mieszkała tam rodzina kolegi z seminarium. Zaproponowano mi dach nad
głową i możliwość pracy. Nie będę się rozwodził nad moimi
losami w Niemczech. Byłem tam kilka miesięcy i nie żałuję tego.
Zarobiłem na dalsze studia i poznałem trochę inne życie od tego,
które dotąd wiodłem. Do niedawna jeszcze podtrzymywałem
przyjacielskie kontakty z kilkoma księżmi pracującymi na stałe za
zachodnią granicą. Wróciłem wczesnym latem i żyłem do września
na łonie rodziny i parafii. To dziwne jak bardzo cieszyłem się, że
niedługo zamknie się za mną kolejna seminaryjna furta. Byłem
szczęśliwy i zdecydowany ponieść każdą ofiarę na drodze do
kapłaństwa.
Seminarium
Łódzkie różni się pod wieloma względami od włocławskiego.
Środowisko niemal milionowej Łodzi — miasta uniwersyteckiego o
tradycjach robotniczych — wyraźnie oddziaływuje na seminarium i
cały Kościół Łódzki. Moja nowa uczelnia, wraz z katedrą i
pałacem biskupim, usytuowana była w samym centrum Łodzi, przy ul.
Piotrkowskiej. To nie był prowincjonalny Włocławek z kilkoma
uliczkami w centrum. Tutaj czuło się powiew świata, a zarazem
wielkie wyzwanie dla Kościoła i jego kapłanów. Seminarium,
podobnie jak włocławskie, składało się z dwóch kompleksów
budynków — starych i nowych. W nowej kondygnacji, na górze,
mieszkała część kleryków. Pokoiki były tam przytulne, z
osobnymi łazienkami i prysznicami. Cały gmach wydawał się być
bardziej widny i przestronny, a może to po prostu mniejsza liczba
alumnów (150-ciu) zajmowała mniej miejsca niż we Włocławku.
Zostałem
przyjęty na czwarty rok; było nas dwudziestu czterech, a wraz ze
mną przybył jeszcze jeden kleryk z Katowic. Już od pierwszych
godzin mojego pobytu w nowym środowisku wiedziałem, że czegoś mi
tam brakowało; coś mi nie pasowało. Wspólny posiłek, spotkanie
na sali kursowej, wieczorne modlitwy — tak minął pierwszy dzień,
jakże inny od moich oczekiwań. Kiedy wieczorem leżałem w swoim
nowym łóżku olśniło mnie to, co chodziło za mną od chwili
przekroczenia progu tego gmachu. Przychodząc do Łodzi nastawiony
byłem na realia włocławskie, a tym czasem po pierwszym dniu prawie
nie czułem, że byłem w seminarium duchownym. Wszystko tu było
takie normalne, a ludzie tacy naturalni, że nie czuło się tej
specyficznej atmosfery z Włocławka — pełnej nieufności,
udawania i dystansu. Tutaj wszyscy żyli na względnym luzie. Śmiech
wydawał się bardziej szczery, rozmowy nie męczyły
niedomówieniami. Takie było moje pierwsze wrażenie. Oczywiście
czas je zweryfikował, ale tylko po części.
Zawsze
będę uważał, iż Seminarium Łódzkie było wspaniałym miejscem
gdzie urzeczywistniało się w praktyce wiele ideałów: wspólnoty,
miłości chrześcijańskiej i braterstwa. Najprościej można by
powiedzieć, że prawie wszystko było tu lepsze w porównaniu z
Włocławkiem — począwszy od wyżywienia i warunków
mieszkaniowych, a skończywszy na ogólnym poziomie intelektualnym i
duchowym przełożonych, profesorów i samych kleryków. Było to
seminarium małych wspólnot i jeszcze mniejszych „paczek",
ale czuło się też chwilami ducha prawdziwego braterstwa. W każdym
razie, nie było tu takich przepaści i antagonizmów pomiędzy
starszymi a młodszymi, profesorami a studentami, przełożeni, a
zwłaszcza prorektor ks. dr Ireneusz Pękalski (obecnie rektor) i
prefekt studiów ks. dr Andrzej Perzyński (obecnie prorektor) byli
wspaniałymi pedagogami i ludźmi o wielkich sercach. Nawet z
biskupem każdy mógł tu pogadać, np. spotykając go na korytarzu.
W Łodzi nie zdarzało się nigdy żeby przełożony czy profesor
zrugał studenta, wyzwał go albo kazał sobie umyć samochód —
tak, jak to było na porządku dziennym we Włocławku. Z pewnością
mieli tu większy szacunek dla kleryków, a przynajmniej traktowano
ich jak normalnych ludzi, którzy mają swoją godność. Wiązało
się to niewątpliwie z ciągłym niedoborem kapłanów w Diecezji
Łódzkiej. Absolwenci łódzkich szkół średnich mieli do wyboru
kilkanaście kierunków na wielu wyższych uczelniach. Wielka
aglomeracja stwarza większe szansę startu życiowego. Ci więc
nieliczni, którzy zdecydowali się „pójść na księdza",
przeważnie wiedzieli czego chcieli i mieli autentyczne powołania.
Jednak większość kleryckiej społeczności stanowili napływowi
„spadochroniarze", wyrzucani za często śmieszne przewinienia
z macierzystych seminariów — szczególnie z południa Polski.
Niemal połowa składu osobowego naszej uczelni rekrutowała się
spośród alumnów pochodzących z Przemyśla, Tarnowa, Sandomierza,
Opola i Katowic. W tamtejszych seminariach działo się podobno
jeszcze gorzej niż we Włocławku. Oczywiście byli i tacy, którzy
przenieśli się dobrowolnie — na własną prośbę (tak jak ja)
lub byli tutaj od pierwszego roku. Ta zbieranina młodych ludzi
odnalazła w Łodzi swoją „ziemię obiecaną". Na pierwszy
rzut oka, Seminarium Łódzkie niczym szczególnym się nie
wyróżniało. Regulamin był tu niemal identyczny jak wszędzie, ale
atmosfera o wiele zdrowsza. Jak przystało na miasto uniwersyteckie,
poziom nauczania w Łodzi był wyższy w porównaniu np. z
Włocławkiem, a profesorowie — bardziej utytułowani.
Usuwano
najczęściej za oblanie kilku egzaminów, a żeby wylecieć z
powodów moralnych trzeba się było nieźle „zasłużyć".
Oczywiście takie przypadki zdarzały się, ale były to już sprawy
bardzo drastyczne, np. kradzież i na ogół wszyscy zgadzaliśmy się
wtedy z decyzją przełożonych. Ogólnie rzecz biorąc — większa
część rezygnowała dobrowolnie aniżeli była usuwana. Każdego
roku uczelnię zasilał „desant" kilkunastu spadochroniarzy.
Właśnie oni najbardziej skwapliwie korzystali ze swobody panującej
w Łódzkiej Uczelni. Ta swoboda polegała również na tym, że nikt
z przełożonych nie robił obchodów po pokoikach; można było
wychodzić pojedynczo do miasta i zginąć w nim dokładnie, a Święta
spędzało się w domu rodzinnym. Byli oczywiście i tacy, którzy
przeginali i to ostro. Byłem tym, zwłaszcza na początku,
autentycznie zgorszony. Nie mogłem zrozumieć, jak można było np.
niemal notorycznie nie chodzić na modlitwy, wracać ze spaceru
następnego dnia albo pić w pokoju alkohol. Na ogół jednak, do
regulaminu było tu podejście bardziej zdrowe i naturalne — tak ze
strony kleryków, jak i przełożonych.
To
co mnie urzekło już na początku mojego pobytu, to brak atmosfery
nerwowości i ciągłego niepokoju, tak dobrze znanej mi z Włocławka.
Poczucie spokoju i stabilizacji o wiele bardziej odpowiadało
charakterowi tego miejsca, a przede wszystkim — samym alumnom. W
takiej atmosferze łatwiej było pracować nad swoją duchowością,
uczyć się i żyć. Uczelnia gwarantowała wszechstronny rozwój.
Często wychodziliśmy wspólnie do kina czy teatru. Mogliśmy
korzystać z bogato wyposażonej biblioteki, czytelni, kursów
komputerowych, atlasu do ćwiczeń itp. Ksiądz biskup Lepa, który
zajmował się w episkopacie środkami masowego przekazu,
wykorzystywał swoje szerokie znajomości i koneksje. Zapraszał do
nas ludzi kultury i sztuki, a przede wszystkim polityków prawicy —
szlifujących nam światopoglądy.
W
Seminarium Łódzkim odnalazłem swoje miejsce na ziemi. Każdego
dnia dziękowałem Bogu, że mnie tam sprowadził. Na początku
zamieszkałem w dużym, czteroosobowym pokoju, w starym skrzydle.
Moim superiorem był mój rówieśnik z roku. Mieszkało tam jeszcze
dwóch braci z kursu trzeciego, z których jeden — Jarek pochodził
tak jak ja z Włocławka i po roku przerwy przeniósł się do Łodzi.
Żyliśmy zgodnie i wesoło. Po jakimś czasie jednak zaczęła mnie
martwić postawa Jarka, który coraz częściej opuszczał poranne
modlitwy i spóźniał się notorycznie ze spacerów. Wkrótce Jarek
zrezygnował — sam lub z pomocą przełożonych (tego nigdy do
końca nie było wiadomo). Podobno poznał jakąś kelnerkę.
Nie
sądzę, żeby mój ziomek padł ofiarą jakiegoś donosiciela (nie
czuło się tutaj ich obecności). Nasz superior Darek odszedł po
roku. Po jakimś czasie okazało się, iż wraz z dwoma innymi
kolegami przeniósł się do polskiego seminarium w Ocherlake
(U.S.A.). Zrobili to w tajemnicy przed naszymi przełożonymi i
biskupem, kontaktując się tylko ze Stanami, co wywołało trochę
zamieszania.
W
drugim semestrze sam zostałem superiorem. Miałem pod sobą dwóch
młodszych kolegów z 1-go roku. Jednym z nich był Stasiu Kmiotek,
który zafascynował mnie i wszystkich, którzy choć trochę go
poznali. Był on bez wątpienia niezwykłą osobowością —
genialny umysł (m.in. kilka opanowanych biegle języków) i
wszechstronna wiedza, wielka kultura osobista i prawność charakteru
— rzadko spotykana, nawet w takim miejscu jak seminarium. Stasiu
stanowił żywe zaprzeczenie teorii, iż nie ma ludzi doskonałych, a
przy tym cechowała go autentyczna skromność. W czasie gdy
mieszkaliśmy razem tj. przez pół roku nasz pokoikowy geniusz
opanował język hiszpański. Nie krył, że fascynuje go ten kraj i
bardzo chciałby tam kiedyś pojechać. Tak się szczęśliwie
złożyło, iż zapoznał się wkrótce z hiszpańskim księdzem,
który przyjechał do Łodzi, a Stasiu był jego tłumaczem podczas
spotkania z biskupem Ziółkiem. Chłopak przypadł do gustu
Hiszpanowi, który po niedługim czasie zaprosił go do swojej
parafii. Wizyta miała dojść do skutku podczas najbliższych
wakacji. Jednak wcześniej zdarzyło się coś, co kompletnie
zdruzgotało naszego Stasia, a w konsekwencji doprowadziło do jego
rychłego odejścia z seminarium. Ktoś z bliskiej rodziny obdarował
go większą kwotą pieniędzy; było tego coś około 100 DM. Dla
chłopca, który pochodził z biednej, wiejskiej rodziny była to
niemal fortuna. Kwota ta była ponadto rozwiązaniem jego
największego wówczas problemu — sfinansowania wyprawy do
wyśnionej Hiszpani. Stasiu był szczęśliwy jak nigdy dotąd i
swoim zwyczajem zaczął dzielić się swoim szczęściem z innymi.
Skutek tego był taki, że ktoś go bezczelnie okradł. Podobne
wypadki zdarzały się i niestety wcale nie należały do rzadkości.
Pokoje na długich korytarzach były zazwyczaj otwarte. Na posiłki i
modlitwy chodzili zazwyczaj wszyscy, ale złodziej mógł się łatwo
zadekować i buszować po wyludnionych mieszkaniach. Potwórnie żal
nam było kolegi. Zebraliśmy większą część pieniędzy które
stracił, ale nikt nie potrafił zwrócić mu utraconej wiary w
drugiego człowieka i podkopanych ideałów, którymi wcześniej
wprost emano-wał W rozmowie ze mną, z niezwykłą szczerością
wyznał, ze on po prostu nie rozumie, jak ktoś mógł zrobić coś
podobnego i to w takim miejscu Nie myślał przy tym o swojej
stracie, ubolewał tylko nad sumieniem tego, który to zrobił.
Przykład Stasia był jednym z wielu klasycznych przykładów
niszczenia najbardziej wartościowych jedno-stek przez samą
wspólnotę. Faktem było, iż niektórzy jej członkowie mogli być
równie dobrze członkami gangu czy mafii, a chwilowe zaniedbania w
tej dziedzinie nadrabiali pospolitym złodziejstwem.
W
ciągu trzech lat pobytu w Łodzi spotkałem kilku byłych kolegów z
Włocławka. Od jednego z nich dowiedziałem się o tym, że po 4-tym
roku studiów zrezygnował mój przyjaciel Tomek. Ożenił się ze
wspaniałą dziewczyną i wspólnie zamieszkali we Włocławku. Kiedy
nadeszły wakacje pojechałem do nich w odwiedziny. Byli bardzo
zakochani i szczęśliwi. Żona Tomka urzekła mnie mądrością
życiową i wróżbami na mój temat, które spełniają się jedna
po drugiej. Niestety Tomek który pochodził ze wsi, „stracił"
(oby nie na zawsze) rodziców. Nie mogli pogodzić się z decyzją
syna.
Część
moich pierwszych „łódzkich wakacji spędziłem na koloniach
organizowanych przez Caritas. Kolonie przeznaczone dla dzieci z
najbiedniejszych i patologicznych domów, odbywały się w pięknej
wsi Nagórzyce, nad Zalewem Sulejowskim. Byłem tam wspólnie z innym
klerykiem z 2-go roku. Wychowawczyniami poszczególnych grup
dziecięcych były studentki. Szczególnie dwie z nich przyprawiły
mnie i mojego kolegę o szybsze bicie serca. Z satysfakcją
stwierdziłem jednak że nie zdziczałem w seminarium. Potrafiłem
spokojnie, na luzie rozmawiać z piękną dziewczyną. Nie miałem
przy tym sprośnych myśli ani spoconych rąk. W pełni kontrolowałem
sytuację. Mój jasno wyznaczony cel - kapłaństwo - przewyższał
wszystko inne, cokolwiek by to nie było. Może byłem przy tym
niezbyt pokorny, ale często powtarzałem słowa św. Franciszka: „Do
wyższych celów jestem stworzony".
Podobnie
jak we Włocławku, co jakiś czas wyjeżdżaliśmy po wsparcie
finansowe do parafii. Takich wyjazdów w teren było kijka w ciągu
roku. W odróżnieniu jednak od Włocławka, tutaj mogliśmy sami
prosić o odpowiadające nam parafie. W związku z tym kilka razy z
rzędu odwiedziłem małą, wiejską placówkę, leżącą najbliżej
mojej rodzinnej — aby po ostatniej Mszy móc pojechać do domu. Tak
robili wszyscy klerycy. Proboszcz parafii był bardzo miły, ale
wyczuwałem w nim coś, co go gdzieś od wewnątrz gryzło.
Zauważyłem, iż zachowuje się nerwowo i dziwnie — jakby coś
lub kogoś ukrywał. Moje przypuszczenia zamieniły się w
pewność, gdy przyszliśmy z „sumy" na obiad. Proboszcz
twierdził, że mieszka zupełnie sam na plebanii. Mnie wpuszczał
tylko do jednego pokoju — przy wejściu więc nie mogłem tego
sprawdzić, zresztą wcale mnie to nie obchodziło. Po co jednak
składał pierwszy taką deklarację skoro prawda musiała wyjść na
jaw? Otóż, gdy przyszliśmy z Kościoła okazało się, że obiad
jest już ugotowany, a szklanki po porannej kawie gdzieś zniknęły.
Będąc kolejny raz w tej samej parafii znowu usłyszałem, już na
wstępie, że jesteśmy sami. Kiedy jednak przyszliśmy na obiad, a
ten stał już przygotowany na stole — nie wytrzymałem i wyraziłem
naturalne w takiej sytuacji zdziwienie. Proboszcz poczerwieniał,
zjadł w milczeniu obiad, a później powiedział wzruszony, że
oddał Kościołowi wszystko — całe swoje życie, ale — „trudno
jest być człowiekowi samemu" — spuentował. Żałowałem,
że ta „niewidzialna ręka" od razu się nie pokazała. Nie
męczyłbym wówczas tego poczciwego człowieka. Swoją drogą,
biedna to była kobieta, która musiała ukrywać się przed całym
światem i biedny mężczyzna, który ją ukrywał. Pytam się — do
jakiego wieku może jeszcze bawić człowieka
zabawa
w chowanego?
Na
piątym roku otrzymałem z rąk biskupa posługę akolitatu. To jedna
z najwspanialszych funkcji kapłańskich — rozdzielanie Ciała
Chrystusa! Jakże byłem szczęśliwy i wzruszony, gdy po raz
pierwszy udzielałem Komunii swoim rodzicom!
Rozpocząłem
również równolegle studia na Akademii Teologii Katolickiej w
Warszawie, korzystając z jej filii łódzkiej. Czas piątego roku
wspominam jako doskonałą harmonię pracy intelektualnej,
pogłębiania duchowości oraz... ćwiczeniach ciała. Już w liceum
z pasją podnosiłem ciężary, a tu miałem pod bokiem nowy atlas.
Mieliśmy
w tym czasie kilka „afer". Najbardziej przykrą była
historia, która wydarzyła się w Tomaszowie, a odbiła szerokim
echem w całej diecezji. Tamtejszy proboszcz — Ryszard Falski —
napastował seksualnie młodego ministranta. Stary świntuch dość
poważnie nad-wyrężył odbytnicę chłopca.
Podobne
bolesne wydarzenia zdarzały się co jakiś czas, ale zawsze budziły
w nas niezrozumienie i trwogę. Fakty te skrzętnie tuszowano i
ukrywano — załatwiając sprawę (jak w przypadku tomaszowskim)
większą sumą pieniędzy za milczenie. Kościół przez setki lat
opanował do perfekcji sztukę kamuflażu.
Dotarła
do nas również wieść o powieszeniu się zakonnicy w Parafii p.w.
Św. Franciszka w Łodzi. Według późniejszych relacji jej
spowiednika — siostra miała duży temperatent seksualny, z którym
nie mogła sobie poradzić. Ciągłe pokusy i grzeszne myśli
zamieniły jej życie w koszmar, pomieszały zmysły i pchnęły do
samobójczej śmierci.
Druga
afera rozegrała się w samym seminarium, a właściwie tam miała
swój finał. Otóż na jednym ze wschodnich przejść granicznych
przechwycono kradziony samochód, bardzo dobrej marki —
przeprowadzany przez jednego Ł naszych braci kleryków. Zdarzenie to
doprowadziło do zdemaskowania grupy kilku alumnów naszej uczelni,
którzy w sutannach szmuglowali przez granicę kradzione samochody
dla jednej z grup przestępczych. Mafiosów, tworzących w seminarium
jedną z zamkniętych „paczek", usunięto dyscyplinarnie.
Sprawa jak zwykle nie ujrzała światła dziennego — „dla dobra
Kościoła".
Będąc
w seminarium, ja i moi koledzy, doskonale wiedzieliśmy o tym, co się
działo w terenie. Słyszeliśmy i znaliśmy z naszych własnych,
parafialnych podwórek, konkretne przykłady łamania przez księży
celibatu, a raczej czystości — na wszystkie możliwe sposoby —
życia w konkubinacie, rozbijania małżeństw, uwodzenia nieletnich
(często są to uczniowie i uczennice szkół średnich, a nawet
podstawowych), związków i romansów z zakonnicami, nakłaniania do
współżycia kobiet i mężczyzn podczas spowiedzi (korzystając z
jej tajemnicy) itd.
Dla
niektórych z nas takie i podobne przypadki były zdecydowanie
gorszące; nieliczni do końca, tzn. do momentu wyjścia z
seminarium, szczerze w nie powątpiewali. Jestem jednak przekonany,
że wielu przyjmowało takie wieści z cichą nadzieją, w stylu —
Jakoś to będzie" albo „na szczęście można będzie
pokombinować, skoro innym się udaje". Znamienne, a czasem
zachęcające było to, iż hierarchowie Kościoła bardzo
pobłażliwie podchodzili do nadużyć kleru, związanych z
pogwałceniem szóstego przykazania. Jeśli już wyskok stał się
głośny i doszedł, zwykle za spraw ą „kolegi"-księdza, do
uszu biskupa
— w
najgorszym wypadku delikwenta przenoszono na inną placówkę.
W
przypadku proboszczów, nawet to nie zawsze wchodziło w grę. Kto
nie wierzy może sprawdzić w Parafii M.B. Królowej Polski w
Tomaszowie, gdzie do dzisiaj urząd przewielebnego, czcigodnego
proboszcza sprawuje stary pedofil vel ks. prałat Ryszard Falski.
Zaiste, tacy jak on nie łamią żadnego ze ślubów (celibat =
beżenność, a nie czystość). Biskupi, wiedząc o rozmiarach
zjawiska zdają sobie sprawę, że jakiekolwiek reakcje z ich strony
byłyby walką z wiatrakami i odsłoniłyby ogromny problem (także
ludziom świeckim), a to jest ostatnia rzecz, której chce Kościół.
Jednocześnie ci sami bis-kupii, na czele z papieżem, potępiają
księży zawierających związki małżeńskie. Biblia, która w
żadnym miejscu nie mówi o bezżen-ności kapłanów (wręcz
przeciwnie), wielokrotnie podkreśla naturalne, tj. dane przez Boga,
prawo każdego człowieka do posiadania rodziny.
Nadeszły
kolejne wakacje dla mnie pod znakiem pieszej pielgrzymki do
Częstochowy i kolejnych kolonii Caritasu. Po wakacjach wydarzenie,
na które czekałem od lat — Święcenia diakonatu. W
Diecezji Łódzkiej organizowaniem święceń diakonatu wyróżnia
się co roku inną parafię. Nasza uroczystość wypadła w
Pabianicach. Ogromny nowy Kościół p.w. Św. M. Kolbego pomieścił
wszystkich zaproszonych gości. Moja bliska rodzina stawiła się w
komplecie. Oprawa uroczystości była, jak zwykle imponująca.
Święceń udzielał nam rektor — ks. bp. Adam Lepa. Tydzień
wcześniej przeżyliśmy wspólnie rekolekcje, które chyba każdy z
nas będzie długo wspominał. Prowadził je, w klasztorze —
pustelni pod Częstochową, wspaniały człowiek — kapłan —
ojciec Winfrid ze Zgromadzenia Krwi Chrystusa. Biskup po raz pierwszy
nałożył na mnie ręce, tak jak Jezus na apostołów. Ja natomiast
po raz pierwszy zostałem poświęcony Bogu, wobec którego
ślubowałem celibat — bezżenność, posłuszeństwo bikupowi
ordynariuszowi oraz odmawianie brewiarza. Po święceniach diakonatu
— ksiądz diakon mógł prowadzić nabożeństwa oprócz Mszy
Świętej, a także asystować przy pogrzebach i ślubach. Ja i moi
koledzy byliśmy wprost zauroczeni nowymi obowiązkami i
możliwościami. Dumnie paradowaliśmy po seminaryjnym ogrodzie z
brewiarzem w rękach — jak poważni duszpasterze. A ile było
emocji przy pierwszym ślubie! Jeden z naszych kolegów nie przyjął
święceń. Wiedzieliśmy, że ma dziewczynę i czeka tylko na obronę
pracy, aby z tytułem magistra odejść w inne życie.
Nie
wiem jak moi koledzy z roku, ale ja ślubując celibat uczyniłem to
w jakimś sensie w sposób nie do końca świadomy (a więc zgodnie z
nauką Kościoła — nieważny). Żyjąc od 19-tego roku życia w
zamkniętym środowisku i obracając się niemal wyłącznie w kręgu
spraw związanych z Kościołem — nie miałem okazji doszukiwać
się u siebie pragnień związanych z małżeństwem czy założeniem
rodziny.
Patrząc
po latach na zdjęcia z uroczystości w Pabianicach widzę twarze i
oczy moich braci — tak samo ufne i nieświadome jak moje.
Wspomniałem
już wcześniej o stanowisku dziekana ogólnego. Funkcję tę
dzierżył diakon wybrany w tajnych wyborach przez wszystkich
kleryków i zatwierdzony przez przełożonych. Na tych samych
wyborach, które odbywały się przed wakacjami, (kandydaci byli
wtedy na 5-tym roku) wybierano również dziekana ogólnego
gospodarczego i sacelana tj. opiekuna kaplicy. O ile funkcja dziekana
ogólnego miała charakter reprezentacyjny i sprowadzała się
zazwyczaj do odczytania kilku zdań „w imieniu kleryków", to
dwa pozostałe stanowiska łączyły się z konkretną pracą,
obowiązkami i odpowiedzialnością. W czasie wyborów kilku kleryków
zgłosiło moją kandydaturę na dziekana ogólnego gospodarczego,
podając w uzasadnieniu moją rzekomą operatywność, zdolności
organizacyjne i umiłowanie czystości. Wybrano mnie niemal
jednogłośnie na to stanowisko, a przełożeni wybór zaaprobowali.
Miałem
więc, oprócz pisania pracy magisterskiej, sporo zajęć przez
ostatni rok studiów. Do moich obowiązków należał m.in. —
ogólny nadzór nad czystością i porządkiem w seminarium oraz
organizowanie ludzi do prac, np. liczenia i układania pieniędzy po
zbiórkach itp. Na każdym roku był tzw. kursowy dziekan
gospodarczy. Wszyscy oni podlegali mnie i na moje polecenie
wyznaczali kleryków na swoim roku. Pod nieobecność lub w przypadku
niedyspozycji dziekana ogólnego, zastępowałem go na różnego
rodzaju imprezach. Co do prac fizycznych wykonywanych przez kleryków
w seminarium i poza nim - miały one rozmaity charakter i były na
porządku dziennym. We Włocławku klerycy przede wszystkim
rozładowywali kontenery z darami oraz pracowali na seminaryjnych
areałach przy pracach polowych. Przy ich ogromnej pomocy wybudowano
także nowy gmach uczelni. W Łodzi na szczęście nie było już
problemów z darami, które w latach 90-tych przestały prawie
przychodzić. Najwięcej pracy było przy zwożeniu plonów, którymi
wiejskie parafie obdarowywały seminarium, a także przy rozładunku
cegieł na dom księży emerytów i ogromne łódzkie świątynie.
Moja funkcja dziekana gospodarczego łączyła się też z
przywilejem, otóż wspólnie z sacelanem mieszkaliśmy w dość
dużym pokoju na uboczu. Mieliśmy swoją łazienkę z prysznicem i
wc. Poza „ustawowymi" obowiązkami miałem też inny, który
był najbardziej wyczerpujący, ale dawał też dużo satysfakcji.
Naprzeciwko
naszego pokoju było mieszkanie byłego wieloletniego rektora
seminarium, który od kilku lat leżał sparaliżowany w łóżku.
Ksiądz Infułat Woroniecki mimo podeszłego wieku (ponad 80 lat) i
nieuleczalnej choroby zachował dobry humor i był prawdziwą
skarbnicą wiedzy o Łódzkim Kościele. Od jego łóżka do naszego
pokoju był przeciągnięty przewód, który u nas kończył się
elektrycznym dzwonkiem. Ksiądz rektor miewał okropne bóle o
różnych porach dnia i nocy i często korzystał z dzwonka.
Konsekwencją mojego ciągłego zabiegania było zaniedbanie pracy
naukowej. Od czwartego roku studiów uczęszczałem na seminarium z
prawa kanonicznego. Promotorem mojej pracy magisterskiej był obecny
rektor — ksiądz dr. Pękalski — wspaniały człowiek i kapłan
z wielkim poczuciem humoru. Tematem mojej pracy był katechumenat —
instytucja pierwotnego Kościoła, przygotowująca kandydatów do
przyjęcia chrztu. Mniej więcej w połowie szóstego roku ogłosiłem
wszem i wobec obłożną chorobę. Zamknąłem się na miesiąc w
pokoju (wychodziłem tylko do ks. Infułata). Jedzenie donosił mi
współmiesz-kaniec. Po miesiącu praca magisterska była już
gotowa, a niedługo potem obroniłem ją na 4 + w Akademii Teologii
Katolickiej w Warszawie.
Będąc
po pierwszych święceniach w Seminarium Łódzkim można było
pozwolić sobie na głęboki oddech. Byliśmy jedną nogą w
kapłaństwie, a wielu traktowało nas już jak pełnoprawnych
księży. Mogliśmy pozwolić sobie np. na wykłady połączone z
luźną dyskusją i wymianą zdań. Powszechnie wiadomo, jak wielu
wiernych nie zgadza się z pewnymi naukami Kościoła dot.
antykoncepcji, zapłodnienia in vitro czy rozwodów. Mało kto wie
natomiast, że jeszcze w większym stopniu nie zgadzają się z nimi
sami księża (choć je przekazują). Niektóre fragmenty doktryny
napotykają na oponentów już w seminarium, wśród kleryków.
Osobiście nie zgadzam się z kilkoma naukami odnoszącymi się do
moralności chrześcijańskiej i mam zastrzeżenia co do uzasadnienia
kilku innych. Dla przykładu, jednym z podstawowych uzasadnień
dogmatu mówiącego o Jezusie jako o jedynym Synu Maryi jest
stwierdzenie, iż gdyby miała Ona więcej dzieci uwłaczałoby to
Jej godności, a także godności samego Jezusa. Nie sądzę, że dla
Jezusa byłoby poniżające to, iż urodził by się jako
pierworodny, ale nie jedyny z prawowiernego małżeństwa. Często w
węższym gronie dyskutowaliśmy o naszych różnych wątpliwościach
co do wpajanej nam doktryny. Nie było jednak wielu odważnych,
którzy chcieliby polemizować z profesorami. Ja zdobyłem się na
taką polemikę będąc już diakonem.
Była
to dyskusja z wykładowcą świeckim, występującym czasami w
telewizji, utytułowanym prof. seksuologii p. Włodzimierzem
Fijał-kowskim, który zawsze reprezentuje linię ściśle kościelną.
Profesor miał wykłady z naszym kursem na temat naturalnych metod
zapobiegania ciąży oraz płciowości w ogóle. Mówiliśmy o
metodach antykoncepcji niedopuszczalnych z punktu widzenia moralności
chrześcijańskiej. Wszyscy są zgodni co do tego, że antykoncepcja
w niektórych przypadkach jest wręcz konieczna. Zrozumiałe jest
również negatywne stanowisko wobec metod antykoncepcyjnych
polegających na zniszczeniu zapłodnionej komórki jajowej, nie
mówiąc już o samej aborcji. Mnie i moim kolegom nie trafiło
jednak do przekonania postawienie znaku równości pomiędzy
wszystkimi środkami zapobiegania ciąży odrzucanymi przez Kościół.
Ja wziąłem w obronę prezerwatywę, która nie dopuszcza do samego
zapłodnienia. Biorąc pod uwagę jej niską cenę i zawodność
metod naturalnych wydaje się być ona jakimś rozwiązaniem, tym
bardziej, że zapobiega przed AIDS. Profesor Fijałkowski był
oburzony moją nieprawomyślnością. Jedynym jego argumentem było
jednak tylko to, że prezerwatywa jest czymś „sztucznym i
nienaturalnym" oraz że — „zabrania tego Kościół".
Może nie wiedział, iż Kościół to ludzie, a ludzie się
zmieniają tak, jak warunki w których żyją. Ciekawe co by
powiedział ten naukowiec, gdyby był ojcem wielodzietnej rodziny, a
połowa z jego niedożywionych i niechcianych dzieci pochodziłaby ze
stosowania naturalnych metod zapobiegania ciąży zalecanych przez
Kościół. Zgodnie z argumentacją profesora należałoby również
potępić wszelkie „sztuczne" substancje i „nienaturalne"
metody ratujące ludzi, np. lekarstwa, sztuczne zęby, zastawki
serca, nerki, protezy itp.
Ktoś
mógłby powiedzieć, że nie dziwi go stanowisko byłego księdza.
Zapewniam Was jednak, iż ogromna większość waszych duszpasterzy
(w tym moi kursowi koledzy) jest podobnego zdania.
W
Kościele hierarchicznym nie ma niestety miejsca na indywidualne
interpretacje i przemyślenia, a tym bardziej na dyskusje o
dogmatach, które są niepodważalne. Jest bardzo uciążliwe i
bolesne — głosić przez całe życie to, z czym się człowiek nie
zgadza i co chciałby zmienić, a tego zrobić nie może. Równie
uciążliwa i bolesna jest bezsilność kapłanów wobec celibatu,
który negują, a w którym muszą żyć jeśli chcą być kapłanami.
Gdyby ktoś szukał w tej książce powodów mojego odejścia z
kapłaństwa to właśnie znalazł aż dwa z nich.
Seminarium
Łódzkie, mimo iż było o wiele bardziej normalne od włocławskiego,
nie mogło ustrzec kleryków przed zachowaniami typowymi dla
zamkniętego środowiska męskiego. Myślę tu o zachowaniach
homoseksualnych. W ciągu trzech lat pobytu w Łodzi miałem okazję
obserwować rozwój klasycznego, w warunkach seminaryjnych, homo —
uczucia, które miało swój epilog za ścianą mojego pokoju. Jeden
z moich kolegów z roku — Stasiu zaprzyjaźnił się z młodszym
o dwa lata Marcinem, który pochodził z samej Łodzi. Początki
przyjaźni chłopców były, jak to bywa w takich przypadkach —
bardzo niewinne. Ponieważ rodzice Staszka mieszkali na drugim końcu
Polski — chłopak bywał częstym gościem w domu Marcina, tym
bardziej, że ten ciągle go zapraszał. Staszek przez kilka lat
przywiązał się do młodszego kolegi i jego rodziny, ale zachowywał
się powściągliwie do samego końca. Tymczasem Marcin nie widział
świata poza Staszkiem. Chciał przebywać ciągle i tylko z nim.
Kupował mu drogie prezenty, kwiaty, fundował bilety do kina i
teatru. Wyręczał Staszka we wszystkich obowiązkach: sprzątał mu
pokój, pomagał zbierać materiały do pracy magisterskiej itd. Mój
kolega chyba zbyt późno zauważył, że sprawy zaszły za daleko
albo po prostu była mu na rękę taka pomoc i „opieka". W
końcu jednak zaczął stopniowo odsuwać się od Marcina, co ten
strasznie przeżywał. Pewnego wieczoru zelektryzował mnie łomot
rzucanych przedmiotów i dźwięk tłukącego się szkła,
dobiegający zza ściany. Pobiegłem sprawdzić co się dzieje.
Zobaczyłem Marcina, który demolował pokój Staszka — łamał
krzesła, rozbijał wazony, rzucał książkami. Staszek próbował
go powstrzymać, ale Marcin dostał szału. Wykrzykiwał przy tym, że
Staszek go odtrąca i ignoruje, podczas gdy on gotów jest zrobić
dla niego wszystko. Próbowałem uspokoić desperata, chociaż było
mi go bardzo żal. W tym czasie Stanisław wybiegł z pokoju, a za
chwilę wrócił z prorektorem. Marcin był załamany i zrezygnowany.
Łamiącym
się głosem, ze łzami w oczach powiedział przełożonemu, że jest
mu wszystko jedno i że nie ma po co żyć bo Stasiu go już nie
chce, a on Stasia kocha. Sytuacja była tragikomiczna. Ksiądz
wicerektor zachował jednak stoicki spokój. Zaprowadził Marcina do
siebie na rozmowę. Wkrótce chłopak musiał opuścić seminarium.
Świecenia
kapłańskie zbliżały się wielkimi krokami. Po obronie pracy
magisterskiej pozostało mi tylko drukowanie zaproszeń. W tym czasie
bardzo dużo się modliłem i mobilizowałem do zadań, które miały
mi zostać niedługo powierzone. Przed święceniami czekały nas
jeszcze prywatne rozmowy z arcybiskupem (odkąd Diecezja Łódzka
stała się archidiecezją), przełożonymi i ojcem duchownym
odpowiedzialnym za naszą formację wewnętrzną. Pierwsza kolejka
ustawiła się przed mieszkaniem „ojczaszka". Był to
dobroduszny, trochę fleg-matyczny człowiek ok. sześćdziesiątki.
Podobno wewnątrz miał naturę choleryka, ale nigdy tego nie
doświadczyłem. Rozmowa z ojcem była objęta tajemnicą. Tematem
jej, jak się później zorientowaliśmy, była pokora i
posłuszeństwo. Czekając na swoją kolej, widziałem posępne i
załamane oblicza wychodzących kolegów. Ojciec Świątek znany był
ze swojego radykalizmu i ortodoksyjnej postawy. Rozmowa z nim była
jedną z tzw. rozmów dopuszczających do święceń. Wszedłem więc
do środka z duszą na ramieniu. Wyszedłem po kilkudziesięciu
minutach posępny i załamany jak inni. Okazało się, że żaden z
nas nie został dopuszczony do święceń, ale „ojczaszek" dał
nam kilka dni na przemyślenia, po czym mieliśmy przystąpić do
poprawki. Ponieważ rozmowę nie obejmowała tajemnica spowiedzi,
przedstawię pokrótce jej treść i wymowę. Ojciec dał każdemu z
nas pod rozwagę kilka takich samych przykładów. Pierwszy z nich
dotyczył prywatnego objawienia. „Załóżmy — mówił ojciec
Świątek — że objawiła ci się Matka Boska albo Pan Jezus.
Otrzymałeś jakieś posłanie czy misję do spełnienia. Oczywiście
jedziesz z tym od razu do swojego biskupa, a on mówi ci, że to
wszystko jest przewidzeniem i nakazuje nikomu nic nie mówić — co
robisz?" Druga historia była już bardziej realna. „Przypuśćmy,
że założyłeś (oczywiście za zgodą biskupa) jakieś
stowarzyszenie modlitewne czy charytatywne, które w krótkim czasie
wydało wspaniałe owoce. Widzisz na własne oczy ludzkie przemiany i
nawrócenia. Nagle biskup odwołuje swoją zgodę, każąc ci
zaprzestać działalności — co robisz?" Inny przykład
dotyczył posłuszeństwa proboszczowi. „Dajmy na to, że w swojej
parafii skupiłeś wokół Kościoła masę młodzieży.
Zorganizowałeś ją w oazę, czy też inną organizację kościelną.
Młodzież staję się lepsza, nawraca się, jest rozmodlona. W tym
momencie wkracza proboszcz zakazując np. jakichkolwiek zgromadzeń
młodych ludzi — co robisz?"
W
każdym powyższym przypadku należało bezwzględnie i natychmiast,
bez prawa do polemiki, podporządkować się woli przełożonego.
Takie ślepe posłuszeństwo wobec wyższego w hierarchii odnosi się
do każdej bez wyjątku sprawy i problemu. Jest to główne spoiwo
trzymające Kościół Katolicki w jedności. Przez sześć lat
słyszeliśmy wszystko o posłuszeństwie i pokorze, ale gdzie w tym
wszystkim miejsce dla własnej inicjatywy i postępu? Po kilku dniach
wyniki — 3:0 i 2:1 dla ojca — poprawiliśmy na naszą korzyść.
Ostatnie
rekolekcje poprzedzające święcenia kapłańskie nasz rocznik odbył
w Szczawinie — małej wiosce pod Zgierzem, gdzie Siostry
Służebniczki miały swój dom zakonny. Rekolekcje prowadził
redaktor naczelny „Niedzieli" — ks. dr Ireneusz Skubiś.
Byliśmy już wtedy podekscytowani święceniami. Myślę, że wielu
spośród nas dopiero tam zaczęło na poważnie myśleć o tym, co
się wydarzy za parę dni. Wynikało to z naszej długiej i
szczerej rozmowy przy ognisku, ostatniego wieczoru. Mieliśmy po 25
— 26 lat, ale ciągłe przebywanie w „szkole" sprawiło, że
nasze zachowanie i sposób myślenia był ciągłe niepoważny, a
chwilami wręcz dziecinny. Jednak tego jednego wieczoru wszyscy byli
skupieni; nic dziwnego — następnego dnia mieliśmy przyjąć z rąk
arcybiskupa święcenia czyniące nas kapłanami na wieki! Nasza
rozmowa szybko zeszła na temat życia, które nas czeka — celibat,
samotność, niezrealizowane ojcostwo. Dopiero wszystkich naraz
zatrwożyła ta wizja, z którą każdy z osobna zdawał się zgadzać
już od dawna. Jeden z kolegów, znany kawalarz, powiedział:
„wiecie, od sześciu lat nie pocałowałem żadnej dziewczyny i to
wydaje się oczywiste — byłem klerykiem zamkniętym w seminarium.
Ale kiedy uświadomię sobie, że nie mogę tego zrobić do końca
życia — wydaje mi się to głupie i nierealne. W imię czego?! Czy
Jezus rzeczywiście wymaga od nas aż takich ofiar?!"
Zapewne
wielu ludzi zastanawia się — kim są ci młodzi chłopcy
decydujący się na sześć lat odosobnienia, a później na życie w
samotności — bez żony, potomstwa, własnego domu? Co nimi
kieruje? Jakie idee i cele im przyświecają? Czy ich intencje są
zawsze szczere? Na takie pytania nie sposób jest odpowiedzieć
jednoznacznie i schematycznie. Niemożliwe jest przeniknięcie
ludzkich myśli, nie mówiąc już o tym, że każdy człowiek jest
niepowtarzalny. Ocena innego człowieka, w celu zaszufladkowania go
(bo tak jest najłatwiej), jest zawsze — mniej lub bardziej
chybiona. Ja jestem jednak w tej dobrej sytuacji, iż mogę próbować
odpowiedzieć na powyższe pytania w oparciu o własne, sześcioletnie
doświadczenie. Są to spostrzeżenia i przemyślenia zebrane w dwóch
seminariach — dwóch środowiskach kleryckich, z których każde
miało swoją specyfikę, choć wiele miały ze sobą wspólnego. Być
może moje oceny wydadzą się komuś nazbyt przejaskrawione i
tendencyjne. Zapewniam jednak, że nie występuję w roli tego, który
patrząc wstecz na swoje najpiękniejsze lata życia, spędzone za
kościelnymi murami — pragnie odwetu. Uważam, że okres
seminaryjny jest w moim życiu, z jednej strony — jak gdyby
—
wyjściem
na pustynię, aby spotkać tam Boga, a z drugiej strony
—
bardziej
ludzkiej — oceniam te sześć lat jako wspaniałą przygodę, która
dużo mnie nauczyła. Nie patrzę na ten czas, jak na ofiarę z
kawałka życia albo jak na okres wyrzeczeń. Paradoksalne jest to,
że będąc w izolacji od świata nauczyłem się lepiej rozumieć
ludzi — i to nie tylko tych w czarnych sutannach. Jeśli zaś
chodzi o nich — to widziałem ich przychodzących i wychodzących.
Wielu zmienił ten czas i życie jakie wiedli. Wielu jednak pozostało
takimi, jakimi byli w dniu złożenia papierów. Wydaje się więc,
że o wartości wychodzących decyduje w dużym stopniu intencja, z
jaką po raz pierwszy przekroczyli seminaryjne progi.
Tak,
jak już wspomniałem, nie sposób jednoznacznie ocenić wszystkich
kandydatów do kapłaństwa. Każdy z nich jest innym człowiekiem.
Nie wolno zapomnieć o tym, że pochodzą ze świata, a jaki jest
świat i jego namiętności wszyscy dobrze wiemy. Są więc klerycy —
złodzieje i klerycy — cwaniacy. Jednak ogromna większość braci
kleryckiej, jestem o tym przekonany, idzie do seminarium za głosem
Bożego powołania. Jeśli wychodzą po sześciu latach gorsi niż
przyszli i (co często bywa) po drodze zgubili drogę, którą
chcieli iść
— to
winien jest chory system, który ich wypaczył, a nie oni sami.
Seminarium duchowne jest środowiskiem jedynym w swoim rodzaju.
Ścierają się w nim dwa światy, krzyżują się dwa sposoby na
życie. Ciągle walczy ze sobą to co ludzkie, ze świata z tym co
boskie — i jest to naturalne. Najgorsze jest to, że to co
kościelne rzadko pomaga temu co boskie, a często wręcz
przeszkadza. Hermetyczność seminarium, wyizolowanie od świata
zewnętrznego sprawia, że jego mieszkańcy pozbawieni trosk i
problemów normalnego życia, tworzą często swoje własne prawa i
obyczaje. Powszechnym zjawiskiem w seminarium jest zatem tzw.
zmanierowanie. Klerycy żyjący pod kloszem, w inkubatorze ochronnym
są nienaturalnie wyczuleni na punkcie swego — „ego".
Przysłowiowe nadepnięcie na odcisk może czasami urosnąć do rangi
wielkiej zniewagi, wręcz tragedii. Konkludując, muszę jasno i
obiektywnie stwierdzić, że ci młodzi ludzie, których spotkałem
na swojej drodze do kapłaństwa byli normalnymi chłopakami,
żyjącymi w niezbyt normalnym środowisku. Powołanie, które
otrzymali nie uczyniło ich świętymi, ale system wychowawczy —
panujący w seminarium - niejednego wykoleił.
ROZDZIAŁ IV
Święcenia
i pierwsze kroki w kapłaństwie
Sobotni
poranek 12 czerwca 1993r. Dzień naszych święceń kapłańskich
wstał gorący i parny. Katedra Łódzka już od rana wypełniała
się rodzinami tych trzynastu wybranych i powołanych, którzy w ich
obecności będą uświęceni i posłani. Pisząc te słowa oglądam
film video z naszych święceń. Widzę procesję, a w niej całe
seminarium — wszystkich kleryków od l-go do 6-go roku, idących w
stronę ołtarza. Za nimi księża, którzy rok wcześniej otrzymali
święcenia. Wreszcie nasza trzynastka w białych albach, z
kapłańskimi ornatami złożonymi na wyciągniętych rękach.
Następnie przechodzą jeden po drugim nasi profesorowie, przełożeni,
czterech biskupów i arcypasterz w otoczeniu asysty. Nasza grupa
ustawia się naprzeciwko ołtarza. Już niedługo staniemy z jego
drugiej strony. Kamera przesuwa się wolno po twarzy każdego z nas.
Wszyscy jesteśmy skupieni i wzruszeni — kamienne twarze,
wyostrzone zmysły, patrzące gdzieś przed siebie oczy.
Kiedy
widzę, jak arcybiskup nakłada ręce na moją głowę, a ja ślubuję
mu posłuszeństwo. Kiedy patrzę na siebie leżącego krzyżem na
katedralnej posadzce, wśród moich braci. Próbuję przywołać w
sobie te myśli i uczucia, które wówczas przepełniały moje serce.
Pamiętam, iż mocno prosiłem Boga o siły i wytrwanie. Obiecałem
Mu szczerą i oddaną służbę. Wierzyłem wtedy, że udźwignę i
poniosę ten krzyż, który brałem na swoje barki. Panie, Boże mój!
Ty wiesz najlepiej, że miałem wielkie pragnienie służenia Tobie i
Twoim wiernym! Ty Wiesz, że na dnie serca zachowałem nadzieję
„która zawieść nie może" — kiedyś znowu stanę przy
Twoim ołtarzu!
Po
tygodniu od tamtych wydarzeń, które zakończyły się oberwaniem
chmury i powodzią na ulicach Łodzi, czekała mnie ostatnia już
uroczystość. Wtajemniczeni wiedzą zapewne, iż nowowyświecony
ksiądz, swoją pierwszą — uroczystą Mszę Świętą, tzw.
prymicję, sprawuje w rodzinnej parafii. Na takie wydarzenie niektóre
wspólnoty parafialne czekają nieraz dziesiątki lat. Nic wiec
dziwnego, iż skupia ono uwagę, oprócz całej rodziny i kręgu
znajomych neoprezbitera5, niemal wszystkich w okolicy. Byłem w
dobrej sytuacji, ponieważ kilka tygodni wcześniej moja parafia
(ok.10 tyś. mieszkańców) przeżyła już prymicję mojego kolegi.
Nie będę opisywał po kolei wszystkich punktów samej uroczystości.
Nie muszę także nadmieniać, że wszyscy tego dnia są wzruszeni;
składają „swojemu księdzu" cudowne życzenia i obsypują go
kwiatami. Dzieci mówią wierszyki, proboszcz wygłasza mowę
okolicznościową, a zaproszony kaznodzieja wychwala pod niebiosa
bohatera parafii. Stałym punktem każdej prymicji jest również
tzw. podziękowanie prymicjanta, w którym zazwyczaj kreśli on drogę
swojego powołania i dziękuje wszystkim (zwłaszcza rodzicom),
którzy na tej drodze stanęli. Na koniec błogosławi wszystkich
zgromadzonych, kładąc każdemu ręce na głowę. Z tym
błogosławieństwem połączona jest szczególna Łaska Boża. Jako
pierwsi dostępują tej Łaski kapłani; następnie siostry zakonne,
klerycy, rodzice, rodzina bliższa i dalsza — aż do ostatniej
głowy w świątyni. Ja osobiście odebrałem swoje prymicje jako
jedno wielkie dziękczynienie. Dziękowałem przede wszystkim Bogu za
to, iż mogłem sprawować Jego Ofiarę przy tym samym ołtarzu, przy
którym służyłem do Mszy jako ministrant. Dziękowałem, iż Był
ze mną i Prowadził mnie przez te wszystkie lata. Dla mnie
prawdziwymi bohaterami tej prymicji byli moi rodzice. To im należały
się wszystkie kwiaty i życzenia. Wiedzie-łem jednak, że dla nich
— najlepszą nagrodą i podziękowaniem za 25-letnie trudy mojego
wychowania — było widzieć mnie sprawującego Najświętszą
Ofiarę. Nie zapomnę nigdy — Kochani Rodzice - Waszej miłości,
troski i Waszego ... przebaczenia.
Każde
prymicje, po części liturgicznej, mają swoją kontynuację przy
suto zastawionym stole. Rodzina i znajomi mogą wtedy do woli
nacieszyć się swoim pupilkiem. Oczywiście nigdy nie podaje się
alkoholu, ale muzyka i taniec są praktykowane — zwłaszcza w
górach. Utartym zwyczajem — prymicjanta obdarowuje się prezentami
i ko-pertkami. Święcenia kapłańskie i następujące po nich
prymicje często przyrównuje się do ślubu i wesela. Biorąc pod
uwagę fakt, iż wydarzenia te łączą się z dwoma równorzędnymi
sakramentami — nie jest to pozbawione sensu. Biesiadowanie i zabawa
prymicyjna trwają zwykle do wieczora. Kiedy pojadą już ostatni
goście, a zmęczeni rodzice położą się spać, zostają sami
zaślubieni — on i jego Bóg. Po prymicjach zostało mi kilka dni
odpoczynku. Pojechałem z rodzicami do Lichenia. To było i jest dla
nas prawdziwe, rodzinne sanktuarium. Matka Boża Bolesna znała
wszystkie nasze radości i smutki. Oddałem się w Jej matczyną
opiekę.
Zgodnie
z nowym dekretem arcybiskupa — nowowyświęceni kapłani mieli w
czasie wakacyjnych miesięcy, zastępować księży będących na
urlopach. Wszystkie parafie objęte zastępstwami były na terenie
samej Łodzi. Każdy z nas miał przydzielone dwa lub trzy punkty, w
ciągu dwóch miesięcy.
Kiedy
zjechałem na swoją pierwszą placówkę akurat kończyła się
wieczorna Msza Św. Ksiądz Wiesław przywitał się ze mną wesoło.
Powiedział, że zastępuję samego proboszcza, bo to on jest właśnie
na urlopie. Stojąc w zakrystii, kątem oka dostrzegłem kolejkę
ludzi przy konfesjonale. Poczułem, że zbliża się moja pierwsza
spowiedź. „Czy to na nas czekają"? - spytałem niepewnie.
„A, tak, tak lecimy" - odparł mój starszy kolega i już go
przy mnie nie było. Ja poszedłem do drugiego konfesjonału na
drewnianych nogach. Gorączkowo powtarzałem w myślach formułkę
rozgrzeszenia. Dziewczyna, którą spowiadałem spytała mnie —
czy dobrze się czuję. Nic dziwnego — sam nie mogłem poznać
swojego głosu, a w dodatku zacząłem się jąkać. W czasie
następnych spowiedzi stopniowo się opanowałem. Pamiętam, iż moim
pierwszym i największym wrażeniem było uczucie wielkiego
zażenowania. Czułem się niegodny wysłuchiwania i odpuszczania
cudzych grzechów. Chociaż później nabrałem pewnej rutyny w
spowiadaniu, to właśnie wrażenie towarzyszyło mi i pozostało do
mojej ostatniej spowiedzi. Niestety, wielu księży traktuje spowiedź
nieodpowiedzialnie, spłycając ją do kilku zdawkowych pouczeń i
„odpukania". Dziwią się później ludziom, iż ci spowiadają
się całe życie jak dzieci pierwszokomunijne.
Ksiądz
Wiesiu zaprowadził mnie do swojego mieszkania w ogromnej — nowej
plebanii, którą wcześniej wziąłem za jeden z bloków. W
porównaniu z małą, obskurną kaplicą — budynek parafialny był
naprawdę imponujący. Podobno proboszczowi zabrakło już pomysłów
na to, co w nim urządzić — tym bardziej, że on i drugi wikariusz
mieli mieszkania gdzie indziej. Wiesiu zajmował niewielką część
najwyższej kondygnacji, a mnie przypadł jeden z jego pokojów.
Wspólnie zrobiliśmy sobie kawalerską kolację, do której mój
kolega wyciągnął „połówkę". Był szczerze zdziwiony i
zawiedziony kiedy usłyszał, że nie będę z nim pił. Po chwili,
tym razem ja zbaraniałem gdy zobaczyłem jak Wiesiu stawia przed
sobą butelkę i raz za razem sobie polewa. Tak było każdego
wieczoru. Wiesław często zasypiał pijany przy stole i spał tak w
ubraniu aż do rana. Mój starszy brat w kapłaństwie, mimo swojej
miłej powierzchowności i sumienności w wykonywaniu obowiązków
— cierpiał już wtedy na chorobę alkoholową. Na szczęście
pił tylko wieczorami, kiedy go nikt nie widział. Nie zdobyłem się
na rozmowę z nim na ten temat. Zapewne i tak nie odniosła by
żadnego skutku. Jeszcze jako diakon brałem udział w odpuście
parafialnym, w którym uczestniczył biskup Bohdan Bejze. Był on
wtedy na przyjęciu, w gronie księży, mocno wstawiony. Brakowało
mu jednak do stanu w jakim, każdego wieczoru, widywałem Wiesia.
Wkrótce miałem się dowiedzieć i przekonać na własne oczy, jak
wielkie spustoszenie wśród kleru robi alkohol.
Cała
moja praca w parafii polegała na odprawianiu jednej Mszy dziennie,
spowiadaniu w czasie drugiej Mszy oraz dyżurze w kancelarii. Wolny
czas przeznaczałem na czytanie książek i wycieczki po Łodzi.
Obiady gotowała nam miła, starsza kobieta, która później została
moją dojeżdżającą (od czasu do czasu) gospodynią. W taki oto
beztroski sposób spędziłem trzy tygodnie w Parafii Najświętszej
Eucharystii w Łodzi.
Na
kolejną placówkę zawiózł mnie Wiesiu swoim maluchem. Tym razem
miałem zastępować wikariusza. Parafia M.B.Nieustającej Po-mocy
była o tyle ciekawa, że połowę jej mieszkańców stanowili chorzy
umysłowo — pacjenci pobliskiego szpitala. Jednego z nich widziałem
każdego ranka, jak przychodził pod plebanię i całował z
namaszczeniem opony proboszczowego Opla Kadeta. Wielu pacjentów
uczęszczało systematycznie do Kościoła, wykręcając przy okazji
różne numery, np. jedna kobieta rozebrała się do naga przed
ołtarzem, w czasie Mszy wykrzykując przy tym, że jest Matką
Boską. Podziwiałem spokój i opanowanie proboszcza, który zawsze
wiedział jak z humorem wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Filią
parafii była kaplica na cmentarzu, gdzie w niedzielę odprawialiśmy
Msze Święte. W tym czasie prowadziłem dwa pogrzeby na tzw.
„Dołach". Jest to jeden z największych cmentarzy w Europie.
W jednej kaplicy, od rana do wieczora chowa się zmarłych dosłownie
„maszynowo". Na cały pogrzeb jest ok. 20 min.! Kiedy
przeciągnąłem o kilka minut swoją ceremonię oberwało mi się od
starszego kolegi Faktycznie — pod kaplicą czekała już kolejka
„dwóch pogrzebów".
Trzecia
parafia była w samym centrum miasta. Młody proboszcz przymierzał
się właśnie do budowy nowego Kościoła. Był to człowiek pełen
serdeczności i entuzjazmu. Bardzo go polubiłem. Praca — jak
wszędzie — Msza, kancelaria, spowiedź. Znalazłem czas, aby kupić
sobie mój pierwszy w życiu samochód — używany Volkswagen Golf.
Chciałem mieć samochód, który po prostu by mi się nie psuł. Do
dzisiaj nie umiem nic zrobić przy aucie. Przydały się marki
przywiezione z Niemiec i koperty z prymicji.
Przy
końcu lipca ja i moi koledzy z roku mieliśmy spotkanie w kaplicy
seminaryjnej z arcybiskupem, który wręczył każdemu z nas dekret
na pierwszą, stałą placówkę duszpasterską. Podczas głośnego
odczytywania przez pasterza nazwy miejscowości przyporządkowanej
poszczególnemu kandydatowi - po reszcie przechodził pomruk
zazdrości, westchnienie ulgi albo współczucia. Kiedy, wręczając
mi dekret, arcybiskup powiedział — „parafia Rusiec" —
wszyscy wybuch-nęli tłumionym śmiechem. Kilku pokazało
niedwuznacznie jaką część ciała mam sobie zakorkować. Po
zakończeniu ceremonii, już na poważnie, składali mi wyrazy
ubolewania i współczucia. Wkrótce miałem się przekonać na
własnej skórze, co to wszystko miało znaczyć.
ROZDZIAŁ V
Pierwsza
parafia — zderzenie z rzeczywistością
Po
otrzymaniu dekretu — mojego pierwszego, kapłańskiego posłania —
zostałem na długo sam w kaplicy. Dziękowałem Bogu za to, że mnie
posłał do swojej owczarni. Na ten dzień czekałem przecież tak
długo! Moja pierwsza parafia śniła mi się po nocach przez
wszystkie lata studiów. Można powiedzieć, iż moich pierwszych
parafian pokochałem już w seminarium. Modliłem się za nich.
Klęcząc w kaplicy prosiłem Wszechmogącego, aby dał mi siłę i
wytrwanie w służbie Jemu i Jego rusieckim wiernym. Pytałem się
Jezusa — co mam zabrać na tę pierwszą misję? Co najbardziej mi
się przyda? Odpowiedź nasunęła się natychmiast — Wiara,
Nadzieja, Miłość. Zrozumiałem, nie po raz pierwszy, że te Trzy
Cnoty Boskie są najważniejsze. Uświadomiłem sobie ich głębię i
moc. Wiedziałem, iż czeka mnie niełatwe zadanie. Nie na próżno
mówi się, że klerycy wiedzą pierwsi i najlepiej o tym, co dzieje
się w diecezji. Każda parafia ma swoją łatkę, a każdy proboszcz
— wyrobioną opinię. Zawsze mnie to plotkarstwo denerwowało. Sam
postanowiłem nigdy nie uprzedzać się do nikogo, a tym bardziej do
całej społeczności. Być może dlatego tak mało wiedziałem o
tym, co i za co może mnie spotkać w tzw. terenie. To i owo jednak
docierało także do moich uszu.
Parafia
Rusiec nie miała najlepszej opinii w diecezji. Wiązało się to
zarówno z jej historią, jak i teraźniejszością. Sama nazwa
Rusiec kojarzyła się wtajemniczonym przede wszystkim z buntem
parafian przeciw proboszczowi i kurii biskupiej, który miał miejsce
na początku lat 70-tych. O prawdziwych „zamieszkach w Ruścu"
informowały nawet ówczesne środki masowego przekazu z TV włącznie.
Te wydarzenia opiszę nieco później na podstawie kroniki
parafialnej.
Drugim
skojarzeniem w odbiorze parafii była osoba jej aktualnego proboszcza
ks. Jana Dupczyckiego, który miał opinię „panienki" i to w
dodatku zmanierowanej. Żaden z jego wikariuszy (miał ich sześciu)
nie zagrzał w Ruścu miejsca dłużej niż jeden rok, podczas gdy na
innych parafiach ich koledzy „siedzieli" po trzy lata i
dłużej. To był fakt, który mógł niepokoić, ale ja byłem pełen
ufności. Rusiec był przecież placówką neoprezbiterską, tzn. że
kierowano tam księży zaraz po święceniach. W sąsiednim
Szczercowie neoprezbiterzy pracowali co prawda po kilka lat; co do
Ruśca jednak — nie wierzyłem, że arcybiskup kierowałby co rok
młodego księdza do parafii, gdyby ta faktycznie była tak trudna do
przeżycia. Stawiając się w roli pasterza diecezji na pewno nie
posyłałbym nowo-upieczonych, ideowych i pełnych zapału księży
do proboszcza gorszyciela czy tyrana. „Ileż to nieprawdziwych,
krzywdzących opinii krąży o Kościele i jego kapłanach" —
powtórzyłem w myślach utarte, księżowskie powiedzenie i z otuchą
w sercu wyszedłem z seminarium.
Ksiądz
proboszcz Glapiński u którego miałem pozostać jeszcze przez kilka
dni na zastępstwie, zaproponował mi wyjazd rozpoznawczy.
Pojechaliśmy jego trabantem następnego dnia rano. Rusiec to duża
wieś położona przy trasie z Łodzi do Wrocławia. Zbliżając się
do celu podróży mijaliśmy urocze lasy i łąki z wielkimi stawami.
Zobaczyłem z daleka piękny, gotycki Kościół z czerwonej cegły.
Wydawał mi się bardzo duży jak na taką miejscowość.
Zaparkowaliśmy przed plebanią w samo gorące, lipcowe południe.
Drzwi otworzył nam mężczyzna koło 50-tki z wydatnym brzuszkiem,
ale nie grubas. Był ubrany „po cywilnemu" — ciemne spodnie
z ostrym kancikiem i jasną koszulę na krótki rękaw. Uwagę
zwracała jego miła i gładka jak u dziecka twarz. Ksiądz proboszcz
(bo on to właśnie był) dostrzegłszy zapewne koloratki w naszych
koszulach — szczerze się ucieszył i przymilnie zaprosił do
środka. Usiedliśmy w małym saloniku z kominkiem. Od momentu mojego
przedstawienia się jako przyszłego wikariusza — ksiądz Jan nie
odrywał ode mnie wzroku. Oczy mu się wprost śmiały na mój widok,
ale było w nich też coś pożądliwego i drapieżnego, co wówczas
odebrałem jako objaw zainteresowania nowym podopiecznym. Ja również
nie mogłem napatrzeć się na Jasia (jak go w myślach nazwałem).
Wydawał mi się uroczy, a jednocześnie komiczny. Kiedy szedł
ruszał przy tym biodrami i ramionami, zupełnie jak kobieta. Również
sposób w jaki siedział, rozmawiał, gestykulował rękami, a przede
wszystkim jego cieniutki głosik upodabniał go raczej do starszawej
panny niż do czcigodnego proboszcza parafii. Jednak trzeba mu oddać
to, iż był ujmująco miły i gościnny. Po wielu uprzejmościach,
oczopląsach i ukazaniu wszystkich odmian uśmiechu, ks. Jasiu
zmienił nagle wyraz twarzy na pogardliwy, skrzywił się jak po
dwóch cytrynach i z nieskrywaną niechęcią zaczął wyrażać się
o swoich parafianach — jakie to z nich wiejskie chamy, nieroby i
chytrusy. Uważał swoją parafię za, bez wątpienia, najtrudniejszą
w całej ar-chidiecezji. „Zresztą sami na pewno o niej
słyszeliście" — skwitował. Ożywił się i rozpromienił
dopiero na koniec, kiedy oprowadzał nas po swojej plebanii
tłumacząc, ile włożył w nią „zdrowia i pieniędzy".
Potrafił przez pół godziny mówić o dwóch kredensach, które
kazał wstawić w grube ściany dużego salonu i drugie pół godziny
— o niechlujstwie, niesłowności i zdzierstwie ludzi, którzy przy
tym pracowali. Przy pożegnaniu był znowu uroczy. Uścisnął mi
znacząco obie ręce, patrząc przy tym głęboko w oczy.
Po
wyjściu z plebanii postanowiłem, że porozmawiam także z
urzędującym jeszcze wikariuszem, a przy okazji obejrzę moje
przyszłe mieszkanie. „Wikariatka" mieściła się w zupełnie
innym budynku, około 30 metrów od plebanii proboszcza. Była to
duża, nieotynkowana „piętrówka". Cały parter stał pusty,
niewykończony i brudny. Mieściła się tam sala pimpongowa dla
ministrantów, sala katechetyczna, łazienki i magazynki. Połowę
piętra zajmował organista z rodziną, a drugą połowę —
wikariusz. Ks. Sławek akurat wrócił ze spaceru. Wszedłem z nim do
mieszkania, w którym miałem spędzić najbliższy rok. Składało
się z dwóch pokoi, kuchni, łazienki i małego przedpokoju. Jeden
pokój był maleńki, za to drugi — przestronny i jasny, z dużym
balkonem. Zauważyłem, że w całym budynku brak było
jakiegokolwiek ogrzewania. Sławek nie krył swojej radości z powodu
opuszczania parafii. Nie chciał wiele mówić na temat proboszcza.
Powiedział tylko, że „było ciężko". Jego opinia na temat
mieszkańców parafii różniła się zupełnie od opinii proboszcza.
Cóż, każdy ma prawo do swojego zdania.
Muszę
powiedzieć, iż wyjeżdżając z Ruśca miałem więcej pozytywnych
myśli i otuchy w sercu jak przed przyjazdem. Przede wszystkim
zauroczyła mnie sama miejscowość, w której łączyły się
pejzaże miejskie z wiejskimi. Rusiec miał swoje centrum z
ryneczkiem, przy-stankiem PKS i parkiem przylegającym do samego
Kościoła, ale sięgając dalej wzrokiem — widać już było łąki,
pola i las. Miejscowość słynęła z bogatej, wręcz wystawnej
zabudowy. Ludzie byli tu gospodarni i przedsiębiorczy. Za to „przy
Kościele żaden cham nie chciał pomagać" — jak mówił
proboszcz. Sam Kościół, który na koniec wizyty pokazał mi ks.
Sławek, z zewnątrz imponujący — w środku był zaniedbany i
brudny. Robił wrażenie nieuczęszczanego. Miał jednak w sobie
swoisty nastrój i atmosferę gotyckiej świątyni. Na tym zakończył
się mój rekonesans w Ruścu.
30-tego
lipca zajechałem powtórnie na „moją" parafię, tym razem
już z rodzicami, meblami i dekretem w ręku. Była sobota. Proboszcz
szykował się na ślub. Chociaż oficjalnie zaczynałem pracę
następnego dnia, jednak Jasiu zażądał stanowczo, abym szedł z
nim na uroczystość, a później na wesele. Nie chciałem go drażnić
na samym początku. Musiałem zostawić rodziców przy przeprowadzce
i podążyć za szefem. Moja pierwsza niedziela w Ruścu była
przemiła. Parafianie tłumnie przybyli do Kościoła. Po każdej
Mszy spontanicznie podchodzili do mnie i serdecznie witali. Starym,
parafialnym zwyczajem, po sumie okrążyła mnie orkiestra i zagrała
kilka powitalnych marszów. Proboszcz przy obiedzie sprowadził mnie
na ziemię — „to wszystko wredne i fałszywe, zobaczy ksiądz!".
Następnego
dnia było rozpoczęcie roku szkolnego w miejscowej podstawówce.
Miałem niewiele katechezy, tylko 12 godzin tygodniowo. Przydzielono
mi VII i VIII klasy, resztę uczyła katechetka Agata — nawiasem
mówiąc piękna dziewczyna. Ciało pedagogiczne — ogólnie bardzo
przychylnie nastawione do religii w szkole i do mnie osobiście.
Trochę problemów wychowawczych miałem natomiast z dziećmi.
Czekały mnie również dojazdy do innej szkoły w maleńkiej wiosce.
Była to 3 — klasowa szkółka, za to dzieci były tam urocze —
grzeczne i pilne.
Jak
już wspomniałem, od pierwszego wejrzenia zauroczył mnie zewnętrzny
wizerunek Ruśca — jego otoczenie i zabudowa. Wszędzie kapało
wprost od zieleni. Liczne lasy i łąki przynosiły ożywcze powiewy
wiatru. Sama świątynia rusiecka otoczona była ogromnymi drzewami
tak, jakby wśród nich wyrosła. Okoliczne wioski obfitowały w
stawy na rozłożystych łąkach. Niemal z każdej strony wieś
otoczona była lasem, a jedna wioska cała była w nim ukryta. Przez
parafię przepływały dwie urocze i rybne rzeczki. Co prawda ludzie
pośród tej sielankowej scenerii musieli ciężko pracować (ziemie
były tu nie najlepsze), jednak przyroda wynagradzała im poniesione
trudy — spokojem, świeżym powietrzem i pięknymi pejzażami. Dla
księży, zwłaszcza tych spokojnych duchem, taka parafia jest
wymarzonym miejscem na ziemi. Ci, którzy nie lubią zgiełku miasta
i nie boją się być na świeczniku — żyją na wiejskich
placówkach jak u Pana Boga za piecem. Zwłaszcza proboszczowie z
jednym wikarym, którego można posłać do szkoły, zatrudnić przy
robieniu grobu i żłobka, powierzyć mu ministrantów itp.
Oczywiście są to wszystko wspaniałe i ciekawe zajęcia, związane
z misją każdego kapłana i dające zazwyczaj dużo satysfakcji.
Jeśli jednak widzi się, że jedynemu, najbliższemu autorytetowi
takie prace obmierzły, a ogranicza się on tylko do półgodzinnej
Mszy dziennie i udzielaniu sakramentów — co bardziej godnym, tzn.
mniej więcej raz na dwa miesiące — można się trochę
zniechęcić. Oprócz niewątpliwych plusów księżowskiego życia
na wsi, trzeba powiedzieć również o paru minusach. Pierwszy z
nich to brak jakiejkolwiek anonimowości. Daję głowę, że gdyby
przeprowadzić stosowną ankietę wśród mieszkańców polskiej wsi
i próbować dociec jakie tematy najczęściej porusza się w
wiejskich rozmowach (z wyjątkiem spraw bytowych i rodzinnych) —
wynik będzie zawsze ten sam: 1-sze miejsce proboszcz, 2-gie miejsce
wikary. Ksiądz na wsi był od wieków i jest ciągle tematem nr 1.
Spacerując po Ruścu za każdym razem czułem na sobie (dosłownie!)
setki par oczu. Niektórzy wręcz mnie śledzili! Do dzisiaj nie mam
pojęcia jakim cudem niektórzy parafianie dowiedzieli się o kilku
faktach z mojego życia. Do tego wszystkiego dochodzi wprost
fenomenalna, ponaddźwiękowa szyb-kość z jaką rozchodziły się
wszystkie informacje. Jeśli wierzyć słowom księdza proboszcza —
mieszkańcy Ruśca mogli w powyższych konkurencjach wygrywać
olimpiady. To wielkie zainteresowanie sprawami Kościoła, a te w ich
mniemaniu sprowadzały się do prywatnego życia duszpasterzy, nie
zawsze miało dla nich pozytywne skutki i wychodziło im na dobre.
Myślę tutaj o wypadkach sprzed dwudziestu lat, które odbiły się
szerokim echem niemal w całym kraju. Korciło mnie od początku, aby
sprawdzić co na ten temat mówiła kronika parafialna. Było to
najbardziej wiarygodne źródło, ponieważ pisali ją proboszczowie,
którzy rezydowali w parafii bezpośrednio po tamtych wydarzeniach.
Sami parafianie rzadko poruszali temat rusieckiej rebelii.
Odniosłem wrażenie, że wstydzili się stylu w jakim zabłysnęli
wobec świata. „Kronikę Parafii Rusiec" przeczytałem w
trakcie kilku pierwszych dyżurów w kancelarii. O dziwo, już sam
wstęp księgi zdawał się potwierdzać teorię proboszcza o
(delikatnie mówiąc) trudnym charakterze tubylców. Mianowicie
przodkami dzisiejszych mieszkańców wsi byli zbuntowani chłopi z
majątku hrabiego Koniec-polskiego. Po stłumionym krwawo buncie
kazał on przesiedlić krnąbrnych poddanych z Rusi w centrum
Rzeczpospolitej. Poprzednia ojczyzna na trwałe wpisała się w nazwę
ich nowego siedliska. Dzisiaj, jedna z głównych ulic Ruśca nosi
nazwę — „hrabiego Koniecpols-kiego". Nie będę opisywał
szczegółowych losów Rusinów z Ruśca. Przechodząc do opisu
wydarzeń z lat 70-tych naszego stulecia pragnę zaznaczyć, że ich
chronologia może nie być dokładnie zachowana. Kronikarski opis
czytałem tylko raz i to kilka lat temu.
Cała
zadyma w parafii zaczęła się w sposób niemal klasyczny tzn.
konfliktem między proboszczem a wikariuszem. Niestety, biskup przy
doborze składu osobowego księży na poszczególnych parafiach nie
kieruje się ich charakterami, temperamentem czy innymi cechami
osobowymi. Po prostu utyka „dziury" kim się da. Ludzie są
tylko ludźmi albo jeśli kto woli — są ludzie-kosy i
ludzie-kamienie. W opisywanym przypadku nie ma żadnych wątpliwości,
że „trafiła kosa na kamień". Przysłowiową „kosą"
można śmiało nazwać ówczes-nego rusieckiego proboszcza ks.
Kaletę — byłego, długoletniego żołnierza, który przeszedł
szlak bojowy od kampanii wrześniowej po służbę w armii Andersa.
Nie wiadomo co bardziej ukształtowało charakter ks. Kalety — czy
twardy, żołnierski żywot; czy też wy-chowanie wyniesione z domu
rodzinnego. Faktem bezspornym jest, iż był to człowiek bardzo
surowy, wręcz szorstki. Wymagał wiele od siebie i od innych. Wśród
większości wiernych miał poza tym opinię człowieka uczciwego i
sprawiedliwego. Ludzie bali się go, ale otaczali szacunkiem. Ks.
Kałuziak, który został przydzielony do Ruśca w cha-rakterze
wikariusza był kompletnym zaprzeczeniem swojego przełożo-nego —
lekkoduch i lawirant; ceniący nade wszystko alkohol i dams-kie
towarzystwo. Nowy wikary był bardzo towarzyski i szczery. Lubił
nocne popijawy z chłopami, którym coraz częściej użalał się na
surowość proboszcza. Szybko zjednał sobie wielu popleczników i
obrońców, którym nie w smak była osoba plebana. Sytuacja między
nim a proboszczem stawała się coraz bardziej napięta i groziła w
każdej chwili wybuchem.
Nastąpiło
to pewnej nocy, kiedy to ks. Kałuziak „podcięty" jak zwykle
słuszną dawką alkoholu, dotarł do plebanijnej furtki. Należy
zaznaczyć, iż obaj duchowni mieszkali wówczas razem w jednym,
ogrodzonym budynku. Jakież było jednak zdziwienie i wściekłość
wikarego gdy, otwarta zazwyczaj furtka, okazała się zamknięta na
klucz. Trudno skrobać się przez ogrodzenie mając parę promilli
alkoholu we krwi. Kiedy młody kapłan powrócił do kompanów „od
kielicha" i opowiedział o jawnym zamachu na jego wolność i
księżow-skie prawo do kilku godzin snu przed ranną Mszą, w swoim
łóżku na plebanii — wśród podchmielonych chłopów zawrzało.
Jeszcze tej samej nocy urządzili głośną pikietę przed rezydencją
proboszcza. Rankiem dołączyli do nich inni stronnicy wikarego.
Proboszcza wywleczono siłą z plebanii i na taczkach wywieziono do
granic parafii. Ks. Kałuziak został zgodnie okrzyknięty jego
następcą. Przez kilka lat sprawował rząd dusz w Ruścu. W tym
czasie na plebanii urządzał pijackie imprezy i orgie. Miał swoich
„żołnierzy", którzy mieszkali razem z nim w budynku, aby
pilnować swojego guru i dotrzymywać mu towarzystwa. Wybrał też
sobie jedną z wiejskich dziewczyn „na gosposię", która
wkrótce zaszła w ciążę i urodziła mu udanego syna. Emisariusze
kurii biskupiej przyjeżdżali aby załagodzić sytuację (m.in.
biskup i kanclerz). Byli jednak znieważani, obrzucani jajami i siłą
wyrzucani z parafii. Stopniowo, z upływem lat, wielu ludziom zaczęły
otwierać się oczy. Zrozumieli wreszcie, że ich nowy, samozwańczy
proboszcz to zwykły pijak i rozpustnik. Przy całym tym bałaganie
jakoś umknęła mu praca duszpasterska: odprawianie Mszy,
sprawowanie Sakramentów itp. Ludzie rusieccy zaczęli dzielić się
na „prawicę" tj. prawowiernych i „lewicę" —
popierającą ciągle Kałuziaka. Na tle tego rozdwojenia doszło
nawet do regularnych bitew i potyczek, podczas których
interweniowała milicja. W końcu jednak „prawica" zwyciężyła,
a samozwańczy proboszcz podzielił los obalonego poprzednika.
Podobno wyjechał później do Stanów Zjednoczonych i do dziś
pracuje jako... taksówkarz w Nowym Yorku. Zdegradowany proboszcz
Kaleta zmarł wkrótce pod brzemieniem doznanych upokorzeń. W Ruścu
długo jeszcze lewica walczyła z prawicą. Wyrzucono siłą kilku
proboszczów przysłanych przez kurię. Jednego z nich więziono
przez kilka dni w piwnicy. Innemu, który sprowadził się pod osłoną
nocy — zrzucono z piętra plebanii wszystkie meble. W tym czasie
prawica modliła się przed drzwiami zamkniętego Kościoła. Dopiero
kilka tragicznych, śmiertelnych przypadków, które dotknęły
lewicowych prowodyrów, przyniosły strach i opamiętanie. Jednego
zabił piorun, inny się utopił, a jeszcze inny pochował syna.
Uznano to za palec Boży i zaprzestano buntu. Do dzisiaj jednak
istnieją nienawiści i spory, mające swoje źródło w tamtych
wydarzeniach. Tylko syn ks. Kałuziaka, mieszkający ciągle z matką
we wsi, wydaje się nie przejmować swoim rodowodem. Jego ciotka jest
gospodynią u ks. Jasia, ale od niego nic jej nie grozi.
Powrócę
teraz do moich kontaktów z proboszczem. Przez kilka pierwszych dni
po moim przyjeździe był on najwspanialszym człowiekiem na świecie.
Widać było, że naprawdę cieszy się z nowego wikariusza. Sam
wcale tego nie ukrywał. Przy każdej okazji wyrażał się
niepochlebnie o moim poprzedniku, a także o wszystkich swoich byłych
podopiecznych. Zaczynało mnie powoli denerwować to jego ciągłe
narzekanie i obwinianie innych ludzi Wśród jego byłych wikariuszy
był jeden, który miał nieposzlakowaną opinię i „żył w opinii
świętości". Miałem coraz mniej wątpliwości, że i na mnie
będzie „kiedyś wieszał psy", choćbym nie wiem jak się
starał. Tymczasem w pierwszym tygodniu naszej znajomości nic na to
nie wskazywało. Wręcz przeciwnie. Jasiu był troskliwy, opiekuńczy
i nad wyraz serdeczny. Łudziłem się, że tak pozostanie, niestety
— to była tylko gra wstępna przed mającym nastąpić
rozstrzygnięciem.
Stało
się to pod koniec pierwszego tygodnia mojego pobytu w Ruścu.
Ponieważ nie miałem jeszcze swojego telewizora — Jasiu zapraszał
mnie na dzienniki i filmy do siebie. Pamiętnego wieczoru, od razu
kazał mi usiąść obok siebie na kanapie, a nie jak zwykle — w
osobnym fotelu. Wyczułem, iż jest tym razem wyraźnie czymś
podekscytowany. Odsuwałem od siebie myśl, że to podniecenie.
Niestety — Jasiu wyraźnie miał na mnie chęć. Mówił coś
nerwowo i nieskładnie, jednocześnie przysuwając się coraz
bardziej w moją stronę. Kiedy dotknął mnie swoim biodrem, zadrżał
na całym ciele i chwycił moją rękę. Odsunąłem się gwałtownie,
ale on otoczył mnie drugim ramieniem i mocno przytrzymał.
Wiedziałem o co mu chodzi, postanowiłem jednak na chwilę spasować
i wyrwać się natychmiast, gdy Jasiu posunie się o krok dalej.
Tymczasem on również spasował. Zaczął natomiast z pasją mówić
o mojej urodzie i inteligencji. Zapewniał, że będzie mi cudownie w
jego parafii, a wszystkie moje pragnienia spełni właśnie on. „Będę
księdzu ojcem i bratem"... i kochankiem — dodałem w myślach.
Byłem wstrząśnięty, zrozpaczony! Łudziłem się do tej pory, iż
to co o nim mówiono to nieprawda. Może ma taki sposób bycia —
pocieszałem sam siebie. Nagle przyszło mi namyśl przykazanie ojca
Świątka — o pokorze i bezwzględnym posłuszeństwie wobec
swojego proboszcza!!!??? W tym samym momencie ręka Jasia zacisnęła
się na moim udzie i szybko przesuwała w kierunku krocza. Zebrałem
się w sobie i z całych sił wyrwałem z objęć napaleńca. On
zerwał się razem ze mną. Złapał mnie powtórnie za rękę
przemawiając mi do serca i rozsądku — „przecież musi to ksiądz
jakoś robić; po co samemu... nie pozwolę na żadne kurwy w mojej
parafii!!!" Ze łzami w oczach zapewniałem go o mojej przyjaźni
i oddaniu, ale nie takim o jakie mu chodzi. „Chcę żyć w
czystości!" — krzyczałem zrozpaczony — „...nie minął
jeszcze miesiąc od moich święceń!" Do rozpalonego Jasia nie
docierały żadne argumenty. Podążał za mną po całym pokoju,
mając ciągle nadzieję, że mu ustąpię. Rozpalony do czerwoności
zaczął manipulować przy rozporku, a po chwili wyciągnął z niego
swoje genitalia — myśląc zapewne, że oczaruje mnie tym widokiem.
To było tragikomiczne! Widząc beznadziejność sytuacji wybiegłem
z plebanii i wróciłem do siebie.
Rozmyślałem
długo w nocy o tym co się wydarzyło. Byłem załamany. Nie miałem
najmniejszych wątpliwości, że czeka mnie rok tępienia i poniżania
przez tego niezaspokojonego starego zboczeńca. Byłem wściekły na
niego, na siebie, na biskupa który mnie tu przysłał i na cały
świat. „Cóż mam czynić Panie!" — wołałem z całej
duszy do Boga. W jednej chwili zrobiło mi się nawet żal tego
człowieka, który przecież na swój sposób pragnął miłości i
kogoś bliskiego. Był samotny, tak jak ja, jak każdy ksiądz.
Wiedziałem jedno, że nigdy mu nie ulegnę, ale też nie będę go
potępiał ani mścił się na nim. Wstałem z łóżka i do rana
modliłem się za swojego pierwszego proboszcza, mojego brata w
kapłaństwie. Rano przy śniadaniu Jasiu był bardziej niż zwykle
powściągliwy, ale po jego błysku w oczach wyczułem, że jeszcze
do końca nie stracił nadziei.
Jednym
z moich obowiązków była opieka nad ministrantami. Byli to
przeważnie chłopcy w wieku 8-14 lat — weseli i rozkrzyczani jak
wszyscy. Wśród nich, a grupa liczyła ponad dwudziestu, było kilku
wspaniale ułożonych, o mocnych kręgosłupach moralnych. Podobnych
charakterów wśród tak młodych chłopców nigdy przedtem, ani
potem nie spotkałem. Uważam, że środowisko wiejskie bardziej
sprzyja takim pozytywnym indywidualnościom. W następną niedzielę
miałem bardzo miłe odwiedziny. Po niedzielnym obiedzie, kiedy każdy
ksiądz marzy o odpoczynku, zadzwonił dzwonek. Na progu stały trzy
ładne, uśmiechnięte dziewczyny z wiązaneczką kwiatów. Powitały
mnie w swojej parafii i w swoim własnym imieniu. Rozmawialiśmy
miło, aż do wieczornej Mszy. Wszystkie trzy okazały się być
studentkami: Kasia studiowała pedagogikę, Gosia (jej siostra) —
biologię, a Renia — teologię. Dziewczyny, jak same powiedziały,
opiekowały się każdym nowym wikariuszem w parafii i każdego
broniły przed proboszczem. Żachnąłem się oczywiście i
powiedziałem, że nie ma przed kim bo proboszcz jest O.K. Na to one
tylko znacząco się uśmiechnęły. Dziewczyny były związane ze
studenckimi grupami kościelnymi, a w przeszłości połączyła je
„oaza". Moje nowe przyjaciółki miały jako jedyne legalny
wstęp do mojego mieszkania. Mogłem z nimi trzema, albo z każdą z
osobna, w parze spacerować po Ruścu — nikt nigdy mi tego nie
wypomniał, choć robiłem to dość często. W Ruścu znano się nie
tylko po nazwisku, ale też z życiorysu i możliwości. Poza
dziewczynami zaprzyjaźniłem się również z miłym rodzeństwem —
Anią i Piotrem Sikora — doktorami medycyny oraz z kilkoma
nauczycielami. Moim największym przyjacielem był jednak mój sąsiad
z naprzeciwka — Kaziu Olczak i jego rodzina. Po każdej awanturze z
proboszczem szedłem do Kazia po to, żeby (jak sam mu kiedyś
powiedziałem) porozmawiać z normalnym człowiekiem. Kaziu miał
przemiłą żonę i czwórkę uroczych dzieci. Pracował, jak wielu
mężczyzn z tamtych okolic, w Kopami Bełchatów. Był wiecznym
kawalarzem i szczerym, oddanym przyjacielem. Jako jedyny wiedział o
moich przeprawach z proboszczem i szczerze mi współczuł. Sam, jak
zapewniał, również był przez niego podrywany i to dość ostro.
Niewykluczone, że znajomość z Kaziem uchroniła mnie przed chorobą
nerwową i zbzikowaniem.
Tymczasem
Jasiu, po kilku jeszcze podchodach w moim kierunku, zaczynał być
coraz bardziej zniecierpliwiony. Myślał zapewne, że pójdę po
rozum do głowy i dla świętego spokoju dam mu dupy. Starałem się
być dla niego miły i uczynny — wyręczałem go w obowiązkach,
których i tak prawie nie miał, a przede wszystkim wypełniałem
niezwykle starannie to, co do mnie należało. Mimo to proboszcz
stawał się coraz gorszy — niecierpliwy, nerwowy i bardzo
wybuchowy. Powoli poznawałem jego drugie oblicze zgorzkniałego
malkontenta. Jasiu do złudzenia przypominał nieraz rozkapryszone
dziecko, które znudzone kolejną zabawką niszczy ją i chwyta
następną. Niestety takie było jego podejście do ludzi. Jego
chimery i napady znosiły kolejne gospodynie (miał ich podobno
jedenaście) i jedyny parafianin, który musiał z nim współpracować
- kościelny Sarowski. Podziwiałem opanowanie tego człowieka,
poniżanego na wszelkie możliwe sposoby. Wielokrotnie, trzęsąc
się, ze łzami w oczach powtarzał, że go (Jasia) zabije -
„zapierdolę skurwisyna, upierdolę mu łeb przy samej dupie"-
cedził przez zęby kościelny. Ciężka sytuacja materialna zmuszała
go jednak do tej nieludzkiej pracy. Jasiu, kiedy miał zły okres,
potrafił zelżyć na cały Kościół Sarowskiego albo ministranta
podczas Mszy Św. Wyzywał od chamów i bezbożników ludzi
przychodzących do kancelarii. Kiedyś obrzucił inwektywami i wygnał
za drzwi matkę, która z płaczem przyszła załatwić pogrzeb swego
kilkuletniego synka. Dziecko wpadło do głębokiego rowu z wodą i
utopiło się. Proboszcz kazał jej iść po męża i wspólnie
wytłumaczyć się — dlaczego żyją bez ślubu kościelnego.
Dla
mnie, choć już praktycznie wszystko robiłem za niego, nie był
wcale lepszy. Siłą rzeczy stykałem się z nim kilka razy dziennie.
Wszystkie posiłki jedliśmy razem - taki był wymóg biskupa w
parafiach z neoprezbiterami. Oczywiście za posiłki musiałem płacić
i to słono. Miewałem jak nigdy dotąd częste komplikacje żołądkowe
— bynajmniej nie z powodu jedzenia, które było znakomite, ale z
uwagi na ciągły stres w czasie spożywania. Kiedyś np. Jasiu
wydarł się na mnie, ponieważ obrałem kiełbasę z flaka „za
który też się płaci!". Powoli mijała jesień. Z moimi
dziewczynami nazbierałem i ususzy-łem masę grzybów dla rodziców
na święta. Wraz z adwentem zaczęły się wyjazdy na spowiedzi do
okolicznych parafii w naszym dekanacie. Miałem okazję porównać
mojego proboszcza z innymi i dobrze poznać proboszczowską
mentalność podczas długich, swobodnych rozmów przy stole.
Stwierdziłem, że chyba z każdym z nich mógłbym się dogadać.
Byli to mężczyźni w wieku 40-60 lat. Niemal każdy miał coś „na
sumieniu", wielu było dziwakami, ale przecież usprawiedliwiało
ich życie jakie prowadzili. Ciężko było mi przyznać — Jasiu
był ich pajacem i nieustannym obiektem żartów. Drwili sobie za
jego plecami ze sposobu w jaki się poruszał czy mówił. Byłem
raczej pewien (a miałem w tym już pewne doświadczenie), że z
wyjątkiem jednego, może dwóch — nie było wśród tej grupy
kilkunastu księży więcej homoseksualistów. Najbardziej szokowała
mnie ich cyniczna postawa wobec wszystkiego i wszystkich —
wiernych, polityki, Kościoła i wobec siebie nawzajem. To byli
geniusze cynizmu! Zastanawiałem się, co ich tak ukształtowało. Na
pewno była to rutyna kilkunastu czy kilkudziesięciu lat kapłaństwa.
Przez te wszystkie lata (głównie z braku zajęcia i motywacji typu:
rodzina, dzieci) zdziwaczeli i wyostrzyli sobie dowcipy podczas
sąsiedzkich spotkań. Niemal wszyscy byli też mate-rialistami,
niektórzy wręcz chorobliwymi. Naturalnie każdy ksiądz ma prawo
być do pewnego stopnia materialistą. Większość ma jakieś drugie
życie, a więc inne osoby na utrzymaniu; niektórzy prowadzą różne
prace przy świątyni albo plebanii. Utrzymanie tych obiektów
również kosztuje. Dziwiło mnie jednak zawsze to, iż pazerni na
pieniądze są zarówno ci, którzy prowadzą jakieś inwestycje, jak
i ci, którzy nic nie robią. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż
większość tych mężczyzn zachowywała się jakby była przed
chwilą wypuszczona z seminarium. Ciągle niepoważni, pozbawieni
problemów bytowych; wiecznie, rozbrykani chłopcy. Szkoda tylko, że
młodzieńczą radość i entuzjazm zamienili na cynizm, a ideały na
rutynę i pieniądze.
Wigilię
Bożego Narodzenia spędziłem wraz z Jasiem u jego jedynych
przyjaciół w odległej wsi, gdzie poprzednio był proboszczem.
Muszę przyznać, że tego dnia dał z siebie wszystko i udało mu
się stworzyć miłą, przedświąteczną atmosferę. Złożyliśmy
sobie życzenia, nie zabrakło również drobnych upominków. Nasi
gospodarze również byli przemili. Widywałem ich później kilka
razy na plebanii. Nauczyli mnie jedynego chyba rozsądnego sposobu
postępowania z proboszczem — „najważniejsze to przeczekać, jak
ma taki zły okres i nie sprzeciwiać mu się w niczym" —
powiedzieli mi kiedyś. Święta upłynęły szybko i pracowicie.
Po
Nowym Roku czekała na nas kolęda - moja pierwsza. Na parafii
wiejskiej, zwłaszcza dużej i rozczłonkowanej, kolęda jest dla
księży największym wysiłkiem podczas całego roku. Rusiec,
zarówno gmina jak i parafia, oprócz samej miejscowości miał kilka
satelit - małych wiosek, zagubionych między lasami i łąkami. W
samych tych wioskach jedno zabudowanie od drugiego stało w
odległości nieraz paru kilometrów. Zima była tego roku mroźna i
śnieżna. Chłopi dowozili mnie i proboszcza do wiosek, ale dalej
musieliśmy chodzić pieszo. Naturalnie ja miałem zawsze więcej
rodzin do odwiedzenia i dalsze trasy do przejścia, ale to było
oczywiste - byłem młodszy i bardziej wytrzymały.
Kolęda,
to bardzo ciekawa i pouczająca praca, zwłaszcza dla młodego
kapłana. W ciągu, np. jednego popołudnia trzeba odwiedzić od 30
do 50-ciu rodzin. Odliczając dojście, na każdy dom pozostaje po
kilka minut. Przez ten czas trzeba odmówić modlitwę, porozmawiać
na kilka stałych tematów — obecność na Mszach Św., zdrowie,
praca, problemy rodzinne, wątpliwości dotyczące prawd wiary itp.
Każdy dom, rodzina ma swoją specyficzną i niepowtarzalną
atmosferę. Po pewnym czasie doszedłem do takiej wprawy, iż po
kilku zdaniach rozmowy odczytywałem niemal w oczach domowników co
ich cieszy, a co boli; czy są szczęśliwi, czy też nie. Nauczyłem
się w ciągu kilku chwil niejako wtopić w ich maleńki świat i
spojrzeć na niego ich oczami. Wielu żaliło się na proboszcza —
jego obcesowość i brak ogłady. Ze smutkiem mówili o swojej
świątyni, która wygląda na opuszczoną tak, jakby nie miała
gospodarza. Starałem się jak mogłem usprawiedliwić Jasia, ale w
duchu musiałem tym narzekaniom przyznać rację. Były one tak
częste i natarczywe, że chwilami odnosiłem wrażenie jakoby ci
ludzie ciągle jeszcze nosili w sobie ukryte pragnienie buntu.
Jeden
dzień kolędowania poświęciłem na wioskę całą ukrytą w dużym
lesie. Maleńkie chatki na leśnych polanach wyglądały na żywcem
wyjęte ze średniowiecznego pejzażu. Nie mogłem wyjść z podziwu
— z czego ci ludzie żyli. Nie było widać prawie żadnych pól
uprawnych. Małe obórki i szopki skrywały leśne siano, krowę lub
kozę, parę kur. Mieszkańcy tego skansenu sami przyznawali, że
jest im ciężko bo, żyją przeważnie z lasu, ale byli przy tym
pogodni duchem i w większości zadowoleni z życia. Z największą
biedą zetknąłem się jednak w innej wiosce, na skraju lasu.
Glinianki kryte słomą sprawiały wrażenie niezamieszkanych.
Klepisko zamiast podłogi było czymś normalnym. Ziemie były tu
nieurodzajne — piaszczyste. W jednej z takich glinianek natrafiłem
na matkę z pięciorgiem dzieci. Jedna izba zapewniała wszystkie
„wygody" — kuchnia, jadalnia, sypialnia i łazienka. Wszyscy
grzali się przy starym, kaflowym piecu, w którym palono chrustem z
lasu. Dzieci były ubrane w stare, postrzępione, ale czyste ubranka.
Wyglądały na niedożywione i przybite swoją biedą. Okazało się,
że mężczyzna — głowa rodziny ciągle się upija i akurat
wyszedł „na klina". Kobiecie z trudem udawało się uchronić
część z zasiłku, który otrzymywała rodzina. Ze wzruszeniem
spostrzegłem jednak, że trzyma w ręku niewielką kwotę, aby dać
ją „na ofiarę". Postanowiłem zostawić w tym domu wszystkie
pieniądze jakie tego dnia zebrałem. Kobieta nie chciała o tym
nawet słyszeć. Powiedziała, że i tak przyniesie je do Kościoła.
Kazałem więc na odchodnym przyjść do siebie najstarszemu z
chłopców. Zjawił się u mnie w najbliższą niedzielę, po jednej
z Mszy. Dałem mu dwie wypchane torby mięsa, szynek, kiełbas i jaj
— w większości tego, co sam dostałem od ludzi. Modliłem się,
żeby dumna matka nie zawróciła go do mnie, ale na szczęście nie
przyszedł.
Mój
genialny proboszcz, od czasu przybycia do Ruśca, na każdej kolędzie
zbierał ofiary na malowanie Kościoła. Jak sam mi się przyznał,
nie miał najmniejszego zamiaru tego robić — „chamy myślą, że
to tak łatwo" — obruszał się na swoich parafian. Co roku
ludzie z nadzieją dawali na ten cel pieniądze i co roku pieniądze
te znikały w niebycie. Jasiu przykazał mi solennie (wcześniej
ogłosił to z ambony) abym przyjmował ofiary na trzy cele:
utrzymanie Kościoła, malowanie i dla księży. Dla mnie była
przeznaczona 1/3 z ostatniej puli. Było to na pozór zgodne z prawem
kanonicznym, w myśl którego proboszcz z wikariuszem dzieli się
ofiarami w stosunku 2:1 (oprócz ofiar za Msze Św. — stosunek
1:1). Według prawa jednak podział ten ma dotyczyć wszystkich
ofiar, natomiast mój proboszcz sprytnie skierował dwa pierwsze
źródełka do swojej kieszeni, a dzielił się skwapliwie 1/3
ostatniego. Takie obejścia prawa nie są rzadkością wśród
proboszczów. Niewielu wikariuszy decyduje się w takich przypadkach
upominać o swoje. Czasami jednak takie sprawy opierają się o
arcybiskupa, który i tak zawsze staje po stronie ojca parafii w myśl
zasady pokory i posłuszeństwa wobec wyższego rangą. Wszystko jest
więc zgodne z prawem, gdyż cały Kościół jest hierarchiczny, a
nie demokratyczny.
Jasiu
w czasie kolędy był bardziej spokojny. Całkiem możliwe, że nowa
namiętność (napływające pieniądze) przyćmiła na jakiś czas
popędy zmysłowe, a przez to złagodziła usposobienie. Muszę
lojalnie stwierdzić, iż ks. Jan miewał również, obok złych,
także dobre dni. Jestem pewien, że ten człowiek jest z natury
dobry i ludzki. Wielokrotnie widziałem go wzruszonego ludzką
krzywdą. Był serdeczny i gościnny dla wszystkich gości
zjeżdżających na plebanię, m.in. dla moich rodziców, za co
jestem mu bardzo wdzięczny. Gorzej natomiast traktował swoich
podopiecznych. Czasem bywał nie do zniesienia. Jego malkontenctwo
przybierało chwilami wynaturzone rozmiary. Jednak pod tą
zrogowaciałą już skorupą — narosłą przez lata samotności,
ośmieszania, zmagania z innym popędem (który mógł mieć swoje
korzenie w seminarium) — biło serce wrażliwego człowieka. Ks.
Jan był ciągle spragniony innych ludzi, towarzystwa, nowinek.
Marzył na przyszłość o parafii miejskiej, najlepiej w Łodzi.
Bardzo doskwierało mu siedzenie w Ruścu, chociaż sam pochodził z
maleńkiej wioski. Często powtarzał, że jego przodkowie (a zatem i
on sam) byli szlachtą ziemiańską. Tym można by tłumaczyć jego
pogardliwy stosunek do chłopów... Ciągle chodziło mu po głowie —
jak wyrwać się spośród tej „hołoty". Jak nie trudno się
domyśleć, ks. proboszcz uważał się za kogoś lepszego, godnego
szczególnej czci i szacunku. Wzruszał się szczerze, gdy ktoś
wyrażał swoje współczucie, iż tak wspaniały, inteligentny i
kulturalny kapłan musi męczyć się na tej wyjątkowo trudnej
parafii. Sam uważał to za największy krzyż życia. Można było
wiele osiągnąć utwierdzając go w tym przeświadczeniu. W ogóle
lubił, jak się nad nim użalano. Ja osobiście byłem bardziej
skłonny współczuć jego parafianom. Ciężki to los dla parafii —
proboszcz pedał i malkontent z manią wielkości. Według mnie,
prawdziwym powodem do tego aby mu współczuć był tragiczny wypadek
samochodowy, któremu uległ kilka lat wcześniej. W wypadku tym
zginęła jego ówczesna gospodyni, a on sam miał złamaną nogę.
Wspominając tamto wydarzenie, ks. Jan najbardziej ubolewał nad jego
dotkliwą konsekwencją... zabraniem mu na kilka lat prawa jazdy. Ten
„niesprawiedliwy wyrok" — jak mówił — skazał go na
siedzenie w parafii albo na łaskę wikariuszy. Nie bez powodu,
jednym z pierwszych pytań, jakie mi zadał w czasie mojej pierwszej
wizyty w Ruścu, było pytanie o samochód. Fakt, iż posiadałem
auto ratował mnie nieraz i był to najlepszy hak na proboszcza.
Przy całej swojej apodyktyczności, nie mógł nakazać mi, abym go
zawiózł tam gdzie chciał i kiedy chciał. Zawsze mogłem się
czymś wykręcić i robiłem to, kiedy szczególnie dotkliwie „zalazł
mi za skórę". Kiedy więc zaplanował sobie jakiś wyjazd —
poznawałem to zazwyczaj już dzień wcześniej, po jego
nienaturalnie miłym i kulturalnym zachowaniu. Zima 1993r.
doskwierała mi bardzo w mojej nieogrzewanej wika-riatce. Po tym, jak
na jesieni wyprowadził się organista z rodziną, moje mieszkanie
pozostało jedyną zamieszkaną częścią budynku. Już na jesieni
kupiłem grzejnik na butlę z gazem. Gdy jednak zacząłem nim grzać
non stop, kiedy przyszły duże mrozy, całe mieszkanie dosłownie
przesiąknęło wilgocią. Woda spływała po oknach, drzwiach, a
nawet ścianach — tworząc kałuże, które ciągle musiałem
ścierać. Pod łóżkiem i meblami utworzyły się dywany z pleśni
i grzyba. W końcu zmuszony byłem wyłączyć grzejnik i kupić dwie
farelki. Od tamtej pory zarabiałem na jedzenie i prąd. Na dodatek w
styczniu zamarzła woda w rurach. Fakt ten zbiegł się w czasie z
końcem kolędy i tragicznym wydarzeniem, które o mały włos nie
przypłaciłem życiem. W połowie stycznia ks. proboszcz dowiedział
się o śmierci swojego szwagra, który mieszkał we Wrocławiu.
Dzień przed pogrzebem był u niego brat z rodziną, aby zabrać go
na tę smutną uroczystość. Ks. Jan postanowił jednak jechać
następnego dnia, oczywiście ze mną. W takich okolicznościach nie
mogłem mu odmówić tym bardziej, że i mnie wypadało być na tym
pogrzebie. Wieczorem miałem niemiłe przeczucie, iż wydarzy się
jakieś nieszczęście. Wyjechaliśmy parę godzin przed świtem, aby
zdążyć na czas. Był silny mróz, droga oblodzona; tumany śniegu
walące w przednią szybę ograniczały bardzo widoczność. W
samochodzie, oprócz mnie i proboszcza — na przednich siedzeniach —
jechały również dwie kobiety, przyjaciółka ks. Jana z
poprzedniej parafii (o której już wspominałem) oraz jego
gospodyni. Jechałem bardzo wolno, ok. 40 km/h. Mniej więcej w
połowie drogi do Wrocławia jest ostry zakręt nad lasem, w
obniżeniu terenu. W momencie wchodzenia w łuk zakrętu straciłem
kontrolę nad kierownicą i wpadłem w poślizg. Zniosło nas na
drugi pas jezdni. W ostatnim momencie zobaczyłem przed sobą dwa
blisko siebie osadzone światła — pomyślałem, że to „maluch".
Mój głośny krzyk „O Jezu!", zlał się z przeraźliwym
hukiem zderzających się ze sobą czołowo samochodów. Na chwilę
straciłem przytomność, ale zaraz potem ją odzyskałem. Usłyszałem
jęki moich pasażerów — wszyscy żyli i mieli się nieźle.
Najwięcej krzyczał ks. proboszcz, choć jemu zupełnie nic się nie
stało. Kiedy wyszedłem z samochodu przewróciłem się na lodzie,
który pokrywał całą jezdnię, pod cienką warstwą śniegu.
Bardzo bolała mnie lewa noga i dolna część kręgosłupa, a z
rozciętego łuku brwiowego sączyła się krew. Fiat 126p, w którego
uderzyłem, leżał w rowie. Zawlokłem się do niego i zobaczyłem
zszokowanego, ale przytomnego kierowcę. Nikogo więcej tam nie było.
Wkrótce nadjechała policja, a karetki pogotowia zabrały nas do
szpitala. Po kilku godzinach spędzonych w szpitalu i na komendzie,
gdzie składaliśmy zeznania, pozwolono nam wracać do domu. Wyjątek
stanowiła znajoma proboszcza, która miała złamaną rękę i
musiała jakiś czas pozostać w szpitalu. Ks. proboszcz zadzwonił
po taksówkę, podjechał nią pod wrak mojego samochodu, wyciągnął
z niego wieniec i po paru godzinach był już na pogrzebie szwagra.
Ja natomiast z gospodynią wróciliśmy wynajętym samochodem do
Ruśca. Tak skończyła się ta tragiczna w skutkach wyprawa. Dzięki
Bogu nikt (łącznie z kierowcą fiata) nie odniósł poważniejszych
obrażeń.
Proboszcz
oczywiście obarczał mnie winą za wypadek, a na sprawie sądowej
nie wstawił się za mną ani jednym słowem. Kierowca „malucha"
i jedyny świadek, jadący innym samochodem zeznali, że
„prawdopodobnie" wyprzedzałem na zakręcie i stąd czołowe
zderzenie z samochodem jadącym z przeciwka. Rzeczywiście mogło to
tak wyglądać, ponieważ przede mną jechał inny samochód, a mnie
zniosło w ten sposób, iż znalazłem się przez chwilę obok niego.
Mimo zeznań moich i gospodyni, które zgodnie potwierdzały to, że
wpadłem w poślizg — otrzymałem wyrok skazujący mnie na 0,5 roku
pozbawienia wolności w zawieszeniu i ponad 20 min grzywny. Od tego
niesprawiedliwego wyroku sądu w Kępnie odwołałem się do Sądu
Wojewódzkiego w Kaliszu, gdzie wyrok z Kępna utrzymano w mocy.
Jedyną pociechą był dla mnie fakt, iż mój samochód nadawał się
do generalnego (co prawda), ale remontu. Niestety z uwagi na brak
pieniędzy musiałem czekać na to ponad pół roku. Po wypadku
stosunkowo szybko doszedłem do siebie. Natomiast ks. Jan zafundował
sobie kilka serii masaży klatki piersiowej. Ze łzami w oczach
opowiadał, jakie straszne męki przechodzi gdy ręce masażysty
zawadzają mu małe włoski rosnące na piersiach.
Kiedy
człowiekowi wydaje się, że pokarał go los i sprzysięgły się
przeciwko niemu wszystkie siły na ziemi, a niebo pozostaje głuche
na jego wołanie — warto czasami spojrzeć na prawdziwe cierpienia
innych ludzi Nie każdy potrafi wznieść się ponad własne sprawy i
problemy, aby tak jak mówił Jezus — „śmiać się z tymi,
którzy się śmieją i płakać z tymi, którzy płaczą".
Człowiek, który żyje dla siebie i z myślą o sobie nigdy nie
będzie człowiekiem w pełnym tego słowa znaczeniu. Zwykle tragedie
innych ludzi uczą nas pokory i dystansu wobec naszych własnych
rozterek, kompleksów czy niezaspokojonych ambicji. Po wypadku i jego
przykrych następstwach wpadłem w pewnego rodzaju depresję. Jako
kierowca byłem odpowiedzialny za to co się stało. Sam byłem
potłuczony, bez samochodu i pieniędzy; skazany niesłusznie przez
sąd. Nie mogłem nawet z nikim podzielić się swoim bólem. Nie
mając wody w mieszkaniu musiałem, kulejąc, nosić ją wiadrami z
plebanii proboszcza.
Niedługo
po tych wszystkich wydarzeniach, kiedy wróciłem już do normalnych
zajęć, byłem świadkiem tak wielkich cierpień ludzkich, że
zawstydziłem się na myśl o tym, jak bardzo przeżywałem swoje
własne kłopoty. Były to dwa pogrzeby, które wstrząsnęły całą
parafią.
Pierwszą
tragedią była śmierć młodej kobiety, matki dwójki małych
dzieci. Dziewczyna zmarła po paru latach chorowania na białaczkę.
Była jedną z najbardziej lubianych istot w całej okolicy —
bardzo serdeczna i wesoła. Niedługo przed śmiercią, jej mąż
ukończył budowę ich nowego domu. Była szansa aby ją uratować.
Potrzebne było bardzo drogie lekarstwo, na które nie było stać
jej, i tak już zadłużonej, rodziny. Zwrócono się o pożyczkę do
proboszcza, który jednak odmówił. Nigdy wcześniej, na żadnym
pogrzebie nie widziałem tak wielkiego żalu i rozpaczy. Stojąc nad
grobem, obok małych sierot i klęczącego na ziemi ich samotnego
ojca — nie wytrzymałem i sam zaniosłem się płaczem. Po raz
pierwszy w życiu płakałem na pogrzebie, choć żegnałem już
wcześniej swoich dziadków.
Następnym,
wyjątkowo tragicznym wydarzeniem była śmierć 30-letniego
mężczyzny — męża i ojca dwóch kilkuletnich chłopców. Był on
jedynym synem najbardziej zamożnego człowieka we wsi. Parę m-cy
przed śmiercią, ojciec przekazał mu cały majątek — cegielnię,
szwalnię i tartak, obok którego młode małżeństwo zamieszkało w
pięknym, nowym domu. Krytycznego dnia rano, ojciec odnalazł ciało
syna w tartaku, przygniecione małym ciągnikiem do betonowego
filaru. Chłopak, ze zmiażdżoną klatką piersiową, skonał ojcu
na rękach. Zagadka tej dziwnej śmierci do dzisiaj jest
nierozwikłana. Najbliżsi zmarłego wpadli w obłęd rozpaczy. Jego
matka dostała pomieszania zmysłów — wchodziła do otwartej
trumny syna, lizała go po twarzy i rękach prosząc aby wstał.
Wspomniałem
już wcześniej, jak bardzo doskwierało mi ciągłe kontrolowanie
każdego mojego kroku. Miało to miejsce jeszcze w rodzinnej parafii,
kiedy przyjeżdżałem na wolne dni z seminarium. Trzeba jednak oddać
Ruścowi, iż zainteresowanie wokół mojej skromnej osoby
przybierało tam formy obsesyjne. Wiąże się to oczywiście z
ciągłym postrzeganiem każdego księdza jako nad-człowieka albo
ufo-ludka, któremu obce powinny być normalne ludzkie zachowania i
przypadłości. Niewielu jest kapłanów, których nie męczy życie
„na ławie oskarżonych". Małe, wiejskie środowisko
naturalnie sprzyja powstawaniu i rozchodzeniu się wszelkich sensacji
na temat „czarnych".
Zbliżały
się moje pierwsze imieniny w kapłaństwie. Oczekiwałem wielu gości
— oprócz rodziców mieli przyjechać koledzy neoprez-bitarzy,
znajomi księża (m.in. ks. Wiesiu z Łodzi) i przyjaciele.
Najważniejszym gościem miał być oczywiście mój proboszcz.
Wiedziałem, że większość zaproszonych nie była abstynentami, a
lekkie — mszalne wino nie było najbardziej pożądanym alkoholem.
W kulturalnym domu powinny być różne trunki, chociażby z uwagi na
różne upodobania ewentualnych gości Musiałem więc jakoś
zaopatrzyć się w kilka butelek. Starym, księżowskim sposobem,
powinienem zrobić to przynajmniej w sąsiedniej parafii, a najlepiej
jeszcze dalej. Był jednak poważny szkopuł — nie miałem
samochodu, a w Ruścu nie było taksówek. Postanowiłem więc
dokonać zakupu na własnym terenie, ale tak, by wtajemniczyć to
tylko (znajomą zresztą) sprzedawczynię. Około godziny zabrała mi
obserwacja sklepu; jednak zawsze była w nim przynajmniej jedna
osoba. Dwukrotnie wchodziłem do środka, ale zawsze osoba kupująca
przede mną czekała wytrwale aby sprawdzić — co też kupi ksiądz?
Przy trzecim razie nie wytrzymałem; stanąłem w kolejce jako drugi
i nie wyszedłem mimo, iż zaraz za mną weszła druga kobieta, która
widziała już moje wcześniejsze podchody przed sklepem. Kobieta
przede mną zrobiła swoje zakupy i czekała z ciekawością na moje.
Drżącym głosem poprosiłem czekoladę, ciastka, wino i ...pół
litra wódki. Kątem oka zobaczyłem, że niewiasty, które w
międzyczasie zaczęły już symulować rozmowę — zaniemówiły, a
jedna z nich chwyciła się za serce. Tego było mi już za wiele.
Zawrzało we mnie, a po chwili zapytałem głośno i pewnie: „pani
Marysiu, czy to prawda, że wódka ma zdrożeć?" Pani Marysia
zdumiona skinęła głową. „To niech mi pani da jeszcze dwie
butelki" — powiedziałem i tryumfalnie uśmiechnąłem się do
przerażonych kobiet. Wkrótce jednak pożałowałem tego wybryku.
Nie minął nawet jeden dzień, a cała parafia miała mnie za
alkoholika. A może jednak ksiądz musi żyć jak trędowaty wśród
swoich parafian?
Po
srogiej zimie zawitała do Ruśca gorąca wiosna — z bujną
zielenią lasów, łąk i ogromnych przykościelnych lip. Bardzo
lubiłem wiosenne spacery uroczymi, wiejskimi drogami. Przydrożne
ogródki przynosiły zapachy pierwszych kwiatów, a ptaki prześcigały
się w śpiewie. Dzięki kilku przemiłym parafianom, którzy
pożyczali mi swoje samochody — mogłem parę razy odwiedzić
rodziców mieszkających prawie 200 km od Ruśca. Cudowna wiosna na
wsi tak mnie rozanieliła, iż nie doskwierał mi tak bardzo, ani
brak swojego auta, ani fochy proboszcza. Katecheza z dziećmi,
zwłaszcza w małej wiosce (gdzie teraz dojeżdżałem rowerem)
dawała mi dużo radości i satysfakcji. Z ministrantami grałem
zacięte mecze piłkarskie, a w ciepłe popołudnia paliliśmy
ogniska w pobliskim lesie. Moje studentki odwiedzały mnie od czasu
do czasu, ale samotne wieczory przed telewizorem zaczęły mi coraz
bardziej doskwierać. Brewiarz i inne modlitwy wypełniały wielką
pustkę i samotność, ale nie do końca. Chyba po raz pierwszy
pomyślałem, że mógłbym żyć inaczej — zasypiać i budzić się
przy ukochanej kobiecie; patrzeć na uśmiechnięte buzie dzieci —
moich własnych dzieci. C/asami odwiedzali mnie koledzy księża z
pobliskich parafii. Niekiedy przyjechała z Łodzi p. Halinka —
moja dojeżdżająca gospodyni, aby upiec dla mnie moje ulubione
rogaliki z marmoladą. Mimo to jednak, tamtej wiosny poczułem po raz
pierwszy, że brakuje mi kogoś bliskiego, kto byłby zawsze obok
mnie — cieszył się i smucił razem ze mną.
Obok
potrzeb cielesnych każdy człowiek ma potrzeby duchowe, które
częściowo (na płaszczyźnie transcendentalnej) zaspokaja poprzez
ciągły kontakt z Bogiem. Istnieje jednak w każdym z nas pragnienie
oddania się, z całym zaufaniem, innemu człowiekowi i czerpania z
innego człowieka. Żyje w nas potrzeba zawierzenia komuś
bezgranicznie i do końca. Tak zostaliśmy wszyscy stworzeni, wszyscy
— także księża.
W
miarę jak zbliżało się lato, coraz częściej myślałem o
zmianie parafii. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to
nastąpi. Byłem pewien, że proboszcz wystąpi do arcybiskupa o moje
przeniesienie i będzie czekał z nadzieją na nowego „chłopca".
Ja również zawczasu, dla pewności, zgłosiłem chęć zmiany u ks.
dziekana w Szczercowie. Przyjął moją rezygnację ze zrozumieniem.
Przez pięć lat, co roku na wiosnę przyjeżdżali do niego
wikariusze rusieccy w tej samej sprawie. Od kiedy nie miałem
samochodu — ks. Jan uznał, iż nie jestem mu już przydatny.
Doczepiał się do mnie przy byle okazji.
Kiedyś
spóźniłem się pięć minut na Mszę św. w niedzielę, której
miałem przewodniczyć. Stało się to po raz pierwszy i tylko
częściowo z mojej winy. Wszedłem do Kościoła gdy proboszcz
akurat podchodził do ołtarza. Widząc mnie, nie rozpoczął Mszy
tylko odwrócił się na pięcie i wraz z ministrantami pomaszerował
z powrotem do zakrystii. Kiedy wszedłem za nimi proboszcz, czerwony
na twarzy i z pianą na ustach, nie zdejmując ornatu, rzucił się
na mnie całym cielskiem. Zaczął mnie szarpać wyrywając guziki od
sutanny, bluźniąc przy tym i ubliżając mi jak nigdy dotąd. Ja
myślałem wtedy tylko o tym, jak bardzo musieli być zgorszeni moi
ministranci, którzy na to wszystko patrzyli. Wyrwałem się z
uchwytu szaleńca, walnąłem nim o szafę aż się przewrócił i
wybiegłem z Kościoła. Proboszcza spotkała największa chyba dla
niego kara — musiał po raz pierwszy zrobić coś za mnie. Rad nie
rad wrócił do ołtarza i odprawił Mszę św.
Od
tamtego wydarzenia moje oziębłe kontakty z proboszczem stały się
lodowate. Dla nas obydwu było już jasne, że dłużej ze sobą nie
wytrzymamy, wielokrotnie starałem się do niego przełamać —
niestety, bez wzajemności. Odkryłem, że od czasu do czasu
przyjeżdżało do niego paru księży. Jednego z nich rozpoznałem
jako powszechnie znanego wśród księży pederarastę. Po takich
„cichych" wizytach swoich kolegów, ks. Jan bywał przez jakiś
czas spokojniejszy, a czasami nawet miły.
Z
ważniejszych wydarzeń przy końcu mojego pobytu w Ruścu należałoby
wspomnieć o wizycie samego ks. arcybiskupa, który przybył na
obchody 350-tej rocznicy utworzenia parafii. Arcypasterz zaszczycił
nawet wizytą moją wikariatkę, gdzie rozmawialiśmy chwilę w
cztery oczy. Dziwiłem się później sam sobie, iż nie potrafiłem
przy tej okazji powiedzieć ani jednego słowa skargi na mojego
przełożonego. Ten natomiast przybiegł za parę minut jakby
obawiając się tej rozmowy. Miałem jednak chwilę satysfakcji, gdy
w mojej obecności arcybiskup ostro skrytykował proboszcza za to, że
nic nie robi w parafii — m.in. nie maluje świątyni i nie założył
ogrzewania w wikariatce. „Jak można ciągle wszystko zwalać na
innych!?" — podniósł głos arcypasterz. Ksiądz Jan bowiem
za wszystko obarczał winą swoich poprzedników. Ja otrzymałem
zapewnienie od szefa, że przeniesie mnie bliżej rodzinnych stron.
Opisywałem
już wiele razy moje podejście do ks. Jana Dupczyc-kiego oraz sposób
w jaki go odbierałem. Faktem jest, iż wiele razy doprowadzał mnie
do białej gorączki, a czasami wręcz do rozpaczy. Był moim
pierwszym proboszczem i zaraz na początku mojej posługi kapłańskiej
podeptał wiele ideałów, które zachowałem w seminarium. Pokazał
mi swoim postępowaniem raczej ciemną stronę kapłaństwa, choć
nie pozbawił nadziei, że jest również ta jasna — pozytywna
strona i jej muszę szukać. Mówiąc szczerze było mi go żal. Był
po prostu ulepiony z innej, niż większość ludzi, gliny. Ludzie go
nie akceptowali, a on stał się wobec nich nieufny i agresywny.
Szukał, jak każdy człowiek, miłości (choć w nieco innym
wydaniu), a nie znajdując jej — popadł w przygnębienie i
malkontenctwo. Jeśli dodać do tego księżowski styl życia jaki
prowadził, można próbować przynajmniej częściowo go
usprawiedliwić. Do dzisiaj mam przynajmniej czyste sumienie, iż
każdego wieczoru w Ruścu modliłem się za niego. Prosiłem
najczęściej o rozum i nawrócenie — ale się modliłem. Tak oto
upłynęło mi 11 miesięcy w parafii Rusiec. Do dzisiaj z wielką
życzliwością wspominam jego mieszkańców. Z pewnością nie
zasługują oni na niepochlebne opinie, które krążą na ich temat
w łódzkim środowisku kościelnym. Kiedy po wakacjach zastałem na
plebanii dekret arcybiskupa, nominację na nową placówkę — obok
uczucia ulgi, a jednocześnie nadziei na przyszłość — odezwała
się też we mnie nuta żalu i nostalgii za tym uroczym miejscem,
które miałem opuścić.
ROZDZIAŁ VII
Kapłański
business w Aleksandrowie
Nową
parafią, do której zostałem posłany był Aleksandrów -
jedno z miast-satelit Łodzi. Zgodnie z przyjętym zwyczajem
pojechałem tam kilka dni wcześniej, aby przedstawić się nowemu
proboszczowi, a przy okazji zrobić zwiad dotyczący mieszkania,
okolicy itp. Okazało się, iż będę mieszkał w ogromnej plebanii,
wybudowanej niedawno przy innym Kościele i w innej parafii. Parafia
ta pod wezwaniem Świętego Rafała była tzw. parafią macierzystą,
mnie zaś przydzielono do parafii Zesłania Ducha Świętego, która
wyodrębniła się z tej pierwszej. Od plebanii, w której mieszkało
jeszcze pięciu księży, miałem ok. 2 km do miejsca pracy — dużej
kaplicy na ogromnym placu między dwoma nowymi osiedlami bloków.
Świątynia była w stanie surowym, niedawno zadaszona. W ogóle cała
parafia erygowana rok wcześniej, była w stanie organizowania się.
Młody kościelny z dumą mówił, jak dużo pracy włożyli razem z
proboszczem i ofiarnymi parafianami w budowę kaplicy, która
powstała rzeczywiście w rekordowym czasie. Przy wykańczaniu
obiektu pracowało akurat kilku ludzi. Przywitałem się z nimi, a
przy okazji dowiedziałem się, iż kluczem do postępu wszelkich
prac w parafii jest ks. proboszcz — młody wiekiem i pełen zapału
góral z Podkarpacia. Niestety ks. Jarema Trunkowski — mój nowy
przełożony — przebywał akurat w Niemczech, dokąd pojechał po
samochód. Na plebanii, przy aleksandrowskim rynku nie zastałem
także ks. prałata Hedoniusza Bogackiego — proboszcza parafii Św.
Rafała. Nie dostałem więc kluczy do mojego przyszłego mieszkania,
ale gospodyni prałata zapewniała mnie, że jest ono piękne i
czyste.
Odjechałem
z Aleksandrowa co prawda niedoinformowany, ale pełen wiary i zapału
przed nowym wyzwaniem.
Ponieważ
w Ruścu okupiłem się trochę w meble, musiałem wynająć
ciężarowy samochód i kilku ludzi do przeprowadzki. W dniu, w
którym dokonują się zmiany w parafiach, tj. 30 sierpnia, proboszcz
Jarema miał oczekiwać na mnie na plebanii z kluczami do mojego
mieszkania. Kiedy zajechałem na miejsce z całym majdanem okazało
się, że proboszcz dopiero co przyjechał z Niemiec i śpi po
podróży. Gdy już zdołałem go dobudzić, przez godzinę szukał
kluczy, a gdy w końcu otworzył mi drzwi mieszkania ogarnęła mnie
czarna rozpacz. Ze środka buchnął odór zepsutego mięsa i
stęchlizny. Po wejściu do środka zobaczyliśmy stosy (od podłogi
po sufit) gazet, które zajmowały — oprócz starych, zepsutych
mebli — większą część mieszkania. Wszystko przykrywała gruba
warstwa kurzu. W kuchni zepsute mięso i wędliny dosłownie wylewały
się z lodówki. Proboszcz, którego obowiązkiem było przygotowanie
dla mnie mieszkania, wydawał się być tym wszystkim wielce
zdziwiony. Mieszkanie składające się z dwóch pokoi, łazienki i
kuchni — od ponad roku stało puste. Wcześniej zajmował je
starszy kapłan — dziwak, będący rezydentem w miejscowej parafii.
Księża w podeszłym wieku, na emeryturze, czujący się jeszcze na
siłach — mogli pracować na parafiach jako rezydenci na
przysłowiowe pół etatu. Ten starszy kolekcjoner gazet po paru
latach takiej rezydentury, któregoś pięknego dnia wsiadł w pociąg
i wyjechał „w świat" nie mówiąc nikomu ani słowa.
Wracając do niezręcznej sytuacji — jedno było pewne — nie
mogłem wprowadzić się na plebanię, a więc nie mogłem także
pracować. Wynajęci ludzie znieśli z samochodu do piwnicy moje
rzeczy, a ja ustaliłem z ks. Jaremą, że wracam za trzy dni kiedy
mieszkanie będzie puste i czyste.
Ten
pierwszy dzień w nowej parafii trochę podkopał moją, i tak
zachwianą, wiarę w proboszczów. Byłem podłamany tym bardziej, iż
czekała mnie jeszcze przeprowadzka z piwnicy na drugie piętro. Ks.
Jarema był tak zauroczony swoim nowym Passatem sprowadzonym bez cła
— na parafię, że zdawał się nie zauważać żadnego problemu.
„Pierwsze koty za płoty" — pomyślałem i po kilku dniach
wróciłem do Aleksandrowa pełen otuchy. Wprowadziłem się w końcu
do jednego pokoju (drugi był zagracony i zamknięty na klucz) i
zacząłem nowe, wielkomiejskie życie księdza.
Zanim
przejdę do opisu swojej nowej placówki, chciałbym najpierw
scharakteryzować parafię w której mieszkałem i pozostałych
lokatorów miejscowej plebanii. Macierzysta parafia Św. Rafała była
kilkakrotnie większa od naszej, a jej cechą szczególną było to,
iż miała dwie połączone ze sobą świątynie oraz proboszcza
biznesmena — ma-łego, grubego człowieczka o przenikliwym
spojrzeniu. Jedno z drugim zresztą poniekąd się łączyło. Ksiądz
prałat Hedoniusz Bogacki był prawdziwym człowiekiem czynu. Kiedy
nastał w Aleksandrowie po-stanowił jak najszybciej dać upust
swojej inwencji i geniuszowi. W krótkim czasie dostawił do boku już
istniejącej świątyni — drugą większą. Tym sposobem na Mszach
Św. część ludzi stała twarzą do ołtarza, a część —
bokiem. Równocześnie z Kościołem, krewki proboszcz wybudował
ogromną plebanię o wielkości dwóch połączo-nych bloków
mieszkalnych. Wnętrza obiektów wyłożył marmurami i drewnem; w
podziemiach wybudował garaże. Kupił sobie najnow-szego mercedesa,
a wszystkie te dobra ogrodził wysokim murem.
W
międzyczasie ks. prałat zajmował się interesami, tzn. odzyskał
wszystkie dobra kościelne, które były do odzyskania, a było ich
niemało — niemal połowa centrum Aleksandrowa należała kiedyś
do Kościoła. Ks. Bogacki, ogłosił przetarg na wynajem kilkunastu
budyn-ków, jednocześnie budując cały szereg nowych — również
do wynaję-cia. Ubolewał często, że prawo kościelne zabrania
księżom aktywnego prowadzenia interesów, bo wtedy „wyciągnąłby"
z tego wszystkiego o wiele więcej. Ktoś zapyta — z czego
finansował swoje przedsięw-zięcia? Parafia, choć jedna z
najbogatszych w diecezji nie przyniosłaby w tak krótkim czasie, tak
olbrzymich dochodów. Pomysłowy kapłan aby zbudować swoje imperium
w genialny wręcz sposób uwzględnił trudną sytuację
zaopatrzeniową w latach 80-tych i maksymalnie, na niespotykaną
skalę, wykorzystał ogromne ilości darów z zachodu, które wówczas
zalewały wprost Kościół w Polsce. Dzięki swoim plecom w kurii
biskupiej miał do nich dostęp nieograniczony. Wielu proboszczów
zrobiło własne i kościelne interesy na darach, ale ks. Bogacki
prześcignął chyba wszystkich. Sam w swoich wypowiedziach nie
ukrywał zaradności z jaką obracał różnymi deficytowymi
towara-mi. Za to, co wstawiał do hurtowni, sklepów i co przez
podstawionych ludzi sprzedawał na bazarach — kupił wszystkie
materiały budowlane. Nie wspominał jednak, iż równocześnie na
wszelkie możliwe sposoby, na te same cele, wyciągał pieniądze od
wiernych. Parafianie, którzy pracowali na budowach, łącznie z
fachowcami, w formie wyna-grodzenia dokarmiani byli z darów prałata.
U niego nigdy nic nie było za darmo i nic się nie marnowało. Cóż
mogło go obchodzić to, że ofiarodawcy z zagranicy przekazywali
swoją pomoc ludziom biednym i chorym czyli najbardziej
potrzebującym, którzy nie zawsze mogli przyjść na „dniówkę"
do prałata. Lokale wynajmowane przez niego należały do
najdroższych, a sam właściciel słynął z bezwzględności przy
zbieraniu czynszu; dzień zwłoki nie wchodził w rachubę. Kiedy
dary się skończyły, ks. Bogacki miał ich jeszcze na długo pod
dostatkiem. Kiedy skończyły się naprawdę — do prac
wykończeniowych zatrudniał na czarno Rosjan, którzy runęli wtedy
do Polski przez otwartą granicę.
Ks.
prałat, jak już wspomniałem, słynął z tego, iż nie przepuścił
żadnej okazji aby dorobić trochę do tacy. Kiedy już dokończył
wszystkie inwestycje bez złotówki długu, zaczął zarabiać
ogromne pieniądze. Z moim proboszczem obliczyliśmy kiedyś, że
prałat wyciągał grubo ponad 400 min miesięcznie — z tego mniej
więcej jedną czwartą z pensji proboszcza, a pozostałą lwią
część z tytułu dzierżawionych budynków. Do tego dochodziło ok.
50 min miesięcznie, które zbierał na tacę, a drugie tyle dostawał
z wszelkich podatków cmentarnych, tj. od placów, pomników,
ekshumacji; za haracze pobierane od innowierców grzebiących swoich
zmarłych na katolickim cmentarzu itp. W przeszłości ten geniusz
finansjery przebywał kilka lat na parafiach za granicą — w Anglii
i Holandii. Mając tam liczne znajomości i koneksje — przy każdej
okazji odwiedzał swoich dobroczyńców, zamożnych zachodnich
duszpasterzy, którzy wspierali „biedującego Hedoniusza".
Nawet wyposażenie swoich Kościołów, łącznie z ławkami i
komżami dla ministrantów, ks. prałat kompletował za granicą.
Jako biedny księżulo z biednej Polski, wysyłał do różnych
instytucji na całym świecie prośby: „o wsparcie duchowe i
MATERIA-LNE dla powstającego ośrodka duszpasterskiego w
Aleksandrowie". Pieniądze płynęły ze wszystkich stron,
jednak w miarę, jak mnożyły się i rosły źródła dochodów —
rosła też chciwość kapłana. Na plebanii, którą wybudował,
zajmował kilka ogromnych salonów na dwóch kondygnacjach. W paru
pokojach nikt nigdy nie był, nawet jego gospodyni tam nie sprzątała.
Oryginalne — antyczne meble, skórzane kanapy i fotele, marmur,
boazerie, najnowocześniejszy sprzęt elektroniczny — to tylko
część ubóstwa, którym otoczony był prałat. Podobno za same
obrazy Kossaków i innych sławnych malarzy, które sam widziałem w
jego mieszkaniu — można by wybudować... kilka Kościołów.
Pozostałych pięciu księży (w tym dwóch proboszczów) ulokował w
małych, dwupokoikowych mieszkankach, a resztę plebanii wynajął na
szwalnię i gabinet lekarski.
Według
najnowszych wiadomości, jakie przychodzą do mnie z Aleksandrowa,
ks. prałat wynajął także na plebanii kilka mieszkań dla
świeckich rodzin, m.in. na miejsce trzech księży, którzy się
wyprowadzili. Jest to przypadek nie mający chyba swojego precedensu
w polskich parafiach — aby rodziny z dziećmi mieszkały pomiędzy
księżmi, a na podwórzu plebanii suszyły się sznury pieluch —
ale czego się nie robi dla pieniędzy! Ks. Bogacki był gotów
zrobić i zrobił znacznie więcej.
Całymi
dniami i wieczorami myślał nad nowymi źródłami do-chodu. Jako
jeden z pierwszych księży w Polsce, zaczął sprowadzać samochody
bez cła na parafię (swoją i inne). Robił to, jak wszystko na
skalę masową. Sprowadzał wozy warte nieraz parę miliardów i po
krótkim czasie — nielegalnie — sprzedawał z dużym zyskiem
różnym firmom i osobom prywatnym. Kiedy mieszkałem w jego parafii
(w ciągu roku) sprowadził i sprzedał w ten sposób kilka
samochodów, w tym jeden autokar-mercedes — dla prywatnej firmy
przewozowej ze Zgierza. Dla siebie był znacznie „skromniejszy"
— do swojej stajni zakupił najnowszy model jeepa Opla Frontierę.
Według
słów mojego proboszcza Trunkowskiego, ks. prałat nie poprzestawał
na wykpiwaniu urzędu celnego i fiskusa. Parę lat wcześniej
sprowadził podobno luksusowe BMW, ubezpieczył na ogromną sumę, po
czym podstawił „do zabrania" braciom ze wscho-du, od których
zgarnął pokaźną kwotę w dolarach. Odszkodowanie od PZU
oczywiście dostał swoją drogą, ale ponieważ samochód był
sprowadzony i zarejestrowany na parafię, zobowiązano go do
oplaka-towania połowy Aleksandrowa wiadomością o kradzieży auta.
Całą operację związaną z zaginięciem samochodu, wg. słów
mojego probo-szcza, obmyślił i zrealizował wspólnie ze swoim
pupilkiem — ks. Plackiem.
Ten
młody kapłan, rodem z Aleksandrowa, to osobny temat w historii
parafii Św. Rafała. Pochodzący z jednej z najzamożniejszych
rodzin w mieście chłopak, dość szybko zdobył plecy u biskupów
łódzkich. Po kilku latach „tułaczki" w terenie, wrócił do
rodzinnej parafii jako wikariusz — katecheta. Trzeba zaznaczyć, że
praca w swojej parafii jest, zgodnie z prawem kanonicznym,
niedopuszczal-na. Może właśnie dlatego ks. Placek mimo, iż
podlegał pod parafię w Aleksandrowie mieszkał w prywatnej willi w
Łodzi, a miejsce swojej pracy odwiedzał pro forma ok. raz na dwa
tygodnie. Jego zamiesz-kanie w Łodzi było zresztą zupełnie
usprawiedliwione ponieważ prowadził tam wiele zawoalowanych
interesów. Jest m.in. właścicielem dużej księgarni w centrum
Łodzi na ul. Piotrkowskiej. Młody bogacz, jeżdżący na zmianę
dwoma luksusowymi samochodami, szybko zdo-był uznanie i zaufanie
starszego kolegi po fachu. Zapewne wywiną razem jeszcze nie jeden
numer.
Ksiądz
prałat jako człowiek interesu nigdy nie tracił czasu. Wielokrotnie
w ciągu miesiąca wyjeżdżał na parę dni w nieznane, nie mówiąc
nikomu o celu podróży. Zostawiał bez żalu parafię pod opieką
dwóch wikarych. Praca duszpasterska jakoś w ogóle mu nie leżała.
Bił rekordy szybkości w odprawianiu Mszy Świętych i nabożeństw,
a kazania na religijny temat nigdy z jego ust nie słyszałem.
Jak
przystało na człowieka, który zdobył wysoką pozycję w świecie
biznesu, ks. prałat zajął się polityką. Był co prawda tylko
radnym w mieście, ale kilka razy dał ostro do zrozumienia
burmistrzowi i jego zastępcy — kto naprawdę rządzi
Aleksandrowem. Trzeba przyznać, że wszyscy liczyli się z jego
zdaniem, podziwiali go za przedsiębiorczość i czuli przed nim
respekt. Niestety tak naprawdę nikt go chyba nie lubił. Nie
słyszałem o nim nigdy pochlebnej opinii jako o człowieku czy
księdzu, poza uznaniem dla jego głowy do interesów. Był to
również znany w okręgu łódzkim i nie tylko mecenas i poplecznik
wielu prawicowych polityków, m.in. Alicji Grześkowiak, Stefana
Niesiołowskiego i wielu innych. Byli oni częstymi gośćmi w jego
rezydencji.
Tak
więc ks. prałat Bogacki aspirował do miana człowieka sukcesu i
był nim rzeczywiście. Miał prywatnego goryla i kierowcę, który
woził go na przemian mercedesem-limuzyną i jeepem. Słynął z
tego, że nie liczył się z niczym i z nikim. Kpił publicznie nawet
z biskupów, a w swoich politycznych kazaniach mieszał z błotem
większość polskich mężów stanu. Prywatnie był kpiarzem i
cynikiem. Ci, którzy go bliżej poznali mieli o nim opinię
dwulicowca. Niemal każdy kiedyś się na nim zawiódł. Wiele razy
spowiadałem ludzi, którzy skarżyli się na jego obcesowe podejście
zwłaszcza do biedy i biedaków. Gardził ludźmi słabymi, ciężko
pracującymi fizycznie - tymi, którym się w życiu nie powiodło.
Jego
parafianie autentycznie go nienawidzili, tak samo zresztą jak
księża, może oprócz jego pupila Placka. Czy można się dziwić
wiernym skoro swoje owieczki ksiądz prałat traktował jak jedno z
wielu źródeł dochodu. Jako biznesmen z prawdziwego zdarzenia, w
swoim interesie kościelnym, z siedzibą w kancelarii parafialnej,
wprowadził stałe opłaty za wszystkie usługi. Wykorzystując
monopol na te usługi na swoim terenie — ustalił ceny na bardzo
wysokim poziomie. Takie przecież są prawidła rynku. W interesach
nie ma sentymentów, nawet „Święty Boże nie pomoże". W
jego kancelarii nie było targowania. Dla przykładu podam, że w
1995 roku, kiedy tam przebywałem — stawka za usługę pogrzebową
u ks. prałata wynosiła 5 mln zł. Wyjątków od ustalonych stawek
nie zanotowano. Kiedy jedna kobieta z płaczem prosiła o spłatę w
ratach ww. kwoty — ks. Hedoniusz zapewniał ją, iż tego uczynić
nie wolno bo „taka jest stawka". „Czy pani nie może
pożyczyć kilka milionów aby opłacić pogrzeb własnego męża?"
— pytał zdziwiony.
Oprócz
słabości do dużych pieniędzy (do czego sam się przyznawał) ks.
prałat miał naturalną słabość do płci przeciwnej. W całym
mieście znana jest historia jego związku z właścicielką baru, z
którą miał się jakoby pewnej nocy „zakleszczyć". Pomocy
namiętnej parze udzielił wówczas miejscowy lekarz i stąd cała
sprawa wyszła poza mury plebanii. Przyznam się, iż trudno mi było
uwierzyć w tę, moim zdaniem, grubymi nićmi szytą opowieść.
Słyszałem ją od wielu osób, w tym od swojego proboszcza, ale
znając spryt prałata nie podejrzewam go o tak głupią wpadkę.
Mogę tylko powiedzieć, że widziałem kilka eleganckich kobiet
wychodzących od niego o różnych porach. Przekonałem się na
własnej skórze, że ten człowiek był na prawdę podły i
dwulicowy, ale ludzie nienawidzili go zbyt mocno, aby można było
wierzyć wszystkiemu co mówili.
Niewiarygodnie
brzmi dla mnie jeszcze inna historia również opowiedziana mi przez
proboszcza Jaremę. Ksiądz Bogacki już jako kleryk, a później
młody ksiądz był bardzo butny i zepsuty moralnie. Wielokrotnie
ratowały go niezbadane bliżej „chody" u ówczesnego biskupa
ordynariusza Michała Klepacza. Jako młody wikariusz, zwykł nasz
bohater urządzać ostre popijawy z podobnymi jak on księżmi —
„ascetami". Na takie zamknięte „rekolekcje" często
sprowadzano na pokuszenie parę dziewczyn niezbyt ciężkiego
prowadzenia. Jedna z takich orgii wg. słów księdza Jaremy, tak się
rozwinęła, że wikary
Bogacki
aby uatrakcyjnić ją jeszcze bardziej wpadł na iście szatański
pomysł. W trakcie imprezy przeprosił na chwilę gości, poszedł do
Kościoła, a po chwili wrócił niosąc kilka kielichów mszalnych.
Zdumionym biesiadnikom zaczął serwować w nich drinki. Podobno
jeden z nich — jego kolega ksiądz — wytrzeźwiał w jednej
chwili, wstał i wyszedł na zewnątrz, ale reszta ekipy świetnie
się dalej bawiła. Ta historia brzmi niewiarygodnie nawet dla mnie.
Choć
poznałem setki różnych księży, uważam, że jedynym wśród nich
człowiekiem, który mógłby dopuścić się takiego świętokradztwa
— był ksiądz prałat Bogacki. Rzeczą niewiarygodną, ale
prawdziwą jest jego majątek, który (łącznie z prywatną
posiadłością) można porównać z niewieloma współczesnymi
fortunami w Polsce. Nie siedzę w kieszeni księdzu prałatowi
Jankowskiemu z Gdańska, ale śmiem twierdzić, że trochę mu do
Bogackiego brakuje. Łączy ich na pewno przeświadczenie o magnackim
pochodzeniu, czynne uprawianie polityki i zamiłowanie do marki
„mercedes benz".
Jak
łatwo się domyśleć, mój proboszcz Jarema Trunkowski i inni
księża zamieszkujący na plebanii, nie darzyli prałata Bogackiego
pozytywnymi uczuciami. Doskonale ich zresztą rozumiałem.
Wystarczającym powodem do braku takich uczuć, był fakt pobierania
przez prałata słonego czynszu za zajmowane przez nas mieszkania.
Jak żyję nie słyszałem o podobnym przypadku, aby księża płacili
za mieszkanie na plebanii, którą wybudowali dla nich parafianie!
Nie
bez powodu zacząłem opowieść o swojej drugiej parafii
charakterystyką prałata i dziekana aleksandrowskiego w jednej
osobie. Wszystko bowiem w tym mieście i obu parafiach kręciło się
wokół niego i od niego zależało. Nic dziwnego zatem, że księża
z całej archidiecezji mówiąc o Aleksandrowie używali zamiennie
określeń — „łódzki" i „Bogucki". Oprócz prałata,
mojego proboszcza i mnie — plebanię zamieszkiwali jeszcze trzej
księża. Niewiele starszym ode mnie był ksiądz Piotr —
zastraszony i lizusowaty względem swojego wielkiego szefa. Pozwoliło
mu to jednak pobić wszelkie rekordy rezydowania w Aleksandrowie —
był tu już od 3 lat. Jego kolegą, współpracownikiem był kapłan
około pięćdziesiątki, ale jeszcze na stanowisku wikariusza.
Ksiądz Paweł, bo o nim mówię, był ułożonym kapłanem, typem
urzędnika. Ponieważ jako jedyny z wikarych (nie licząc prałata)
nie uczył religii w szkole — jako specjalność przypadła mu
praca w kancelarii i pogrzeby. Poza tym, że był służbistą (tak
wyglądała praca u Św. Rafała) wszyscy lubili go za miłą
powierzchow-ność i wysoką kulturę osobistą. Miał chyba tylko
jedną, za to wielką słabość — ładne samochody. Całe swoje
mieszkanie i garaż obwiesił plakatami wozów najlepszych marek. Sam
jeździł nowym oplem Astra, któremu poświęcał większość
swojego wolnego czasu. Kiedy patrzy-łem z jakim namaszczeniem
pieścił swój samochód nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że
przelał na niego wszystkie swoje niezaspokojone instynkty opiekuńcze
i ojcowskie. Ksiądz Paweł np. mył swój samo-chód tylko
najdelikatniejszymi szamponami i wyłącznie w miękkiej wodzie, tzn.
w czasie deszczu. Kupił do tego celu długi płaszcz
przeciwdeszczowy z kapturem. Sama jazda już go tak nie rajcowała —
wątpię aby w ciągu mojego pobytu zrobił więcej niż...200
kilomet-rów. Ostatnim z księży zamieszkujących plebanię w
Aleksandrowie był proboszcz niewielkiej — „budującej się"
parafii — Rąbienia. Jego parafia przylegała do naszej, a Kościół
był oddalony nie więcej niż 2 km od naszej kaplicy. Ks.
Mikołajczyk był moim faworytem — bardzo oddany sprawie Kościoła,
a przy tym stojący twardo na ziemi, ludzki i z wielkim poczuciem
humoru.
Aby
zakończyć tę zbiorową — księżowską — charakterystykę,
muszę powrócić jeszcze do człowieka, o którym mogę najwięcej
powiedzieć, bo najlepiej go poznałem. Mój proboszcz, ks. Jarema
Trunkowski był dość przystojnym rudym facetem o korzeniach, jak
już mówiłem — góralskich. Miał tzw. „spóźnione powołanie"
— przed wstąpieniem do seminarium pracował kilka lat po maturze.
Uczelnię Łódzką skończył razem z moim znajomym z
Łodzi-Retkinii, ks. Wiesiem. Ks. Trunkowski nie miał lotnego
umysłu, ani inteligencji prałata, chociaż ciągle do niego
aspirował. Miał za to gołębie, ludzkie serce dla swoich parafian.
Od samego początku zdobył sobie ich wielką sympatię. Widać było,
iż swoją pierwszą, własną parafię i jej mieszkańców traktował
z wielkim oddaniem. Leżały mu na sercu zarówno potrzeby duchowe,
jak i materialne nowej placówki duszpas-terskiej. Do mnie odnosił
się bardzo kulturalnie i poprawnie — wręcz przyjacielsko. Czasami
tylko był nieco mrukliwy, a także nieszczery — lubił grać „na
dwa fronty", krytykować kogoś za plecami i roznosić plotki.
Od niego dowiedziałem się co kto ma na koncie i na sumieniu. Po
prostu lubił takie tematy. Poza tymi ludzkimi, a raczej babskimi
przypadłościami, był to naprawdę dusza — człowiek; często
nawet zbyt pobłażliwy. Wspomniałem o jego aspiracjach w stronę
osoby prałata, ale miało to odniesienie tylko do płaszczyzny
finansowej. Większość księży zazdrościła Bogackiemu interesów,
ogromnych pie-niędzy jakie posiadał, a w przypadku ks.
Trunkowskiego było to o tyle uzasadnione, ponieważ miał on
rzeczywiście ciągłe, niemałe wydatki związane z pracami przy
kaplicy i przylegającej do niej plebanii — w trakcie budowy.
Według
zwyczaju, główny ciężar finansowy — przy wyodrębnianiu się
nowej parafii ze starej - spadał na tę macierzystą, ale w takich
kwestiach nikt nawet nie marzył o pomocy prałata. Przyznam się, że
byłem i będę zawsze pełen podziwu dla zapału i samozaparcia
młodych proboszczów, takich jak Trunkowski czy Mikołajczyk —
którzy budując nowe świątynie, oddawali dosłownie Kościołowi
całe swoje siły i zdolności. Inną sprawą jest fakt, iż buduje
się te obiekty zazwyczaj „bez głowy" i wyobraźni, ale to
jest już wina biskupów. Wymownym tego przykładem jest Łódź,
gdzie odległość między Kościołami można mierzyć w metrach, a
są one takie olbrzymie, że pomieściłyby zarówno wierzących, jak
i niewierzących parafian, łącznie z tymi, którzy leżą na
cmentarzach. Jeszcze większą głupotą jest budowanie plebanii —
bloków — niemożliwych do zagospodarowania i ogrzania. Budowy
takich kolosów powierza się księżom, którzy często nie mają o
tym zielonego pojęcia — przepłacają wykonawcom, marnują
materiały itp.
Stąd
mój podziw dla ks. Jaremy, który wziął na siebie
odpowie-dzialność architekta i budowlańca, a przy tym nie
oszczędzał się jako duszpasterz. Być może właśnie tak duże
obciążenie różnymi obowiąz-kami, w połączeniu z kapłańską
samotnością doprowadziły go do ukrytego alkoholizmu. Tak, niestety
i ten kapłan wpadł w szpony tego strasznego nałogu, który można
nie bez przesady nazwać chorobą zawodową kleru. Regularnie każdego
wieczoru mój proboszcz „zale-wał sobie robaka", najczęściej
samotnie, a czasami w większym, zaufanym gronie. Mniej więcej pół
godziny po wieczornej Mszy Św. zawsze ilekroć się widzieliśmy,
czuć było od niego alkohol. Kilka razy widziałem go pijanego do
nieprzytomności. Próbowałem delikatnie wpłynąć na niego,
uświadomić mu, że się stacza (słyszałem, że świadomość tego
jest podstawą zwalczenia nałogu) — niestety bez-skutecznie.
Najbardziej bolało mnie, kiedy widziałem, jak po pijanemu odprawia
Mszę Świętą. Zdarzało mu się to po paru nocnych im-prezach,
które przeciągnęły się ...do rannej Mszy, a także wówczas gdy
nie wytrzymywał i wypił w ciągu dnia. Widziałem i czułem ból
tego człowieka, topiącego swoją samotność, stresy i kapłańskie
rozterki w butelce wódki. Z wielką życzliwością i troską myślę
dziś o tym, jak ten człowiek pokieruje swoją przyszłością.
Tak
więc po roku samotnego zamieszkania w rusieckiej wikariatce przyszło
mi mieszkać na prawdziwej plebanii, wśród pięciu innych księży.
Muszę powiedzieć , a wiem o tym z autopsji oraz z opowiadań
kolegów, że takie zbiorowe plebanie rządzą się swoimi własnymi
prawami. Poza ciągłym szpiegowaniem ze strony własnych proboszczów
istnieje tam niepisany zwyczaj nie wchodzenia sobie w drogę i nie
interesowania się sąsiadami. Uszanuję ten zwyczaj także teraz i
nie będę wyliczał ile dziewczyn czy chłopców widziałem
wychodzących — z których drzwi i o jakich godzinach. Uważam, że
tego rodzaju kontakty są prywatną sprawą każdego człowieka o ile
nie zdradza on np. współmałżonka i bynajmniej nigdy ich nie
potępiałem.
Przechodząc
do tematu swojej parafii zaznaczę na wstępie, iż ks. prałat
Bogacki bardzo długo, bo kilkanaście lat, opierał się jej
powstaniu. Pragnął w ten naturalny sposób uchronić się przed
odpływem części pieniędzy do innych kieszeni. W końcu jednak
uległ, pod naciskiem biskupów i opinii kleru, kiedy Aleksandrów
stał się największą parafią w archidiecezji. Sam wykroił
najgorsze ochłapy ze swoich włości. W ten sposób nową parafię
utworzyły dwa osiedla nowych bloków mieszkalnych. Prałat doskonale
wiedział, że takie bloki zamieszkują na ogół młode małżeństwa
— rzadko praktykujące i najmniej skore do utrzymywania Kościoła.
Wiadomą rzeczą jest, iż w takich parafiach jest niewiele
pogrzebów, ich mieszkańcy są już z reguły „po ślubie", a
liczyć można tylko na przyrost demograficzny i chrzty. Nie zdziwiło
nas również (proboszcza i mnie), że prałat zarezerwował dla
siebie kontrolę nad całym miejskim cmentarzem, na którym nam nie
wolno było nawet czytać „wypominków" w Uroczystość
Wszystkich Świętych. Cmentarze to jeden z najlepszych kapłańskich
businessów. Jeśli zatem chodzi o nasze dochody — były one raczej
mierne. Za to każdego dnia dziękowałem gorąco Bogu, że mam
normalnego proboszcza i mogę żyć bez ciągłego poniżania i
nerwów, w normalnych warunkach. Braki finansowe z tzw. akcydensu, na
który składały się ofiary z pogrzebów, ślubów i chrztów —
wyrównywały nam codzienne Msze Św. zamawiane przez grupę
starszych parafian ściśle związanych ze swoim nowym Kościołem;
szczęśliwych, że oderwali się od prałata. Trzeba również
przyznać, iż ludzie uwzględniali w „tacy" fakt powstawania
nowej placówki parafialnej. Wszakże wydatków z tym związanych
było co niemiara - począwszy od materiałów budowlanych poprzez
ławki, meble kancelaryjne, a skończywszy na szatach i precjozach
liturgicznych. Kuria biskupia dysponująca bajońskimi funduszami na
cele reprezentacyjne m.in. na podróże pięciu biskupów po całym
świecie, nie kwapiła się z dotacjami dla nowych parafii,
zwłaszcza, że akurat wtedy zakupiła od Kościoła Ewangelickiego
świątynię w centrum Łodzi za milion dolarów. Sprawy finansowe
były na szczęście problemem proboszczów. Ja miałem swoje własne
obowiązki i zmartwienia.
Rozpocząłem
pracę jako ksiądz — katecheta w Zespole Szkół Zawodowych. To
nowe doświadczenie uświadomiło mi z jednej strony, jak znikomy
procent młodzieży identyfikuje się z wartościami chrześcijańskimi
— które głosi Kościół Katolicki — a z drugiej strony, jak
bardzo młodzież łaknie tychże wartości. Ci młodzi ludzie z
którymi pracowałem widzieli głęboki sens w prowadzeniu życia
zgodnego z Ewangelią. Przekonywały ich nawet takie przesłania
Nowego Testamentu jak: przebaczenie bez granic, miłość
nieprzyjaciół czy ubóstwo. Szybko zrozumiałem jednak, że do tych
młodych — gniewnych, ale jakże prostych i otwartych umysłów,
nie docierała żadna teoria nie poparta praktyką i żywym
świadectwem. Oni potrzebowali prawdziwych autorytetów, przewodników
życiowych. Tylko ten, kto żył na co dzień zgodnie z tym co głosił
— zasługiwał na ich akceptację i szacunek. Za kimś takim gotowi
byli pójść do piekła. Czekali na kogoś takiego, ale... nikt się
nie zjawiał.
Pracując
wśród młodzieży zawodowej, której wszyscy katecheci boją się
jak ognia, dotarło do mnie jasno — jak ogromną, wręcz
historyczną misję do spełnienia ma tu Kościół i kapłani;
kapłani, którzy nie zdają sobie na ogół sprawy jaka wielka
odpowiedzialność na nich spoczywa. Uświadomiłem sobie, jak słabe
w ogóle jest oddziaływanie wychowawcze księży. Dlaczego w kraju
na wskroś katolickim, prawowiernym jest tyle chamstwa, złodziejstwa
i zbrodni? Gdzie są owoce nauczania Kościoła?! Odpowiedź jest
krótka i bolesna — nie ma ich, bo nie ma również świadectwa
kapłanów. Kandydaci do kapłaństwa już w seminarium kształceni
są bardziej na teoretyków i urzędników, aniżeli na świadków
Chrystusa. Kiedy stykają się oni z realiami panującymi w terenie,
kiedy poznają cynizm swoich przełożonych, którzy do reszty
ściągają ich na ziemię, udowadniając im na wszelkie sposoby —
że „Pan Bóg swoje, a życie swoje" — wtedy dopiero
następuje przewartościowanie w nich samych i zaczynają krakać tak
samo, jak reszta stada wron. Czy ja dzisiaj mam wstydzić się tego,
iż odleciałem z tego stada, aby nie krakać jak wszyscy inni?!
Ktoś
mógłby zapytać — dlaczego ja sam nie stałem się wówczas
wzorem dla swoich wychowanków? Otóż, starałem się i mam
nadzieję, iż byłem nim rzeczywiście! Mogę to bez przesady
powiedzieć, bo wiem że oni sami to potwierdzą. Postanowiłem być
ich starszym bratem, który doświadczył Boga w swoim życiu. W
naszych rozmowach nie było tematów tabu (uczyłem klasy męskie,
żeńskie i koedukacyjne). Widziałem, że moi młodzi przyjaciele
byli mile zdziwieni moim szczerym i otwartym podejściem. Po raz
pierwszy ksiądz traktował ich jak dorosłych, odpowiedzialnych,
wartościowych ludzi, a nie jak bandę rozwydrzonych szczeniaków.
Zwierzali mi się ze swoich najskrytszych problemów. Kiedy
przyprowadzałem swoje klasy do Kościoła na spowiedzi — adwentowe
i wielkopostne — choć w konfesjonałach było zawsze kilku księży,
największe kolejki były u mnie. Chodziłem z moimi chłopcami i
dziewczętami na wycieczki, podczas których prowadziliśmy nie
kończące się rozmowy i dyskusje. Oglądaliśmy ich i moje ulubione
filmy video i analizowaliśmy rozterki moralne bohaterów. Żyłem z
nimi ich życiem, bo nie było też innej drogi, aby do nich dotrzeć
i zdobyć ich dla Boga. Nie robiłem tego z premedyta-cją czy
wyrachowaniem. Wierzę, iż wielu młodym ludziom w Aleksan-drowie
pomogłem przejść bezpiecznie przez trudny okres poszukiwa-nia i
odnaleźć właściwą drogę. Kilkanaście razy, na ich prośbę,
interweniowałem w najróżniejszych konfliktach rodzinnych, a nawet
sercowych. Jestem pewien, iż jedną z dziewcząt uratowałem od
samookaleczenia, jeśli nie od śmierci samobójczej.
Zdobycie
zaufania młodych ludzi nie przyszło mi wcale łatwo. Faktem jest,
że była to młodzież sfrustrowana, często naznaczona piętnem nie
najciekawszych środowisk rodzinnych. Jednostki wśród chłopców
były wręcz kryminogenne (jeden z uczniów popełnił morder-stwo na
swoim koledze). Takie przypadki przekonywały mnie tylko i
utwierdzały w walce o przyszłość moich wychowanków. Byłem
szczęśliwy, że wielu z nich udało mi się zawrócić ze złej
drogi, chociaż niejeden przy tym zalazł mi za skórę. W mniemaniu
moim i innych nauczycieli ze szkoły — klasy które uczyłem (po 2
godz. tygodniowo) stały się lepsze, bardziej komunikatywne i
spokojniejsze. Wielu moich uczniów i uczennic odwiedzało mnie w
moim mieszkaniu na plebanii. Cieszyły mnie bardzo te sukcesy.
Dziękowałem Bogu za każdą zagubioną owcę, którą udało mi się
sprowadzić na nowo do Jego Owczarni. Moje osiągnięcia uważałem
za szczególnie wartościowe, ponieważ udało mi się w moich
uczniach, wychowanych na opowieś-ciach i doświadczeniach związanych
z prałatem — przezwyciężyć niechęć, a często nawet odrazę
do stanu kapłańskiego w ogóle.
Niestety,
przy końcu roku szkolnego właśnie ksiądz prałat wezwał mnie na
rozmowę, w której zarzucił mi „wywołanie niezdrowego poruszenia
wśród miejscowej młodzieży; odejście od programu nau-czania oraz
skupienie młodzieży wokół siebie, a nie przy Bogu". Prałata
ponadto raził widok młodych na plebanii, gdzie powinien być spokój
i powaga (najwidoczniej czynsz pobierany obecnie od lokato-rów na
plebanii rekompensuje mu te niedogodności). Był przekonany, że
któryś z moich podopiecznych zarysował mu kilka dni wcześniej
jego mercedesa. „Ksiądz ma kurwa mać za mało pracy, postaram się
wypełnić księdzu wolny czas!" — wykrzykiwał mi nad głową.
Już wkrótce okazało się, iż nie były to słowa rzucane na
wiatr.
Przez
kilka ostatnich miesięcy spędzonych w Aleksandrowie byłem
praktycznie wikariuszem na dwóch parafiach, z jedną pensją.
Polemi-ka z prałatem nie miała sensu — on wiedział wszystko
najlepiej. Wzorem innych należało mu przytaknąć, skulić uszy i
obiecać solennie poprawę. Ja powiedziałem tylko, że przemyślę
to co mi powiedział. Rzeczywiście miałem zamiar to rozważyć. W
końcu byłem kapłanem w Kościele hierarchicznym i choć
wiedziałem, iż prałat się myli (a już na pewno nie przemawia
przez niego Duch Święty), to jednak kolejna przeprowadzka nie
bardzo mi się uśmiechała. Ten, kto sprzeciwił się prałatowi
mógł tego samego dnia się pakować, choćby pracował w zupełnie
innej parafii. Ten człowiek trząsł całą archidiecezją, a na
przywitanie arcybiskupa mówił — „cześć Władek". Poza
tym, żywo w pamięci miałem ojca Świątka i jego przykazanie
bezwzględnego posłuszeństwa. Jak mogłem mimo to odepchnąć od
siebie młodzież, która mnie potrzebowała. Wszystkie swoje
obowiązki wykonywałem bez zarzutu; czy miałem być jednak tylko
urzędnikiem, kasjerem w kancelarii, technikiem od kultu? Co miały
znaczyć słowa, tak często słyszane w seminarium o „spalaniu się
kapłana dla Królestwa Boże-go?". Postanowiłem w jednej
chwili, że się nie ugnę — nie zmarnuję życia dla zbierania
pieniędzy i hodowania brzucha do kolan. Nie po to poświęciłem
swoje młode życie, idąc do seminarium i rezygnując z takich
wartości jak małżeństwo czy ojcostwo, aby w dalszej kolejności
poświęcić swój ideał kapłaństwa.
Swoją
posługę księdza traktowałem zawsze jako służbę Bogu i ludziom.
Nie myślałem o żadnym męczeństwie albo wielkich umartwieniach,
ale równie daleki byłem od uznania swojej funkcji kapłana —
duszpasterza za intratną, ciepłą posadkę, wolną od ziemskich
trosk i zmartwień. Z żalem i smutkiem patrzyłem na większość
moich byłych kolegów z seminarium, którzy przenieśli do
kapłaństwa podstawową klerycką zasadę — „nie wychylać się".
Może po prostu mam inny charakter. Nie potrafię bezkrytycznie
godzić się ze złem i przechodzić do porządku dziennego nad jawną
niesprawiedliwością. Wszak to sam Pan Jezus, mój Mistrz i
Nauczyciel powiedział, iż lepiej być gorącym lub zimnym — byle
nie letnim. Właśnie ta letniość, pogodzenie się z zastaną
rzeczywistością — najbardziej mnie raziła u moich pobratymców.
Przerażała
mnie perspektywa zostania klechą — dusigroszem, który „odbija"
sobie brak żony i dzieci powiększaniem konta w banku. Zgodnie ze
starym przysłowiem, że „apetyt rośnie w miarę jedzenia",
wielu księży właśnie dla pieniędzy pogrzebało swoje ideały
kapłaństwa, a nawet człowieczeństwa. Wiedziałem np. o
powszechnej niemal praktyce skubania na lewo proboszczów przez
wikariuszy. Najczęściej miało to miejsce w czasie kolędy, podczas
której na boku można było dorobić sobie nawet kilka miesięcznych
pensji. Było to dziecinnie łatwe — wystarczyło nie zapisywać
niektórych większych kwot przy ofiarodawcach, a wpisać je dopiero
później, np. w następnym domu, odpowiednio pomniejszone. Nieco
większe ryzyko niosło ze sobą zaniżanie wpływów w kancelarii.
Jeden z moich kolegów opowiadał mi, jak wpadł w ten sposób u
swojego szefa. Otóż pewna gorliwa parafianka, po opłaceniu u niego
pogrzebu; jeszcze tego samego dnia nie omieszkała zapytać
proboszcza — „czy aby tyle wystarczy"?
Proboszczowie
doskonale orientowali się w metodach swoich wikariuszy i bronili na
różne sposoby. Niektórzy wymagali podpisu ofiarodawcy przy kwocie;
inni prosili swoich zaufanych parafian, aby ci dali „na podpuchę"
większą ofiarę. Ksiądz prałat Bogacki znalazł jeszcze inne
rozwiązanie. Załatwił sobie na czas kolędy sutannowych kleryków
z seminarium, którzy w jego mniemaniu byli bardziej uczciwi. Ja
tylko jeden raz uległem pokusie w Ruścu, u ks. Jana. W czasie
kolędy przywłaszczyłem sobie niewielką kwotę, ale po paru dniach
wyrzutów sumienia — wrzuciłem ją do kościelnej skarbonki.
Czułem, że po pierwszym razie mogę wyrobić w sobie nawyk
„dorabiania". Taką praktykę można było sobie łatwo
wytłumaczyć, bo przecież proboszcz skubał mnie zupełnie jawnie.
Wzajemne okradanie się księży w parafiach demoralizuje ich oraz
rodzi ciągłe podejrzenia i antagonizmy. Kiedy byłem kapłanem
bardzo bolało mnie i gorszyło takie zachowanie wielu moich kolegów.
Teraz, z perspektywy czasu, ciężar ich winy przelałbym raczej na
wadliwy system. Uważam, iż dla dobra samych księży najwyższy
czas, na wzór krajów zachodnich, np. Niemiec — uporządkować
wszystkie finanse Kościoła i poddać je pod kontrolę rad
parafialnych albo przekazać kontrolę państwu. To samo dotyczy
uposażenia księży, które powinno być jawne, jak każde inne.
Jest to moim zdaniem jedna z podstawowych dróg do ratowania Kościoła
w Polsce. Powrócę jednak do mojego postanowienia, które podjąłem
po rozmowie z prałatem, aby nie opuszczać mojej młodzieży i do
drugiej decyzji, która zrodziła się w toku przemyśleń nad
pierwszą — nie ugnę się pod naporem złych obyczajów w
Kościele. Postanowiłem również nie drażnić zbytnio prałata i
swoje spotkania z podopiecznymi przenieść poza plebanię. Nie
chciałem opuszczać Aleksandrowa. Po-znałem tu wielu wspaniałych
ludzi, a przede wszystkim miałem ludzkiego proboszcza. Chociaż
pracy na dwóch parafiach było więcej niż w Ruścu, a zarobki nie
najlepsze, gotów byłem zostać tam jak najdłużej.
Samo
życie w mieście różniło się bardzo od wiejskiego. Przede
wszystkim była tu większa anonimowość, a sąsiedztwo wielkiej
Łodzi stwarzało większe możliwości kulturalne i towarzyskie. To
sąsiedztwo było mi osobiście bardzo na rękę, ponieważ po
przyjeździe do Aleksandrowa rozpocząłem zaoczne studia
doktoranckie na Akademii Teologii Katolickiej w Łodzi, na kierunku
Katolicka Nauka Społeczna. Również praca duszpasterska w mieście
była o tyle łatwiejsza, że wszędzie było blisko — do szkoły,
chorego itp. Zupełnie inaczej wyglądała kolęda w blokach. Jak na
złość jednak zimą skradziono mi samochód i wszędzie, a przede
wszystkim do swojej kaplicy, jeździłem na rowerze.
Nasza
świątynia pod czułym okiem proboszcza stawała się niemal z
każdym dniem piękniejsza. Bardzo budowało mnie zaangażowanie i
entuzjazm dużej grupy parafian, którzy sami, od podstaw tworzyli
materialny i duchowy wizerunek nowej wspólnoty. Kilku, niemłodych
już mężczyzn — emerytów i rencistów — regularnie, każdego
dnia przychodziło nieodpłatnie do pracy przy kaplicy i plebanii.
Za-wstydzony ich poświęceniem i ofiarnością sam zacząłem
pomagać przy cięższych pracach, np. przy zalewaniu stropu na
plebanii. Nigdy nie zapomnę wspaniałej atmosfery, jaka towarzyszyła
naszym wspólnym spotkaniom i pracom. Oczywiście byli i tacy
parafianie — którzy przychodzili do kancelarii albo zakrystii, aby
podokuczać księdzu lub skrytykować to i owo. Niektórzy, a tych
przybywało, byli nastawieni nieufnie i wrogo. Z roku na rok w czasie
kolędy, coraz mniej rodzin przyjmowało księży w swoich domach.
Zjawisko to obserwowano we wszystkich parafiach. Kiedy w Boże Ciało
wczesnym rankiem wykańczaliśmy ołtarze przylegające do bloków -
w kilku przypadkach spotkaliśmy się z inwektywami i agresywnym
zachowaniem tych, którzy chcieli się tego dnia wyspać, a hałas im
przeszkadzał. W Uroczystość Wszystkich Świętych - zbierając z
rozkazu prałata ofiary na cmentarzu — o mało nie zostałem
zlinczowany przez rodzinę stojącą przy grobie, na który
nieopatrznie nadepnąłem czubkiem buta. Słyszałem wielokrotnie o
protestach ludzi mieszkających w pobliżu świątyń, którym
przeszkadzał odgłos kościelnych dzwonów. Znamienne było to, że
niemal wszystkie wrogie uczucia względem Kościoła, a w
szczególności wobec księży, wyrażali ludzie deklarujący się
jako wierzący. Ksiądz prałat jak zwykle i na nich miał
wypróbowany sposób. Wszyscy księża pracujący w Aleksandrowie
mieli obowiązek zgłaszania mu podobnych incydentów, a przede
wszystkim ich autorów. Informacje były skrzętnie zapisywane w
kartotece, a przy najbliższej okazji — skwapliwie wykorzystywane.
Prędzej czy później podpadnięta osoba zjawiała się w kancelarii
w związku z załatwieniem ślubu, chrztu czy pogrzebu. Najczęściej
większa kwota ratowała z opresji i była uznawana jako pewne
zadośćuczynienie za popełnione grzechy. Jedno, co trzeba oddać
prałatowi, to jego skrupulatność w połączeniu z praktycznym
podejściem do życia, w tym także do duszpasterstwa. W jego parafii
niemal wszystko było „na kartki" — spowiedź, chrzest,
ślub, bierzmowanie, obecność na Mszach Świętych dla dzieci i
młodzieży itp. Niemożliwym było uzyskanie pozwolenia na ślub lub
chrzest, jeśli brakowało choćby jednego z kilku świstków. Przed
kolędą prałat wysyłał do każdego domu listę materialnych
potrzeb i inwestycji, jakie prowadzi parafia. Dołączał do tego
kopertę ze swoją pieczątką. Był to jeszcze jeden sposób na
nieuczciwych „kolędo-wników".
Podsumowując
osobę ks. prałata Hedoniusza Bogackiego, który jawi się w tym
rozdziale jako postać kluczowa, trzeba powiedzieć, iż jest on
typowym przykładem na to, jak decydującą rolę w życiu i postawie
kapłana odgrywa jego osobowość i cechy czysto ludzkie. Uważam, że
po to aby być dobrym księdzem, trzeba wpierw być dobrym
człowiekiem. Negatywne i pozytywne cechy charakteru kandydata do
święceń są bez ograniczeń przenoszone do kapłaństwa; same
święcenia (pierwsze czy drugie) nie spełniają funkcji
oczyszczalni ścieków. Jeden z moich przełożonych w Seminarium
Włocławskim — ks.prefekt K. Konecki powiedział kiedyś w
przypływie szczerości, że wielkim sukcesem jest, jeśli ktoś
przejdzie przez sześć lat uczelni duchownej i nie zepsuje się,
wychodząc gorszym niż przyszedł. Jakiż jednak szok czekałby
takiego idealistę na pierwszej parafii np. w Ruścu.
Jestem
przekonany, że tacy kapłani jak ks. Bogacki, weszli na drogę
powołania nie mając go w ogóle lub też wypaczyli je bardzo
wcześnie. Na domiar złego wnieśli do kapłaństwa hedonistyczne i
materialistyczne patrzenie na świat. Wielu z nich staje się z
czasem autentycznymi ateistami — gorszymi od innych — bo
najczęściej nie do odratowania. Prawdopodobnie ks. prałat chciał
dobrze; nie posądzam go o zupełny brak dobrych intencji. To właśnie
jego i jemu podobnych w pewnym sensie usprawiedliwia, a jednocześnie
jest najbardziej tragiczne — że wierzą oni w swój własny
„ideał" kapłaństwa. Większość biskupów i wielu
proboszczów wyrosłych na latach osiemdziesiątych — kiedy to
Kościół organizował Msze za Ojczyznę, heppeningi, manifestacje
wiary i sprzeciwu wobec komunistycznej władzy — chciała dalej
kontynuować taki model duszpasterstwa, oparty na pokazówkach,
imprezach religijno-polityczno — patriotycznych i cieszyć oczy
wielotysięcznymi, wiwatującymi tłumami. Tymczasem w zdrowo
myślących środowiskach kościelnych panuje przekonanie, że
właśnie lata osiemdziesiąte były dla Kościoła w Polsce latami
straconymi, ponieważ w masówkach Kościoła tryumfującego brak
było Boga i Ewangelii, a politykujący księża nie myśleli o
dawaniu świadectwa wiary. Biskupi oburzają się dzisiaj na Labudę,
Bujaka,
Frasyniuka
i innych, którzy przez lata stanu wojennego korzystali z opieki i
pomocy księży, często nawet ukrywając się w zakonach czy na
plebaniach. Niestety, ci światli ludzie poznawszy wówczas Kościół
„od kuchni"— nie chcą mieć teraz z nim nic wspólnego.
Kiedy
po powrocie z urlopu zastałem u proboszcza dekret kierujący mnie na
inną parafię, nie zmartwiłem się zbytnio. Aleksandrów, w którym
kwitł kapłański biznes - nie był najlepszym miejscem dla takich
jak ja.
ROZDZIAŁ VII
Ozorków:
trudna decyzja — dlaczego odszedłem?
Zanim
rozpocznę swoją kolejną historię na kolejnej parafii, chciałbym
przybliżyć nieco stan ducha, w jakim znajdowałem się w tamtym
czasie. Miałem już za sobą doświadczenie sześciu lat pobytu w
dwóch seminariach duchownych (z roczną przerwą) oraz dwuletni staż
pracy na dwóch różnych parafiach. Znałem od podszewki struktury i
metody działania Kościoła w Polsce, a przynajmniej w dwóch
diecezjach: łódzkiej i włocławskiej. Gdzie indziej było
oczywiście tak samo albo bardzo podobnie. Przede wszystkim w całym
Kościele Rzymsko-Katolickim, kierowanym przez papieża, był ten sam
system, te same metody.
Właśnie
tym wadliwym systemem, który wypaczał ludzkie charaktery i
sumienia, deprawował sługi Kościoła — byłem zrażony. Owoce
tego systemu były wstrząsające, jak na Owczarnię Jezusa
Chrystusa. Pasterze Jego owiec dopuszczali się nagminnie ciężkich
grzechów, nie wyłączając: złodziejstwa, pijaństwa, wzajemnej
zawiści, zemsty i dewiacji seksualnych. Z tzw. terenu dobiegały
wciąż wstrząsające wieści o bijatykach na plebaniach,
molestowaniu dzieci przez księży pedofilów, trójkątach
małżeńskich z udziałem duchownych, nakłanianiu „gospodyń"
do usuwania nienarodzonych itp.
Powszechne
było okradanie przez proboszczów całych parafii, często na
wielkie kwoty, poprzez wyprzedawanie dzieł sztuki sakralnej lub
składanie obietnic bez pokrycia typu: założę nowy dach na
Kościele jak zbierzecie dość pieniędzy. Ludzie przynoszą duże i
małe sumy czasem przez kilka lat — bo ciągle brakuje. Kiedy
uzbiera się z tego mała fortuna, duszpasterz prosi biskupa o zmianę
parafii i ...przekręt jest gotowy. Pieniądze zniknęły, a
złodzieja nie ma bo nie ma paragrafu który by go ścigał.
Prawidłowością
wśród proboszczów jest to, iż w czasie trwania probostwa
(zazwyczaj już pierwszego) budują oni własne, często przepiękne
domy — oczywiście na koszt parafian, np. zamiast remontu Kościoła,
na który zebrali kasę lub też kosztem wieloletniego opóźnienia
prac nad budową świątyni. W tych księźowskich domach najczęściej
mieszkają ich utrzymanki i dzieci, które widzą tatusia przy
okazji, gdy uda mu się „urwać" z pracy i dojechać często
pareset kilometrów do domu. Nieliczni samotni fundują takie domy
swoim bliskim — bratu, siostrze lub ich dzieciom — w zamian za
opiekę na starsze lata. Starsi księża, przed pójściem na
emeryturę, bywają często chorobliwie chytrzy i zdzierscy, chcąc
zapewnić sobie spokojną starość.
Mając
to wszystko na uwadze — czy dziwić się ludziom, że krytykują, a
czasem nawet ubliżają księżom (najczęściej za ich plecami)?
Z
perspektywy tego, co sam widziałem i o czym słyszałem z tzw.
pierwszej ręki, najczęściej od naocznych świadków —
oświadczam, iż tak jak dawniej (przed wstąpieniem do seminarium)
dziwiło mnie i gorszyło, że nie wszyscy ludzie traktują księży
z należytym szacunkiem; tak obecnie dziwi mnie i gorszy całowanie
kapłanów po rękach i w ogóle wyróżnianie ich spośród innych
osób. Najczęściej wierni są zupełnie nieświadomi tego, co za
ich plecami kombinuje duszpasterz. To nie jemu, a właśnie im —
zapracowanym, ofiarnym ojcom, matkom, samotnym i opuszczonym —
należy się szacunek i uznanie. Oczywiście są także wspaniali, a
nawet świątobliwi kapłani, którzy cierpią za swoich współbraci,
gdyż na nich samych spada ciężar złej opinii kolegów. To należy
wytknąć wielu ludziom, iż zawiedzeni lub zgorszeni jednym
księdzem, automatycznie przekreślają wszystkich innych.
Dwa
lata kapłaństwa przekonały mnie również o mojej bezsilności
wobec wszelkiego zła, które napotykałem na drodze powołania.
Byłem i przez długie lata miałem być ciągle na najniższych
szczeblach drabiny hierarchicznej Kościoła. Na tym poziomie
należało tylko słuchać, wypełniać rozkazy i cieszyć się
wygodnym, dostatnim życiem; które zapewnia praca na „niwie
Pańskiej". Prawdopodobieństwo, że zostanę biskupem lub
papieżem aby cokolwiek zmienić było niewielkie. Po raz pierwszy
pomyślałem o odejściu, ale tylko po to, aby z innej pozycji
walczyć o przemianę litery i ducha Kościoła. Głos szeregowego
księdza nie jest w ogóle brany pod uwagę. Nie ma po prostu takich
potrzeb jak: demokracja, konsultacja, liczenie się z opinią
wiernych — o wszystkim bowiem decyduje góra i dogmaty ustalone
przez górę. Wszystko jest dobre, pewne i prawdziwe - bo nad
wszystkim czuwa Duch Święty. On właśnie jest gwarancją świętości
Kościoła, nieomylności papieża i prawdziwości głoszonej nauki.
Duch Święty, według nauczania Kościoła, przemawia przez każdego
przełożonego od proboszcza, aż do papieża.
Pytam
się w związku z tym — czy Duch Święty przemawiał także przez
księdza Jana Dupczyckiego z Ruśca, kiedy wbrew mojej woli nakłaniał
mnie do współżycia? A może to ksiądz prałat Bogacki, dziekan
aleksandrowski jest przekaźnikiem Trzeciej Osoby Trójcy Świętej —
szantażując ludzi, że nie pochowa zwłok jeśli nie dostanie
wyznaczonej opłaty (1995r - 5 mln st. zł.). Nie mam najmniejszych
wątpliwości, iż Duch Święty działa w Kościele, ale tylko przez
ludzi, którzy się boją Boga, a takich - wg słów Jezusa - więcej
jest wśród „cudzołożnic i celników" aniżeli w gronie
faryzeuszów (ówczesnych kapłanów), których śmiało można
przyrównać do dzisiejszych hierarchów Kościoła. To nie Bóg
działa przez ludzi popełniających grzechy ciężkie, lecz szatan.
To nie Duch Święty kierował poczynaniami świętej inkwizycji —
skazującej na tortury i śmierć tysiące niewinnych ludzi — ale
szatan zawładnął umysłami i duszami papieży, którzy ją
powołali i przewodzili jej sądom.
Po
raz pierwszy w życiu byłem w tak wielkiej rozterce. Z jednej strony
wiedziałem o tym, że nie wolno mi pogodzić się z wypaczonym,
zakłamanym systemem machiny, której byłem małym trybikiem.
Pogodzenie się z zastaną rzeczywistością oznaczało stopniowe
równanie w dół. Oczywiste było dla mnie i to, iż aby być
znakiem sprzeciwu — musiałem odejść z kapłaństwa. Tylko wtedy
mój głos dotarłby do ludzi jako prawdziwe świadectwo człowieka;
który mógł zostać, ale odszedł żeby dać świadectwo prawdzie i
aby ta prawda dotarła omijając kościelną cenzurę. Wielu było w
historii Kościoła reformatorów zatroskanych o jego dobro i
autentyczność. Większość z nich zamęczyła inkwizycja, a
współczesnych uznaje się za chorych psychicznie, oczernia i
wyklucza z Kościoła. Pierwszemu Lutrowi udało się uniknąć
śmierci. Jego zamiarem było zreformowanie, już wówczas
anachronicznych struktur kościelnych, a gdy to okazało się
niemożliwe — założył własny Kościół. Tak wiec już historia
uczy, że Kościół Rzymsko-Katolicki jest niereformowalny wewnątrz
własnej struktury, a naprawić go można tylko poza nim samym.
Takie
i inne myśli nurtowały mnie podczas przeprowadzki do Ozorkowa —
mojej trzeciej i ostatniej placówki. Byłem wówczas o krok od
opuszczenia kapłańskich szeregów. Trzymała mnie tylko nadzieja,
która towarzyszy zawsze zmianie środowiska — parafii oraz względy
praktyczne, a raczej materialne. Moją życiową pasją były i są
podróże, na które w ciągu ostatnich dwóch urlopów wydałem
dosłownie wszystkie zarobione pieniądze. Oprócz paru mebli i
starego samochodu, który zmuszony byłem kupić — nie miałem
mieszkania ani żadnych środków do życia, nie mówiąc już o
funduszach na reformowanie Kościoła. Największą jednak przeszkodą
byli moi rodzice. Nie chciałem nawet myśleć o tym, jak wielkim
ciosem byłoby dla nich moje odejście. Patrzyli we mnie niczym w
święty obraz. Jakże naiwni byli w swoim postrzeganiu Kościoła i
księży; nie bardziej zresztą niż większość gorliwych
katolików. Postanowiłem stopniowo otwierać im oczy na różne
sprawy, ale było to bardzo bolesne i trudne dla nas trojga.
Tymczasem
jednak osiadłem w Ozorkowie, jako drugi wikariusz Parafii Matki
Boskiej Królowej Polski. Proboszczem był ks. Józef Gryzik —
kapłan ok. 50-tki, słusznej postury, z gęstą czupryną
szpakowatych włosów. Od samego początku zrobił na mnie miłe
wrażenie. Był to typ gawędziarza, przerośniętego chłopaka
wychowanego na opowieściach Marka Twaina i książkach Szklarskiego.
Największą radością i szczęściem był dla niego kontakt z
przyrodą. Mógł być równie dobrze leśniczym czy gajowym, jak
księdzem. Potrafił godzinami opowiadać o swoich wyprawach
wędkarskich i łowieckich. Był to zresztą główny temat jego ...
kazań. Niemal codziennie na parę godzin przepadał gdzieś z
wędkami, strzelbą lub koszem na grzyby. Ja, jako okazyjny, ale
także wędkarz — od razu przypadłem mu do gustu. Ks. Józef był
człowiekiem łagodnego usposobienia, choć przy pierwszym poznaniu
mógł sprawiać wrażenie szorstkiego. Podziwiałem jego wielkie
zrozumienie dla spraw ludzkich, bytowych. Potrafił wytłumaczyć
swoich parafian dosłownie ze wszystkiego. Był pobłażliwy dla
tych, którzy nie chodzą w niedzielę do Kościoła bo, np. mają
małe dzieci albo cały tydzień ciężko pracują. Rozumiał
małżonków żyjących bez ślubu kościelnego, bo może pochodzili
z rodzin ateistycznych itp. Nigdy z jego ust nie słyszałem żadnego
przytyku ani wymówki pod adresem ludzi zgromadzonych w świątyni
czy też w kancelarii. Nigdy też, co należy bardzo mocno
podkreślić, nie dopominał się pieniędzy od parafian. Zachęcał
co najwyżej do prac fizycznych przy budowie plebanii i Kościoła.
Często i szczerze dziękował za składane ofiary i pomoc. Następną
rzeczą wartą podkreślenia jest fakt, iż w parafii księdza Józefa
nie było nigdy ustalonych stawek za pogrzeby, śluby, chrzty i Msze.
Zdarzało się nierzadko, że odprawialiśmy pogrzeb za 50.00 zł,
tj. 1/10 tego, co brał prałat. Bywały również posługi darmowe.
Takie podejście proboszcza do parafialnych finansów i księżowskiego
uposażenia było ewenementem w skali całej archidiecezji.
Parafianie doskonale zdawali sobie z tego sprawę i szanowali za to
ks. Józefa i nas — jego dwóch wikariuszy. Mówiąc o „nas"
myślę o sobie i ks. Darku Płysie, który w Ozorkowie był już od
trzech lat. Ks. Darek był praktycznie proboszczem, a przede
wszystkim — głównym duszpasterzem w parafii. Działo się tak,
ponieważ ks. Gryzika nie zajmowały zbytnio sprawy związane z pracą
duszpasterską — liturgia, kaznodziejstwo, kancelaria itp.
Zdecydowanie wolał pracę (nawet fizyczną) przy budowie domu
parafialnego, odrzucanie zimą śniegu wokół kaplicy, a nade
wszystko swoje wyprawy w plener. Jedną z niewielu wad ks. proboszcza
było właśnie marginalne traktowanie duszpasterstwa. Bił on
wszelkie rekordy w szybkości odprawiania Mszy Świętych i w
głoszeniu kazań, których tematyka była co najmniej dziwna. Ks.
Józef potrafił np. wygłosić homilię będącą streszczeniem
artykułu z Wiadomości Wędkarskich, który szczególnie go
zaabsorbował. Ks. Płys był bardzo koleżeński i serdeczny. Znałem
go jeszcze z czasów seminaryjnych, kiedy razem byliśmy na
pielgrzymce w Częstochowie. Obaj księża byli ogólnie lubiani i
szanowani. Ks. Darek jako duszpasterz (m.in. głosił wspaniałe
kazania), a proboszcz jako budowniczy. Ja natomiast miałem dołączyć
do tej grupy ze specjalizacją katechety. Uczyłem sześć klas
ósmych oraz drugie i trzecie klasy liceum ogólnokształcącego. Jak
wcześniej wspomniałem, parafia nie posiadała świątyni, która
była w fazie projektowania, a jej funkcję sprawowała tymczasowo
niewielka kaplica. Przy kaplicy był jeszcze osobny budynek, w którym
mieściła się kancelaria i salonik — miejsce odpoczynku i naszych
zebrań. Na tyłach terenu przeznaczonego pod Kościół prowadzono
budowę ogromnego domu parafialnego i plebanii. Ksiądz proboszcz
mieszkał na razie w małym, zaniedbanym domku obok kaplicy. Mój
starszy kolega miał mieszkanie w sąsiedniej parafii, w centrum
Ozorkowa, skąd dojeżdżał ok. 2 km. ja natomiast mieszkałem... w
bloku, naprzeciwko kaplicy, w małym dwupokoikowym mieszkanku na
czwartym piętrze. Mocnym punktem parafii była silna obsada
ministrantów na poziomie szkoły średniej.
Parafia
Królowej Polski liczyła ok. 10 000 tyś. mieszkańców i była, jak
dotychczas, moją największą. Oprócz niej istniała w Ozorkowie
druga, w której rezydował dziekan. W parafii tej prowadzono tzw.
duszpasterstwo tradycyjne, oparte na stałym cenniku „usług",
sobie-państwie i teorii wyższości stanu duchownego nad
pospólstwem. Na tle wyraźnego zróżnicowania w metodach
duszpasterzowania pomiędzy naszymi parafiami dochodziło między
nami często do sporów i utarczek słownych, zwłaszcza między
dziekanem i moim proboszczem (wicedziekanem), a także księdzem
Darkiem, który mieszkał na terenie konkurencji. Ks. dziekan
zarzucał nam zbytnią pobłażliwość w traktowaniu ludzi,
zwłaszcza interesantów w kancelarii. Tak naprawdę chodziło mu o
dobrowolne ofiary, z których słynęła nasza parafia. Nie mógł
też przeżyć, że nasza kaplica pękała w szwach, podczas gdy jego
Kościół świecił pustkami. Nic dziwnego skoro połowa jego
parafian przychodziła do nas.
Praca
w parafii nie była zbyt ciężka. Ministrantami opiekował się ks.
Darek. Najwięcej wysiłku, żeby nie powiedzieć zdrowia, kosztowała
mnie katechizacja w ósmych klasach. Wśród tej dorastającej
młodzieży widać było aż nazbyt wyraźnie braki i zaniedbania
wychowawcze rodziców, zwłaszcza matek. Jest to powszechne zjawisko
w środowisku Łodzi i podłódzkich miast. Łódź słynąca z
przemysłu lekkiego, którego siłą napędową były i są kobiety,
jest środowiskiem chyba najbardziej zaniedbanym wychowawczo. Kobiety
z Łodzi, Pabianic, Zgierza, i Ozorkowa - pracujące przy krosnach i
maszynach przędzal-nianych — widzą swoje pociechy zazwyczaj
późnym wieczorem, gdy wracają z pracy. Odbija się to wydatnie na
wychowaniu dzieci i młodzieży. W porównaniu z katorżniczą pracą
w podstawówce, katecheza w liceum sprawiała mi prawdziwą
satysfakcję. Tutaj czułem się na swoim miejscu i na nowo zacząłem
realizować „swój" system wychowawczy, oparty na partnerstwie
(sam ciągle czułem się licealistą) i otwartości.
Wydawać
by się mogło, że wreszcie znalazłem parafię dla siebie, księży
współpracowników niemal bez zarzutu, a w perspektywie roku —
przeprowadzkę do apartamentu w nowej plebanii. Bliskość rodzinnego
miasta była kolejnym, ważnym atutem. Stosunkowo niewielka odległość
od Łodzi pozwalała mi bez przeszkód kontynuować studia
doktoranckie na akademii. Samo miasto, pomimo sąsiedztwa wielkiej
aglomeracji, było ciche i urokliwe. Ozorków nie był jednak
bezludną wyspą. Często odwiedzali mnie koledzy-księża, przywożąc
nierzadko zatrważające wieści z terenu. Opowiadali o swoich
proboszczach, różnych nadużyciach i świństwach.
Mimo
ustabilizowanego życia osobistego i zawodowego, coraz bardziej
narastał we mnie sprzeciw wobec zakłamań systemu, którego byłem
częścią. Postanowiłem rozmawiać na ten temat z innymi księżmi.
Niemal w każdym przypadku spotykałem się z tą samą sentencją —
siedź cicho, jak ci dobrze! Swoimi wątpliwościami podzieliłem się
z moim byłym spowiednikiem — ojcem duchownym z seminarium. Ojciec
wstrząśnięty moimi uwagami zalecił mi ćwiczenia w pokorze i
nadał ciężką pokutę. Niestety, wątpliwości ciągle narastały;
co więcej - zacząłem mieć pewność, że to jakiś wewnętrzny
głos, nadludzka moc popycha mnie do wielkiego dzieła. Dziełem tym
miała być przemiana Kościoła Rzymsko-Katolickiego. Postanowiłem,
iż poświecę swoje życie tej właśnie sprawie. Nie miałem
właściwie wyboru — to postanowienie stało się moją obsesją.
Wiedziałem i wiem nadal, że zrodziło się to pod natchnieniem
samego Boga i z Jego woli. Równocześnie powstała we mnie idea
napisania tej właśnie książki.
Po
wielu godzinach modlitw, w których prosiłem Boga, abym mógł jak
najlepiej rozeznać Jego plany wobec mnie — powziąłem ostateczną
decyzję o odejściu z kapłaństwa. W rozmowie z moim proboszczem
zwierzyłem się ze wszystkiego, co leżało mi na sercu i
powiedziałem o moim postanowieniu. Ksiądz Józef, którego również
bolały ciemne strony Kościoła, wyraził swoje zrozumienie dla
mojej decyzji, a przede wszystkim podziwiał odwagę i determinację,
która mną kierowała. Osobiście miałem chwile zwątpienia — czy
rzeczywiście mogę zmienić coś, co skostniało i utrwaliło się
przez setki lat, a w dodatku ma tak możnych i wpływowych
strażników. W tej samej chwili przyszły mi na myśl słowa Jezusa
mówiące o tym, iż to co u ludzi jest niemożliwe, jest możliwe u
Boga. Jeśli On mi pomoże, to nic nie powstrzyma Jego własnych
planów.
Przed
ostatecznym opuszczeniem parafii chciałem odbyć jeszcze jedną
rozmowę. Pragnąłem otworzyć się przed człowiekiem, któremu
ślubowałem życie w celibacie oraz cześć i posłuszeństwo; który
w geście apostolskim włożył ręce na moją głowę, pobłogosławił
mnie i obdarzył swoim zaufaniem. Niestety, ksiądz arycybiskup
Władysław Ziółek był wtedy gdzieś na drugim końcu świata, a
po jego przyjeździe przez ponad miesiąc nie mogłem u niego uzyskać
audiencji. Być może tak właśnie miało się stać, żeby mój
przełożony dowiedział się o wszystkim z tej książki - jak
wszyscy inni. Nie czułem się zobowiązany wobec tego człowieka. W
końcu to nie on mnie powołał i uczynił kapłanem, ale sam Jezus
Chrystus. Tak naprawdę, to nie jemu ślubowałem w czasie święceń,
ale samemu Bogu. Co się zaś tyczy samych ślubów, które uczyniłem
- nie było to dla mnie żadną przeszkodą w odejściu od
kapłaństwa, bo wiem, że tak naprawdę wcale nie odszedłem. Nigdy
nie przestanę być uczniem Chrystusa, który zostawił wszystko i
poszedł za Nim, aby głosić Jego naukę. Ciągle żywe jest we mnie
powołanie i pragnienie bycia pasterzem w Jego Owczarni. Wierzę
głęboko, iż nadejdzie taki dzień i stanę na nowo przy Jego
ołtarzu, ale już w nowym, lepszym Kościele, w którym kapłani i
wierni będą czcili Boga „w Duchu i prawdzie".
ROZDZIAŁ VIII
Konieczność
zmian w Owczarni Chrystusa
Aby
uniknąć niepotrzebnego zamieszania związanego z moim odejściem,
przeczekałem okres urlopów. W przeddzień księżowskich
przeprowadzek pożegnałem się serdecznie z księdzem proboszczem i
księdzem Darkiem. Do dzisiaj łączą mnie z nimi przyjacielskie
kontakty. W ciągu jednego dnia znalazłem i wynająłem niewielkie
mieszkanie pod Łodzią i tam zamieszkałem. Aby zarobić na
utrzymanie założyłem niewielką firmę produkcyjną.
Od
samego początku zacząłem jednak pisać tę książkę, bo
wiedziałem, że ona musi powstać. Jakaś wewnętrzna Siła kazała
mi każdą wolną chwilę poświęcać jej powstaniu. Teraz wydaje mi
się to oczywiste — niemożliwa jest naprawa błędów i przemiana
na lepsze, bez uprzedniego ukazania tychże błędów oraz ich
skutków. Aby pokazać komuś właściwe rozwiązanie, należy wpierw
odwieźć go od złych metod i dróg, które obrał.
Moja
książka, jest pierwszym i jedynym w swoim rodzaju świadectwem
byłego księdza z kraju papieża. Nie piętnuje ona kapłańskich
wad i słabości, ale zakłamanie systemu kamuflującego te wady;
systemu, który z góry niejako wyklucza istnienie takich wad i
słabości u „nadludzi". Tak naprawdę jednak, są oni na nie
podatni jak wszyscy inni, a nawet o wiele bardziej, gdyż ich postawa
jest naturalną obroną przed nienormalnym i nieludzkim sposobem
życia, do którego są naginani. Niektóre wymogi Kościoła
względem księży, takie jak np. celibat i bezwzględne
posłuszeństwo w głoszeniu nauk całkowicie niezgodnych z ich
wewnętrznym przekonaniem, wypaczają sumienia głosicieli Słowa
Bożego i są w konsekwencji powodem ich upadków. Poza tym,
najzwyczajniej w świecie, niezdolni są unieść „ciężarów nie
do uniesienia"6. Są bowiem tylko ludźmi — jedni lepszymi,
drudzy gorszymi. 6 Patrz Ew. Mt. 23, 3-5.
Kapłan
żyje w ciągłym konflikcie z samym sobą, a także w zakłamaniu —
to demoralizuje jego samego, a w konsekwencji także ludzi, którzy
słusznie upatrują w nim wzoru do naśladowania. Takie życie
pociąga za sobą cały szereg następstw. Wielu księży cechuje:
egocentryzm i pycha. Samotność i postawy krytykanckie wobec nich są
powodem nieufności względem ludzi świeckich, ucieczki w
alkoholizm, a często zupełnej izolacji i wyobcowania ze środowiska.
Jakże częstym obrazkiem jest proboszcz albo wikary spieszący pędem
na plebanię po skończonym nabożeństwie. W powszechnej praktyce
jest np. sztubacki zwyczaj kupowania przez księży nowych samochodów
łudząco podobnych do tych, którymi jeździli poprzednio po to, aby
„nie spadła ofiarność".
Przytłoczeni
z jednej strony nieograniczoną władzą biskupa, a z drugiej strony
zaszczuci przez własnych wiernych — słudzy Kościoła
wykształcili w sobie postawę obrony, dystansu wobec otoczenia oraz
cynizmu — w czym są prawdziwymi mistrzami. Niestety bywają na tym
tle duże przegięcia. Księża, „otrzaskani" ze świętościami,
szydzą nawet ze swej sakramentalnej i duszpasterskiej posługi; z
ludzi angażujących się do różnych prac przy parafiach,
wspierających Kościół ofiarami i modlitwą. Dla przykładu —
starsze kobiety najczęściej nawiedzające świątynie i członkinie
kółek różańcowych nazywane są przez księży „żabami
kropielniczymi"; a starsi mężczyźni — „dziadami
kościelnymi" itp.
Wzajemne
stosunki między księżmi również pozostawiają wiele do życzenia.
Powszechna jest zazdrość o lepszą, bardziej dochodową parafię;
donoszenie na kolegów do biskupa itp. Proboszczowie, aby zjednać
sobie przychylność „góry" prześcigają się w dogadzaniu
biskupom, ubóstwianiu ich i „rozpuszczaniu" na wszelkie
możliwe sposoby. Duża, niekontrolowana władza proboszczów (często
starszych i zdziwaczałych) nad wikariuszami, jest powodem wielu
konfliktów, które nierzadko przybierają formy drastyczne, a
niekiedy wręcz tragiczne.
Osobnym
tematem jest panujący wśród kleru kult pieniądza, traktowanego
najczęściej jako dobro zastępcze — na zasadzie — nie mogę
mieć tego, co mają inni więc będę miał to, czego inni nie mają
lub co pragną mieć. Nie będzie wielką przesadą jeśli powiem, iż
dzisiejszym Kościołem rządzą pieniądze. Pomiędzy księżmi
istnieje ciągła rywalizacja o największe i najbogatsze parafie.
Normalnym zjawiskiem jest kupowanie u biskupów godności kościelnych
— kanonika i prałata. Właśnie biskupi są prawdziwymi
finansowymi krezusa-mi. Mają oni nieograniczony dostęp do ogromnych
pieniędzy napływających z diecezji. Każda parafia jest
opodatkowana na rzecz utrzymania kurii, biskupów, licznych
przedsięwzięć i fundacji kościelnych, m.in. budowy nowych
świątyń, utrzymania seminarium, diecezjalnego caritas, misji w
krajach trzeciego świata oraz na potrzeby papieża i funkcjonowanie
Państwa Kościelnego — Watykanu. Kardynałowie i biskupi w sposób
zupełnie niekontrolowany mogą korzystać i faktycznie korzystają z
tej góry pieniędzy.
Książęta
Kościoła, zajęci ciągłą troską o jego rozrost, potęgę i
dobro — zagubili gdzieś po drodze wskazania Jezusa o: ubóstwie,
skromności, prawdziwej pokorze, trosce o zagubione owce, dzieleniu
się wszystkim z potrzebującymi, głoszeniu czystej Ewangelii, nie
mieszaniu się do spraw świata (czyt. polityki)7, byciu „żywym
przykładem dla stada". Wynikiem tego — postawa dzisiejszych
następców apostołów stanowi zadziwiającą kwintesencję
starotestamentowego faryzeizmu ze współczesnym konsumpcjonizmem
oraz pragnieniem władzy i dominacji. Koniecznym zatem krokiem w
kierunku uzdrowienia Kościoła, szczególnie w naszym kraju, jest
uporządkowanie jego finansów — poddanie ich wnikliwej kontroli.
Na tej samej zasadzie należy poddać kontroli i ujawnić (dziś
skrzętnie ukrywane) faktyczne uposażenie księży, a zwłaszcza
proboszczów i biskupów, którzy sami regulują sobie własne
wynagrodzenia. Najlepszym wyjściem byłoby wypłacanie księżom
pensji tak, jak to się dzieje np. w Niemczech lub też ustalenie
powszechnie obowiązujących, rozsądnych stawek za posługi
duszpasterskie. Instytucja tzw. rad parafialnych, tak powszechna na
zachodzie — gdzie kierują one finansami i inwestycjami niemal
każdej parafii — w Polsce faktycznie nie istnieje. Trzeba
koniecznie dokonać rozróżnienia pomiędzy autonomicznym
charakterem Kościoła i jego czcigodnymi tradycjami, a
zdroworozsądkowymi metodami funkcjonowania ogromnej instytucji,
która wchodzi w XXI wiek i jest kierowana przez ludzi, a nie przez
aniołów.
Nie
dziwi mnie postawa większości katolików w naszym kraju, którzy
widząc wynaturzenia systemu jaki panuje w Kościele Katolickim —
po prostu go nie popierają; poprzez, m.in. nieobecność na 7 Patrz
Ew. Mk. 12, 17. Mszach Świętych w niedziele i święta. Nie
namawiam tutaj do postaw areligijnych lub, co gorsza, do indyferencji
moralnej czy religijnej — wręcz przeciwnie! Oczywiste jest jednak,
iż ludzie są dzisiaj bardziej świadomi i mają naturalne prawo
wyboru. Naturalnym, zdrowym odruchem człowieka, który widzi zło i
fałsz jest unik, nieufność, obrona, a często wrogość.
W
ciągu trzech urlopów w kapłaństwie, odwiedziłem kilkanaście
krajów Europy Zachodniej i Południowej; Pomocną Afrykę oraz
Kanadę. Wszędzie obracałem się w środowisku Kościoła
Katolickiego, a także wśród protestantów. Próbowałem poznać
dokładnie struktury tamtejszych Kościołów, zaangażowanie
wiernych oraz wpływ jaki wywiera na nich głoszona nauka.
Obserwowałem
wnikliwie życie kapłanów. Po tych wszystkich doświadczeniach
doszedłem do kilku wniosków:
1.
System panujący w całym Kościele Katolickim jest wadliwy (celibat
księży, brak struktur demokratycznych, błędy w nauce dotyczącej
moralności seksualnej — antykoncepcji, rozwodów itp.)
2.
Kościół w Polsce jest najpotężniejszy ze wszystkich Kościołów
na świecie (największa ilość księży i biskupów, największy
majątek, największe wpływy na życie społeczne i polityczne w
państwie).
Cały
paradoks polega jednak na tym, że oddziaływanie naszych kapłanów
na wiernych jest znikome, porównywalne do takich krajów jak Albania
czy Obwód Kaliningradzki. Najbardziej na świecie wpływowy Kościół
nie ma prawie żadnego wpływu na kształtowanie sumień i morale
swoich wiernych. Siła Kościoła i jego pasterzy — miast być
oparta na ewangelicznych radach (pokory, ubóstwa, przebaczenia,
pracy u podstaw, miłości i opieki nad najbardziej potrzebującymi)
— jest sztucznie rozdmuchiwana przez wysokich rangą dostojników i
podsycana masówkami, które są coraz mniej masowe. Zadufanie w
swoją potęgę, ciągłe wiece i świętowania — przy jednoczesnym
braku ascezy i autentycznej niezbędnej przemiany — zgubiły już
wielkie Cesarstwo Rzymskie. Wszystko wskazuje na to, że zguba czeka
też Kościół Rzymski, jeśli się w porę nie opamięta. Odnowa
Kościoła musi iść w kierunku zmian systemowych z jednoczesnym
podniesieniem wartości świadectwa życia kapłanów i świeckich.
Ma to prowadzić do rzeczywistych zmian w świadomości ludzi
wierzących. Zasłyszane w świątyni Słowo Boże, poparte
przykładnym życiem kapłana, który je przekazuje - padnie wówczas
na podatny grunt ludzkich serc i wyda stokrotne plony w postaci
nawróceń i dobrych uczynków. Jezus Chrystus powiedział, że
właśnie „po owocach" poznamy Jego prawdziwych uczniów, a
sama „wiara bez uczynków — martwą jest".
Kościół
dzisiaj sili się na spektakularne, tanie efekty i działania, które
mają roztoczyć wokół niego przyjazną atmosferę i stworzyć
wrażenie postępu. Myślę tu na przykład o tzw. chrześcijańskim
rocku, tęczowej barwie ornatów na paryskim spotkaniu papieża z
młodzieżą, nagłaśnianych akcjach pomocy Caritasu po powodzi,
odcięciu się Glempa i Pieronka od wypowiedzi Jankowskiego itp. Tak
samo pozorne było odżegnywanie się papieża od antysemityzmu, bo
nie poparte autentyczną skruchą wobec autentycznych rozmiarów winy
Kościoła. Obok tych populistycznych zagrywek, można również
zaobserwować nieliczne próby naginania starej doktryny (której
przecież zmienić nie można) do nowych czasów i ciągle
ewoluującej rzeczywistości. Jednym z przykładów może być
łaskawe przyzwolenie Kościoła na naturalne metody zapobiegania
ciąży, choć jeszcze niedawno wszelka ingerencja myśli ludzkiej w
dziedzinę płodności była niedopuszczalna.
Konieczne
jest ujawnienie zjawisk, które w przeszłości i obecnie, na szeroką
skalę deprawują samych duchownych i gorszą rzesze wierzących.
Zjawiska te są tylko następstwami niehumanitarnych i nienormalnych
praw, którymi kieruje się Kościół. Łamanie tychże praw, np.
celibatu, zakazu stosowania antykoncepcji, rozwodów, zapłodnienia
in vitro itp. — na skalę masową — stwarza zamknięty krąg
deprawacji sumień i zachowań ludzi, którzy noszą w sobie
pragnienie życia zgodnego z wolą Bożą. Szukają jej w Kościele,
ale zamiast woli Bożej i wykładni Bożych przykazań, wtłacza się
im tam przepisy prawa ludzkiego pod etykietką „nadprzyrodzone".
W konsekwencji wierni szukający Boga znajdują nakazy hierarchów
Kościoła; bardzo trudne do wykonania, a często niewykonalne —
gdyż sprzeczne z naturą ludzką (np. celibat). Kościelne nakazy
prawne najczęściej nie mają nic wspólnego z prawem Bożym. Są za
to obwarowane wieloma sankcjami (np. dla rozwodników) i karami
grzechów ciężkich — śmiertelnych.
Spowiadałem
osobiście, a także rozmawiałem z wieloma bardzo wartościowymi,
wierzącymi ludźmi, o wrażliwych sumieniach. Ci wspaniali katolicy,
będąc ciągle w konflikcie z własnym sumieniem, ulegają czemuś
co mogę nazwać auto-deprawacją. Chcą oni wierzyć nauce Kościoła
i wypełniać ją, ale ponieważ przekracza to ich możliwości —
wybierają dwie drogi: albo trwają do końca życia w wyrzutach
sumienia popełniając „grzechy kościelne", albo też
wybierają wyjście pod hasłem — skoro i tak nie mogę, to nie
będę się wysilał. Niestety, w tym drugim przypadku prawo ludzkie
— kościelne eliminuje się na równi z prawem Boskim. Obie te
drogi są zabójcze dla jednostek i dla całych społeczności. Mamy
w tym miejscu jedną z prób odpowiedzi na pytanie — dlaczego w
krajach katolickich, np. w Polsce ludzie wierzący postępują wbrew
zasadom swojej wiary? Pan Jezus, jak zwykle przewidział taki obrót
sprawy i przestrzegał sobie współczesnych, a także nas wszystkich
słowami: „strzeżcie się kwasu faryzeuszów i saduceuszów"8
i w innym miejscu — „czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co
wam polecą (przyp. — o ile przekazują naukę otrzymaną od Boga),
lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie
czynią. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je
ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą. Wszystkie
swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać..."9.
Te
i inne słowa Jezusa odnoszące się do kapłanów i uczonych w
piśmie — śmiało odnieść możemy dzisiaj do papieża, biskupów
i wszystkich hierarchów Kościoła Rzymsko-Katolickiego, strzegących
depozytu własnych nakazów i zakazów, a przede wszystkim własnych
interesów. Książęta Kościoła — jak sami siebie nazywają —
sądzą, że utrzymywanie człowieka w ciągłym konflikcie z własnym
sumieniem ma go związać z Kościołem i uczynić z niego pokorną
owieczkę. Takie właśnie owieczki najłatwiej jest omamić,
uzależnić i wykorzystać finansowo. Nie należy bynajmniej winą za
taki stan rzeczy obarczać szeregowych kapłanów, którzy sami są w
pewnym sensie ofiarami, będąc bezwolnymi narzędziami w rękach
swoich, wyższych rangą przełożonych.
Ogromne
szkody Chrystusowej Owczarni przysparza dziś zamknięty krąg
wzajemnych powiązań — nie do rozwiązania na obecnym etapie, bez
gruntownych zmian. 8Patrz Ew. Mt. 16, 11. 9Patrz Ew. Mt 23, 3-5 oraz
23, 13-36.
Pierwszym
ogniwem są sami księża, których sumienia i charaktery wypaczane
są przez błędy systemu, jaki ich kształtuje. Mając na ogół
świadomość głoszenia fałszu i obłudy, trudno jest im
zaangażować się w to, co robią. Nie są oni w związku z tym
autorytetami dla ludzi wierzących, a zwłaszcza dla młodzieży.
Zamiast świadczyć swoim życiem o Bogu kombinują, jak bezkarnie
łamać śluby złożone w czasie święceń — organizując sobie
na boku drugie życie. Angażują się w politykę i wyciskają z
ludzi, ile się da. Tymczasem ludzie naprawdę potrzebują autorytetu
i przykładu ze strony kapłana. Jednak to, co głoszą księża,
przechodzi nad głowami wierzących w Kościołach — gdyż księża
nie żyją tak, jak mówią. Zaklęty, szatański krąg się zamyka,
a jego rezultatem jest brak pozytywnego oddziaływania Kościoła
Katolickiego na społeczeństwo.
Mówienie
o przytłaczającej większości ludzi wierzących w Polsce jest
nonsensem, ponieważ w naszym kraju wytworzył się już zwyczaj,
tradycja — uczestnictwa w niedzielnej i świątecznej Mszy Świętej,
Chrztu, I-szej Komunii, Bierzmowania czy też ślubu kościelnego —
która ma niewiele wspólnego z prawdziwym przeżywaniem tych
Sakramentów i samej wiary. Zwyczajowy Chrzest dziecka — wiąże je
statystycznie z Kościołem, aż do pogrzebu. Tymczasem ludzie w
trakcie swego życia często tracą wiarę albo nigdy do niej nie
dochodzą i to głównie z winy Kościoła, który szczyci się
milionami „katolików z metryki". Widocznymi skutkami
oddziaływania Kościoła na polski naród są: szerzący się coraz
bardziej indyferentyzm religijny, ateizm, postawy wrogie Religii
Katolickiej, gwałtowny spadek powołań w seminariach duchownych
(notowany ostatnio na całym świecie), ciągły spadek uczestnictwa
wiernych w nabożeństwach; wzrost przestępczości pod każdą
postacią itp. Najbardziej katolicki kraj na świecie, jakim jest
Polska, ma jedną z najgorszych opinii. Polscy katolicy rozwodzą się
i zdradzają na potęgę, piją ponad miarę, okradają sklepy na
zachodzie; przemycają narkotyki, kradzione samochody i cokolwiek się
da.
Wierni
z kraju papieża, przyjeżdżający na pielgrzymki do Watykanu —
ogołocili największy tamtejszy sklep kradnąc: krzyżyki,
medali-ki, święte obrazki i inne dewocjonalia! Pielgrzymi z Polski,
po niedzielnej audiencji u papieża, zapełniają największe
rzymskie tar-gowiska handlując przeważnie wódką i papierosami.
Znany jest fakt emigracji setek, rdzennie polskich, katolickich
rodzin i osób prywatnych do Izraela; gdzie po przyznaniu się do
Judaizmu — otrzymywały one mieszkania i dobrze płatną pracę.
Jeśliby zrobić sondaż w polskich więzieniach, okazałoby się, iż
ogromna większość skazanych morderców, złodziei, aferzystów —
to wierzący, a nawet praktykujący katolicy.
Niedawno
opinię publiczną Pabianic poruszyło okrutne morderstwo popełnione
na starszym mężczyźnie. Zbrodniarzami okazali się dwaj nieletni
chłopcy — gorliwi ministranci jednej z miejscowych parafii.
Takie
i podobne przykłady można by mnożyć w nieskończoność. To nie
są ani wyjątki potwierdzające regułę, ani też sporadyczne
wybryki, ale wyraźny objaw ciężkiej choroby „katolickiego
społeczeństwa". Chory jest cały organizm Kościoła, a więc
także my — jego członki. Autokratywne rządy Kościoła
Katolickiego zbierają wielkie żniwo w postaci wypaczonych,
zdeprawowanych sumień pokoleń Polaków, którzy „dzięki"
nauce swoich pasterzy wykształcili w sobie mentalność i postawy
religijne, mające jednak niewiele wspólnego z mentalnością i
postawami ludzi prawdziwie wierzących. Doszło do tego, że
nieznajomość elementarnych prawd wiary i podstawowych
chrześcijańskich modliw stała się niemal domeną Katolicyzmu.
Młodzi ludzie, przystępujący do Bierzmowania czy też zawierający
związki małżeńskie, nie znają często Modlitwy Pańskiej i nigdy
w swoim życiu nie mieli w rękach Pisma Świętego! Nic dziwnego
skoro większość księży, stosując się do przepisów prawa
kanonicznego, skłonna jest bardziej wymagać od nich niezbędnych
dokumentów i stosownej wpłaty, aniżeli wiedzy o Bogu i dowodów na
autentyczne przeżywanie własnej wiary. Czy dziwić nas mają
postawy objętości, negacji, a nawet wrogości wobec Kościoła?!
Trudno
nie obarczać winą za taki, a nie inny stan rzeczy, samej głowy
tego ogromnego organizmu. To papież pociąga za wszystkie sznurki i
on jest najwyższym prawodawcą w Owczarni Jezusa. Myślę tu o
każdym kolejnym następcy Św. Piotra. Nasz wielki rodak, piastujący
obecnie tę godność — obdarzany słusznie szacunkiem i uznaniem
całego świata za swoje nieocenione i liczne zasługi — sam
przytłoczony jest skostniałą, narosłą przez wieki tradycją.
Przy najlepszej woli i ogromie dzierżonej władzy, trudno jest mu
zapewne wznieść się ponad struktury w których sam wyrósł. Samo
skupienie tak ogromnej władzy w ręku jednego, słabego człowieka,
jest już poważnym błędem i anachronizmem. Władca na ziemi
posiada oficjalnie ukonstytuowaną, z mandatem nieomylności, władzę
Boga na Niebie. Już karty Pisma Świętego, nie mówiąc o historii
Kościoła, dowodzą, że nawet „pierwszy uczeń" — którego
Jezus nazwał „opoką", ale też... „szatanem" może
zaprzeć się swego nauczyciela i mylić się — tak przed, jak i po
ukrzyżowaniu.
Współcześni
uczeni w Piśmie opierając się na sławnym dialogu Jezusa z
Piotrem10, uważają każdego następcę Piotra za nieomylnego
geniusza, w którym bez przerwy przebywa Duch Boży, będący Źródłem
nadprzyrodzonego oświecenia. Tymczasem prawda jest taka, iż nigdy w
historii Kościoła — aż do 1870 r. kiedy to Pius IX ogłosił
dogmat o papieskiej nieomylności — nie było w ogóle takiego
przeświadczenia. Co więcej, biskupi Rzymu — papieże we wczesnych
wiekach nie byli uważani za następców Świętego Piotra i sami
siebie za takich nie uważali. Sam Piotr traktowany był co najwyżej
jako „pierwszy spośród równych", bez jakichkolwiek praw
panowania nad pozostałymi. Nie miał też żadnego następcy — jak
zgodnie twierdzą Ojcowie Kościoła. Za sukcesorów wszystkich
apostołów uważano powszechnie wszystkich biskupów. Cała władza
ustawodawcza Chrystusowej Owczarni, aż do czasów współczesnych,
spoczywała w rękach Soborów i była oparta na świadomości i
wierze wszystkich chrześcijan. Tymczasem przez całe stulecia
biskupi Rzymu byli często powodem zgorszenia dla całego
Chrześcijaństwa — głosili herezje, mordowali, kradli, pławili
się w nieczystości utrzymując prostytutki i całe haremy. Z racji
swego urzędu kierowali Państwem Kościelnym, nie wyróżniając się
niczym od innych ówczesnych władców. Swoją uprzywilejowaną
pozycję w biskupim gremium zawdzięczali jedynie dwóm historycznym
faktom: Rzym przejął rangę stolicy świata po upadłym Cesarstwie;
apostołowie Piotr i Paweł zginęli i zostali w nim pochowani.
Papieże błądzili i mylili się zbyt często, aby komukolwiek
przyszło do głowy doszukiwać się u nich jakichkolwiek
szczególnych przymiotów, a tym bardziej Światła Ducha Świętego,
które oświecało dawniej apostołów — po ich śmierci zaś
wszystkich biskupów, jako pasterzy całej Owczarni Jezusa.
Dopiero
kilku ostatnich papieży wykorzystało wzrost potęgi Koś-cioła, a
tym samym swojego urzędu — stosując czystki oraz metodę kija i
marchewki — dokonało odwrotu od uświęconych tradycji. 10Patrz
Ew. J. 21, 15-19.
Skupili
oni w swych rękach pełnię władzy i nadali jej prymat
nieomylności. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Papieże
zaczęli sobie rościć prawo do ustalania wszelkich norm i reguł
dotyczących życia całego Kościoła, wszystkich wiernych i każdego
ochrzczonego z osobna.
Dwa
ostatnie stulecia są również naznaczone ciągłą papieską
ingerencją w wewnętrzne sprawy państw i narodów. Sam Watykan oraz
biskupi na czele z prymasami, wykonując dyrektywy Watykanu, przez
cały XIX wiek wywierali presję na parlamenty i rządy, aby te
ograniczyły wolności obywatelskie w swoich krajach. Atakowano
konstytucje, które nie zabezpieczały należycie interesów
Kościoła, dawały ludziom prawo wyboru religii i wyznania,
gwarantowały wolność sumienia, przyznawały równe prawa Żydom
itp.
Jeśli
chodzi o tych ostatnich to mało kto wie, iż dopiero nasz papież
położył kres prześladowaniom, pogardzie i filozofii odwetu, która
od niemal dwóch tysięcy lat kierowała poczynaniami hierarchów
katolickich w odniesieniu do tych, którzy byli „winni śmierci
Chrystusa". W naszym Kraju nadal wielu księży, wyrosłych na
tej filozofii, hołduje ideologiom skrajnie nacjonalistycznym i
faszystowskim - w myśl zasady: Polak - katolik, Żyd - morderca.
Takie i podobne reakcyjne myśli zaszczepia się ludziom (w sposób
jawny bądź zakamuflowany) w kazaniach, homiliach oraz dzieciom na
katechezie. Jeden z proboszczów wykrzykiwał kiedyś na obiedzie
odpustowym, w którym brałem udział - „Żydostwo się panoszy!
Potrzeba nam drugiego Hitlera!!!" Nie bez powodu pomiędzy
Państwem Kościelnym a III Rzeszą nigdy nie było rozdźwięku,
istniał ścisły związek ideowy i ... wspólnota interesów.
Papieże
tytułujący się „Panami Świata" nieustannie próbują
naginać ten świat do swoich „nieomylnych" wyroków. Jak to
wygląda u nas - nie muszę chyba opisywać. Wspomnę tylko, że mój
kolega-ksiądz pracujący w Niemczech, wielokrotnie w rozmowach ze
mną, określał Polskę mianem „drugiego Iranu" - mając na
względzie fanatyzm religijny hierarchów kościelnych i bezkrytyczną
postawę dużej części społeczeństwa. Światłych katolików
denerwuje zwłaszcza (i słusznie) wtrącanie się Kościoła w
politykę oraz obsesyjna wręcz „dbałość" i kontrola
najbardziej intymnych sfer życia ludzkiego. Biskupi i księża, pod
naciskiem doktryny Watykanu, skłonni są niemal wchodzić ludziom
pod pierzyny, a samym kobietom - wprost do pochwy. Zawsze bardzo
irytowało mnie kiedy słyszałem o kapłanach, którzy z lubością
prowokowali podczas spowiedzi swoich penitentów do wyjawiania
najdrobniejszych szczegółów z ich życia seksualnego, małżeńskiego
czy rodzinnego; stawiając przy tym jednoznaczne diagnozy i
wymagania. Uważam, iż takie niesmaczne zachowania są pogwałceniem
podstawowego prawa prywatności i wolności jednostki. Dostojnicy
Kościoła oraz szeregowi księży nie powinni zajmować się czymś,
na czym się nie znają i pozostawić ludziom możliwość wyboru w
takich kwestiach jak: ilość dzieci, antykoncepcja, sposób
zaspokajania popędu, masturbacja itp. Tymczasem postanowienia i
regulacje dotyczące życia świeckich nie są nawet z nimi
konsultowane. Śmiem twierdzić, iż nawet papieże nie mogą
„zawiązywać i rozwiązywać" wszystkiego. Ponad ich ustawami
istnieje bowiem prawo naturalne, nienaruszalne — dane przez Boga i
zapisane w sercu każdego człowieka.
Jak
papież, uważający się za stróża tegoż prawa, może go
jednocześnie odmawiać księżom, zakonnikom i siostrom zakonnym —
nakazując im życie w celibacie i czystości, wbrew Boskiemu
przykazaniu: „bądźcie płodni i rozmnażajcie się"?11 Jak
Piotrowie naszych czasów mogli usankcjonować życie w samotności i
bezżenności (Św. Piotr miał żonę i teściową)12, skoro sam Bóg
powiedział, że — „nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam"
i... stworzył dla niego niewiastę?
Celibat
jest nie tylko pogwałceniem naturalnego prawa każdego człowieka do
małżeństwa, ale również w sposób znaczący uchybia godności
związku mężczyzny i kobiety, gdyż Kościół stawia bezżen-ność
(jako doskonalszy stan życia) ponad tym związkiem. Stanowi to
naruszenie jednego z głównych przesłań Pisma Świętego, które
mówi o świętości i najwyższej randze małżeństwa. Powodem dla
którego wprowadzono celibat nie jest czystość, ponieważ nigdy nie
potępiano księży za konkubinat. Chodzi tu raczej o kontrolę nad
nimi i ich pełną dyspozycyjność, a jednym ze źródeł jest
odwieczne deprecjonowanie kobiet przez Kościół.
Nie
bierze się przy tym pod uwagę uczuć i pragnień księży, a tym
bardziej tego co czują ich konkubiny — nieszczęsne, poniżane;
11Patrz Rodz. l, 28. 12Patrz Ew. Mt. 8, 14-15 zmuszane często całymi
latami do ukrywania swojej miłości i swoich ukochanych. Kto jednak
przejmuje się ich losem, skoro każda kobieta, która odbiega od
wzoru Matki Najświętszej dostaje do wzoru Ewy — pierwszej
grzesznicy i kusicielki. Według nauki Kościoła każde zbliżenie
kobiety i mężczyzny, jak również każde poczęcie dziecka (także
w małżeństwie) jest grzeszne. Wolne od winy jest jedynie
„Dziewicze Poczęcie", ale to - z przyczyn zrozumiałych —
jest już trudne do naśladowania. Przy takim podejściu naturalne
jest poniżanie kobiet i ciągłe obstawanie Kościoła przy
celibacie.
Czy
takie stawianie sprawy przez papieża nie jest stawianiem się
człowieka, zwierzchnika instytucji, ponad Bogiem — Najwyższym
Prawodawcą? Moje doświadczenia dowodzą, iż życie w celibacie już
w seminarium duchownym jest przyczyną wielu frustracji i dewiacji
seksualnych.
Dlaczego
papieże potępiając zapłodnienie in vitro nie widzą cierpień
małżonków, którzy w inny sposób nie mogą mieć potomstwa? Czyż
fakt, że mężczyzna musi się wcześniej zonanizować w celu
pobrania nasienia albo obumarcie kilku zapłodnionych komórek (które
same często giną w ciele kobiety) nie wynagradza po tysiąckroć
inny fakt — cud narodzin upragnionego dziecka, przyjście na świat
człowieka?! Podczas gdy Królowa Angielska w 1988 r. wyróżniła
prekursorów metody sztucznego zapłodnienia Edwardsa i Steptoe'a
wielką noworoczną nagrodą — papież uznał metodę, dzięki
której urodziło się już kilkanaście tysięcy dzieci, za grzech
ciężki i potępił uroczystym dokumentem Świętego Oficjum.
Dlaczego
papieże potępiając antykoncepcję, nawet w najbardziej łagodnej
formie (pigułki, prezerwatywy), nie widzą tragedii dziewcząt i
kobiet, które po prostu „wpadły" i wybierają pomiędzy
aborcją a nie chcianym potomstwem? Czyżby nie słyszeli też o
milionach dzieci w krajach Trzeciego Świata, które rodzą się
tylko po to, aby umrzeć z głodu? Kiedy cały świat ucieszył się
z pierwszej pigułki i innych metod antykoncepcji — Kościół
potępił je i uznał za grzech śmiertelny chyba tylko z przekory i
w poczuciu nieomylnej buty, gdyż takie stanowisko nie ma żadnego
uzasadnienia w Biblii. Zgodnie ze wszystkimi prognozami, większa
część ludzkości przestałaby istnieć z powodu ogromnego
przeludnienia i głodu, gdyby nie „śmiertelne grzechy"
zapobiegania ciąży i stosunku przerywanego popełniane nagminnie na
całym świecie. Niekwestionowane dobrodziejstwo — antykoncepcja —
została określona w doktrynie Kościoła jako „permanentne zło,
zawsze i w każdej sytuacji". Papieżowi bynajmniej nie
przeszkadza fakt, iż potępiając antykoncepcję w naturalny sposób
sprzyja aborcji tak, jak sankcjonując celibat faktycznie popycha
duchownych do konkubinatu.
Dlaczego
potępiane są kobiety, które w akcie rozpaczy usuwają ciążę
będącą np. następstwem gwałtu albo mając pewność, że dziecko
urodzi się kaleką?!
Dlaczego
rozwodnikom odmawia się prawa przystępowania do Sakramentów?
Praktyka pokazuje, iż brak tego dostępu jest często przyczyną ich
prawdziwych rozterek moralnych i upadków. Ludzie żyjący ze sobą
bez ślubu kościelnego i rozwodnicy traktowani są przez Kościół
jak wyrzutki. Ale czyż Chrystus nie przyszedł przede wszystkim do
odrzuconych i grzeszników?!
Takie
pytania można mnożyć?! Księża sami nie zgadzają się z wieloma
naukami które głoszą. Znam misjonarza, który z pobudek
humanitarnych, po kryjomu rozdawał środki antykoncepcyjne swoim
parafianom w Środkowej Afryce. Niestety, w Kościele nie ma miejsca
dla demokracji i wymiany poglądów tak, jak to bywało za czasów
pierwszych chrześcijan. Ksiądz niesubordynowany, nieprawomyślny —
nie może być księdzem.
Wydaje
się, iż powodu takiego stanu rzeczy należy doszukiwać się przede
wszystkim w autokratywnych rządach papieży. Namiestnicy Chrystusa
powinni — obok rządzenia i reprezentowania Kościoła
—
wsłuchiwać
się w głos Ludu Bożego, przyglądać znakom czasu i zmieniającej
się ciągle rzeczywistości. Kto sam nie słucha, nigdy nie będzie
słuchany! Papieże i biskupi muszą się zastanawiać — jak
Kościół, którym kierują, może lepiej pomagać w realizacji
Bożych planów; jak je najlepiej rozeznać, zrozumieć i wprowadzić
w życie. Bez wątpienia trudno to czynić, gdy można wszystko
rozstrzygnąć jedną bullą czy encykliką. Takie autokratywne rządy
mszczą się jednak w końcu na tych, którzy je sprawują. Przez
swoją nieomylną butę papieże sami popadają w pułapki — muszą
potwierdzać niedorzeczne wyroki swoich poprzedników.
Papieży
należy również obarczyć winą za to, iż na obecnym etapie
niemożliwe jest zjednoczenie Kościołów Chrześcijańskich. Na
drodze do tego zjednoczenia zawsze będzie stał prymat ojca
świętego, Boga — człowieka.
Jednym
z podstawowych błędów, zadufanych w swoją potęgę kościelnych
ustawodawców, jest nakładanie kar, potępień i sankcji grzechów
śmiertelnych na wszystkich, którzy zgrzeszyli z mocy prawa. Potępia
się ludzi bez uwzględnienia ich indywidualnych sytuacji i
uwarunkowań konkretnych przypadków.
Co
powiedziałby Jezus, gdyby dziś przyszedł na ziemię i zobaczył
swoją Owczarnię? Ten, który był zawsze najbliżej ludzi
niechcianych, ochraniał biednych i potrzebujących przebaczenia?
Dlaczego nie czynią tego Jego namiestnicy?
Kościół
współczesny na obecnym etapie zdolny jest tylko do masówek,
przesłań, apelów i akcji — takich jak np. Akcja Katolicka. Ale
Zbawiciel mówi do inicjatorów tych pustych, bezdusznych imprez —
„lud ten czci mnie tylko wargami, ale sercem swym daleko jest ode
mnie". Przekazywanie wiary w sposób powierzchowny i benefisowy
— doprowadziło do tego, że Kościół jest obecny w telewizji i
radiu; ma swoje czasopisma, wpływ na ustawy parlamentarne i
politykę, ale równocześnie Boga nie ma w ludzkich sercach. Liczy
się jeszcze jeden wydany tygodnik katolicki, jeszcze jedna stacja
radiowa, kolejna wybudowana świątynia, liczba zgromadzonych na
spotkaniu z papieżem. Najważniejsze są wpływy, splendor, finanse,
statystyki — tym dzisiaj żyje Kościół i do tego dąży. Stało
się to, przed czym tak bardzo przestrzegał Chrystus — Kościół
upodobnił się do świata. Papieże, kardynałowie, biskupi, prałaci
i inni dostojnicy kościelni hołubieni i rozpieszczani przez
szeregowych kapłanów i ludzi świeckich — zbudowali potężną
instytucję materialną, zamiast duchownego Królestwa Bożego w
sercach wiernych.
Ta
instytucja oparta na ogromnych finansach i bezwzględnym
posłuszeństwie księży, otoczona zewnętrzną szatą świętości
i nieomyśl-ności — skazana jest na rychły upadek! Człowiek
współczesny, zagubiony jak nigdy dotychczas w bezwzględnym,
brutalnym świecie, w którym rządzi ten kto ma wpływy, splendor,
finanse i korzystne statystyki — człowiek XXI wieku szuka Boga
żywego! Pragnie potwierdzenia sensu swojego życia — swoich
starań, wysiłków, pracy nad sobą i codziennego zmagania ze złem.
Zahukane, samotne dzieci Boże pragną prawdy, sprawiedliwości i
miłości, a nie pustosłowia i obłudy! Na szczęście oprócz
władzy hierarchów Kościoła istnieje również władza Ludu
Bożego, stworzonego przez Boga i odkupionego Krwią Chrystusa. Ludu
Bożego, wśród którego przebywa Duch Święty. Ten Lud Boży może
powiedzieć NIE!!!
Głos
ludzi wierzących, zatroskanych o swój własny Kościół, z trudem
przebija się przez mury pałaców biskupich, kardynalskich i
papieskich rezydencji. Nie pragnę, aby te mury runęły, ale by ich
lokatorzy wyszli wreszcie do swoich owiec i przygarnęli je tak, jak
je przygarniał Jezus Najlepszy Pasterz. Wierzę głęboko, że
nadejdzie dzień w którym wyznawcy Chrystusa połączą się w jedno
Ciało Kościoła Świętego i będą czcili Jednego Boga w Duchu i
Prawdzie, a prowadzeni przez swoich gorliwych pasterzy - wprowadzą
swój Kościół w Nowe Tysiąclecie Chrześcijaństwa. Najbardziej
wstrząsającą, bardzo pouczająca i rozbijająca mity książka, w
której były ksiądz — Roman Jonasz, na kanwie własnych przeżyć,
opisuje prozę kapłańskiego życia — pełnego intryg, skandali,
ludzkich słabości i upadków. Nie księża są tu jednak
piętnowani, ale błędny system który ich deprawuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz